Budapezteńska jesień

W Budapeszcie jesienią nudzić się nie było można. Wprawdzie moja październikowa wyprawa na dziesięć dni do stolicy Madziarów nie była w założeniu podróżą nastawioną na poszukiwanie kultury tradycyjnej, jednakże przypadkiem (czasem trochę sterowanym) udało mi się zażyć ludowych klimatów.

Ulice budapeszteńskie chętnie stroją się w rzeczy ludowe rodem. Pomijając wystawy i stoiska z suwenirami, na których króluje lokalna cepeliada w postaci haftowanych bluzek, ceramiki czy serwetek, często można spotkać ludowe handlarki, które rozkładają swoje dzierganki na torbach i przydrożnych murkach. Wszystkie podarki rękodzielnicze są stosunkowo drogie i stać na nie w zasadzie tę zamożniejszą część Europy lub Ameryki, jednak zakupy u lokalnej babki odzianej w surową czerń chustki oraz sutych spódnic mają urok dodatkowy, a i potargować się można. Na marginesie warto zwrócić uwagę, że targowanie po węgiersku, który jest językiem niepodobnym do żadnego powszechnie znanego, to jest dopiero abstrakcja! Ze znajomością języków obcych wśród Węgrów jest różnie - najczęściej jeszcze można się dogadać po niemiecku, natomiast jeśli chodzi o angielski najlepiej jest dorwać jako tak zwanego "języka" jakąś młodzież.

Ulice stroją się również w muzykę - w przejściu podziemnym, pod kościołem, na ruchliwym placu - co krok można spotkać różnej maści grajków, którzy jednak głównie grają motywy ludowe. Nie widziałam ani jednego "barda", których pełno u nas, na warszawskiej Chmielnej. Natomiast skrzypków cygańskich spotyka się co krok; nad Dunajem siedzi staruszek-cytrzysta, w przejściu podziemnym nocą zręcznych skrzypków podmienia dwóch pijaczków z gitarą i rozstrojonymi skrzypcami, zawodząc rzewne melodie.

Pod Kościołem Macieja spotkałam trzech młodych grajków, wycinających skoczne melodie rumuńskich czardaszy i węgierskich tańców na skrzypcach, bębnie i fujarce - okazało się, że to zespół Kontaros dorabia sobie w sobotnie popołudnie. Grali rewelacyjnie, ciekawie rytmicznie i sprawiali wrażenie niespecjalnie zainteresowanych wpływami do kapelusza, jakby muzyka była jedynym powodem i sensem ich spotkania na murku pod kościołem. Z żalem musiałam porzucić ten koncert, by podążyć za swoją grupą.

Wieczorami w większości knajp przygrywa kapela, często cygańska, zwłaszcza tam, gdzie zaglądają zachodni turyści. W knajpach dla miejscowych częściej można spotkać półrockowe kapele, które grają "światowe szlagiery", bogato kraszone przebojami węgierskimi albo solistów klawiszowych w stylu country. Taki dwuosobowy zespół z gitarami elektrycznymi w pubie "For Sale" ściąga tłumy. Pub jest niewielki, na podłodze pełno słomy i łupinek po orzeszkach ziemnych, które goście skubią w nieprzebranych ilościach (popielniczki służą na popiół, a łupinki należy rzucać pod nogi), a ściany i sufit upstrzone są tysiącami karteczek - ulotek, wizytówek, świstków i zapisków, które goście zostawiają po sobie na wieczną pamiątkę.

Wyczytałam na plakacie, że w czasie weekendu przewidziano szereg koncertów o charakterze z grubsza folkowym. W piątek wybrałam się na Klezmerów. Ku zdziwieniu moim i koleżanek koncert odbywał się w niebieskim namiocie pod szyldem jakiejś partii politycznej. Początkowa konsternacja, że oto znalazłyśmy się w środku wiecu wyborczego, ustąpiła, kiedy okazało się, że owszem, partia sponsoruje koncerty, ale na niebieskiej oprawie scenicznej polityka się kończy, natomiast koncerty są częścią większej całości Budapeszteńskiego Festiwalu Jesiennego. Doroczny festiwal rozpisany jest na cały październik, ale jego kumulacja przypadła akurat na czas mojego pobytu w Budapeszcie. Festiwal obejmuje różne formy kulturalne - przedstawienia teatralne, koncerty, wykłady, pokazy tańca - w różnych miejscach miasta, z udziałem artystów węgierskich i zagranicznych - i jest jednym z ważniejszych wydarzeń kulturalnych w roku.

