Raz na dwa tygodnie kawiarniane wnętrze lubelskiego klubu "Hades" zamienia się w salę taneczną. Pojawiają się młodzi ludzie przypominający swych hippisujących rodziców sprzed przeszło dwudziestu lat lub rastamanów prosto z Jamajki. Kołyszą się w rytm muzyki granej z czarnych płyt przez Profesora Dreda i Andrzeja Mazurka. Z Andrzejem, DJ-em i "bębnorobem" spod Lublina, zafascynowanym kulturą reggae, rozmawiają Agnieszka Matecka i Marcin Skrzypek.
Marcin Skrzypek: Gdy ludzie, przynajmniej w okolicy Lublina, słyszą nazwisko "Mazurek", myślą: "A, to ten od bębnów". Czy taka etykietka Ci odpowiada?
Andrzej Mazurek: Jak najbardziej. Ja się z tym utożsamiam, zresztą już mówiłem nie raz. Jestem tylko trochę zdziwiony, bo przede wszystkim gdy ludzie słyszą "bębny", to kojarzą je ze Słomą, prawda? Nigdy nie ukrywałem, że moje bębniarstwo zostało zainspirowane działalnością Słomy. Jest to mój ważny nauczyciel jeśli chodzi o robienie bębnów i granie na nich. Kupę miłych chwil spędziliśmy w bębniarstwie w drzewie i bębniarstwie na bębnach. I nawet dzisiaj, za chwilę, zaczniemy wspólnie spędzać czas, ponieważ Słoma, muszę się pochwalić, został przeze mnie "zastrzykowany" najnowszą porcją muzyki "drum and base", muzyki komputerowej, którą gram jako pierwszy DJ w tym kraju. Jestem z tego bardzo dumny. Muzyka ta obecnie zaczyna zyskiwać dużą popularność w dość splugawionej formie. My jednak próbujemy odnaleźć jej bardziej źródłową formę. Choć jest to bowiem muzyka współczesna, to opiera się na starożytnych rytmach afrykańskich, które kultywuję już bardzo długo , od momentu kiedy zacząłem interesować się muzyką reggae, w 1982 roku.
M.S.: Kto pierwszy pojawił się na podlubelskiej wsi, Słoma, Ty, a może równocześnie?
To było tak. Tu, w Lublinie jako młodzi, kilkunastoletni chłopcy kręciliśmy dredloki, paliliśmy duże ilości marihuany i graliśmy reggae. Próbowaliśmy grać tę muzykę, potrzebowaliśmy bębnów. Były to czasy stanu wojennego i tuż po nim. Razem z moim przyjacielem Harrym wybraliśmy się pewnego pięknego dnia na wieś do Słomy, bo słyszeliśmy, że jest taki koleżka, który całkiem niedaleko nas mieszka na wsi, zupełnie inaczej niż my w mieście i robi bębny. Chcieliśmy takie bębny kupić, ale okazało się, że nie mamy pieniędzy, więc umówiliśmy się, że zrobimy je sobie sami u niego. Tak zaczęła się nasza znajomość, przyjaźń i wspólna przygoda. Nigdy nie myślałem, że będę pracował w drzewie, a do robienia bębnów skłonił mnie brak pieniędzy. Nie miałem pieniędzy, żeby kupić te instrumenty, więc zacząłem je robić. Zakochałem się w tym i tak już zostało.
M.S.: Co cię skłoniło do przeprowadzki na wieś?
Już wtedy chciałem się tam przeprowadzić. Spodobała mi się prostota życia na wsi, łatwiejszy dostęp do kultury, do tego co mnie interesuje w kulturze. Zabrzmiało to może paradoksalnie, bo ja kulturą nazywam cały zespół zjawisk; to jak ludzie żyją. Takie znaczenie ma dla mnie kultura. Jeśli ludzie potrafią żyć prawidłowo, to wtedy jest wszystko w porządku, a wiadomo, że nie można tworzyć żadnych nowych wzorców bez oparcia o tradycję. Sami dobrze o tym wiecie, bo też próbujecie szukać korzeni, próbujecie szukać tradycji. Sami dobrze wiecie więc, jakie to jest trudne i jak łatwo wpaść w gówno. Taka jest prawda. Dlatego twierdzę, że na wsi jest większy dostęp do kultury. Dzięki temu, że mieszkam na wsi obcuję na ogół z ludźmi starszymi od siebie - mówię o swoich sąsiadach - którzy z dziada-pradziada żyją w zupełnie inny sposób. Wbrew pozorom kultura ludzi, którzy żyją dwadzieścia parę kilometrów od Lublina jest inna, mimo telewizji, mimo księdza w kościele, mimo działalności wszelakich partii politycznych. Jest do tej pory odmienna niż ludzi w mieście.
Agnieszka Matecka: Jak Cię przyjęli mieszkańcy Pryszczowej Góry?
Nigdy nie miałem problemów z akceptacją mojego stylu życia, odmiennego wyglądu. Teraz wyglądam jak jeden z nich, niemniej jednak jako młody chłopak nosiłem dredloki i nie wzbudziło to sensacji na wsi. Większą wzbudzało zawsze na ulicach miasta, to raczej miasto było bardziej agresywne. Dzisiaj mam tam wielu przyjaciół, przyjaźnię się z sąsiadami. Z mojej wsi znam wszystkich ludzi, z sąsiednich też sporo. Jasne, z niektórymi mogę się pokłócić, ale tylko po to, żeby się w Wigilię pogodzić.
Ag.M.: Jak Twoi sąsiedzi odbierają muzykę, którą lubisz?
W lecie mamy taki zwyczaj, że wystawiamy nasz domowy sound system na dwór, przed dom i gramy bardzo różną muzykę. Pamiętam, w pewnym momencie zafascynowałem się płytą Szwagrakolaski "Luksus" i zrobiłem na Bagnie - bo tak się nazywa ta część Pryszczowej Góry, w której mieszkam - wielką furorę. Sąsiedzi przychodzili i słuchali. Jednak na wsi oprócz ogromnej popularności Liroy'a i Scyzoryka, przeważa muzyka disco-polo, co też jest fajne. Na wsi mnie to tak nie boli. Nie jest prawdą, że disco-polo wykorzeniło kulturę muzyczną we wsi.
Ag.M.: Raczej zajęła ona puste miejsce po tradycyjnej kulturze muzycznej...
Myślę, że zaczęła funkcjonować obok. Jako najlepszy przykład mogę podać wesele mojego sąsiada. Przez dwa pierwsze dni grała orkiestra, typowa, tradycyjna, weselna orkiestra. Mówię tradycyjna, ale mam na myśli, niestety, już nie kapelę ze skrzypcami, lecz z saksofonem i cyją. Była to bardzo fajna