Klezmerzy zagrali w składzie sześcioosobowym (wiodące skrzypce, klarnet, flet poprzeczny, gitara basowa, perkusja i klawisze) po długim podpinaniu się i strojeniu. Początek nie był obiecujący, kulała akustyka i sami muzycy jakoś nie mogli się zgrać, jednak potem, przy tradycyjnych żydowskich kawałkach, kapela rozkręciła się i mimo mało odkrywczego repertuaru (jak "Dona, Dona" czy "Szalom alehem"), pokazała bardzo dobry warsztat (szczególnie niepozorna klarnecistka okazała się muzykiem z ogromnym temperamentem). Muzykę żydowską okrasiły kawałki klasyki i lekkiego jazzu, pod koniec szczupła publiczność jakby się zagęściła i entuzjastycznie biła brawa.

Gwoździem mojego prywatnego budapeszteńskiego programu był koncert grupy Besh o Drom (znanej u nas z występu na "Nowej Tradycji" w 2002 roku), zorganizowany w ramach Festiwalu "Kolorowe jest piękne". Koncerty trwały od rana, ale ja dotarłam na cztery występy wieczorne. Impreza odbywała się na placu powstałym bodajże po niedawnym wyburzeniu jakiegoś targowiska. Miejsce uporządkowano, ustawiono scenę i stoiska kulinarne oraz... ustrojono plac światłami. Właściwie światła wyczarowały nową rzeczywistość - system wielobarwnych przezroczy wyświetlał na ścianach budynków nowe, wesołe kontury domów i okien, na drzewach i chodnikach tańczyły radosne, magiczne wzorki, a twarze ludzi mieniły się wszystkimi odcieniami i deseniami - efekt był bajeczny.

Jako pierwszych usłyszałam "latynosów" - zespół pod nazwą Torres Dani es a Veni Styx, składający się z trzech muzyków. Repertuar grupy zdominowany był przez flamenco. Grała porywająco i smutnawo zarazem (... przypomniały mi się najlepsze klimaty Szybkiego Lopeza). Bardzo fajny koncert! Można było tańczyć lub kiwać się z grzanym winem w dłoni, który to zacny trunek sprzedawano w stoisku przy informacji festiwalowej za przystępną cenę. Do stoisk kulinarnych, reprezentujących kuchnię węgierską, bałkańską, grecką, indyjską, stały długie kolejki, podobnie jak do piwa - choć w tym względzie zauważyłam raczej promocję piw słowackich sąsiadów, a brak browarów rodzimych (innym razem miałam okazję popróbować miejscowego piwa i było całkiem przyzwoite).

Po "latynosach" nadszedł czas na wyczekiwany Besh o Drom. Mając w pamięci warszawski koncert tej kapeli - nie zawiodłam się. W Polsce zagrali wyłącznie w składzie instrumentalnym, na płytach towarzyszą im solistki, znane często z innych zespołów (jak Mónika Mitsoura czy Beata Palya), natomiast tu zaśpiewała z zespołem Ági Szaloki, która ma na koncie również solowe albumy. Besh o Drom to niesamowita dawka energii - ta grupa jest świetna repertuarowo i technicznie. Dominującym elementem muzycznym są dwa saksofony, ale to co wyrabiał bębniarz, było osobnym widowiskiem - ten człowiek tańczył i wydobywał najbardziej skomplikowane rytmy całym sobą! Wyczytałam, że muzycy tej kapeli inspirowali się dokonaniami Taraf de Haidouks i rzeczywiście było to słychać w tym koncercie. Porywające kawałki rumuńskie, bałkańskie, cygańskie; śpiew Ági Szaloki to atrakcja sama w sobie - wielki głos i energia w drobnej dziewczynie. Publiczność szalała i śpiewała wspólnie z zespołem. Drugie głosy dośpiewywał solistce perkusista, w niesamowitej, jak na mężczyznę, skali. Koncert trwał około godziny, bisów niestety nie było, bo już szykował się kolejny wykonawca.

Po Besh o Dromie dało się jeszcze słyszeć jakiś zespół grający etniczny rap, a następnie na scenie zapanowały gorące afrykańskie klimaty. Po długich wstępach na bębny i didjeridu wbiegła grupa kolorowo ubranych murzyńskich tancerzy i śpiewaków i zaczęło się na dobre! Byłam tylko na jednym kawałku Korai-Al.-Matrub (a trwał dobre 20-30 minut), podczas którego scena mieniła się od kolorów i drgała od rytmów buszu - młodzież skacząca pod sceną była zachwycona i tańczyła tak samo energicznie, jak wykonawcy.

Jednego z ostatnich wieczorów mojego pobytu organizatorzy całego wyjazdu zafundowali uczestnikom kolację w winnicy. Lokal w stylu naszych wiejskich gospód, z naciskiem na wyroby winiarskie. Podano pyszne potrawy kuchni węgierskiej, wina dolewano z niekonwencjonalnej szklanej bańki z długą rurką, a "do kotleta" przygrywała orkiestra składająca się ze skrzypka (potem dwóch), kontrabasisty i doskonałego cymbalisty. Dodatkową atrakcją były występy czteroosobowego zespołu tanecznego, który wizytówkowo zaprezentował parę tańców z różnych regionów Węgier. Po każdym wejściu z nowym tańcem, wyrywali któregoś z gości, by spróbował swoich sił w trudnej sztuce tańców węgierskich. Jak na muzykę "do kotleta", kapela zagrała całkiem przyzwoicie; było między innymi kilka piosenek tureckich, o które prosili licznie obecni na sali Turcy.

W czasie pobytu w Budapeszcie udało mi się także zaliczyć stałe wystawy w Budapeszteńskim Muzeum Etnograficznym - ciekawy zbiór strojów ludowych z różnych regionów, a przede wszystkim niezwykle interesujące zdjęcia ilustrujące poszczególne etapy i elementy życia dawnej wsi węgierskiej. Godny pochwały jest tamtejszy przejrzysty, krótki opis poszczególnych części wystawy, co pozwala skupić się na niej samej, a nie na czytaniu.

Zaliczyłam też skansen pod zabytkowym miasteczkiem Szentendre, przepięknie położonym w zakolu Dunaju. Skansen znajduje się o pięć kilometrów od miasteczka, pośród pięknych wzgórz (zabudowanych jednakże w znacznej części współczesnymi domami), a dojechać do niego autobusem wcale nie jest łatwo. Dotarłam tam po południu i dobrze musiałam się uwijać, żeby zdążyć choć zajrzeć do większości chat. Muzeum jest bogate w eksponaty i budowle oraz zajmuje sporą powierzchnię. W wielu chałupach siedzą panie, które, a to tkają, a to wyszywają, a to plotą z wikliny, to znów robią koronki klockowe. W jednej z chałup jest piekarnia, w której można kupić tradycyjne wypieki, a w innej sklepik z zabawkami i cukierkami, jak za młodości dziadka. Z ciekawostek skansenowych - kuchnie umieszczone były w chałupach bezpośrednio naprzeciwko wejścia w centralnej części budynku. Taka kuchnia w całości, z piecem i półkami mieści się pod przewodem kominowym, jakby znajdowała się w wielkim kominku, dzięki czemu dym nie przedostawał się do izby, a ogrzewanie następowało przez ścianę pieca.

Chciałam kupić trochę muzyki węgierskiej i cygańskiej na miejscu, jednak na samej ochocie się skończyło. Wprawdzie wybór muzyki etnicznej nawet w zwykłych sklepach jest spory, a w bardziej sprofilowanych wręcz bardzo duży, jednak ceny odstraszają. W sklepach widziałam mapę zasięgu i gatunków "muzyki węgierskiej", z której wynika, że obejmuje ona obszary mniej więcej od Nowego Targu po Skopje, a muzyki takich zespołów jak Fanfare Ciocarlia należy również szukać w działach z muzyką węgierską...

Niestety, mimo podjętych starań, nie udało mi się dotrzeć na zabawę miejscowego Domu Tańca. Z aktualnego informatora kulturalnego wynikało, że podobnych zabaw w tym czasie było kilka - przy muzyce węgierskiej, cygańskiej, irlandzkiej, a nawet greckiej! Trudno, w tej sytuacji trzeba będzie powrócić jeszcze w madziarskie klimaty. Może w czasie Festiwalu Wiosennego?

Joanna Zarzecka
Skrót artykułu: 

W Budapeszcie jesienią nudzić się nie było można. Wprawdzie moja październikowa wyprawa na dziesięć dni do stolicy Madziarów nie była w założeniu podróżą nastawioną na poszukiwanie kultury tradycyjnej, jednakże przypadkiem (czasem trochę sterowanym) udało mi się zażyć ludowych klimatów.


Miejsca sprzedaży

Numer ukazał się dzięki:


Dział: 

Dodaj komentarz!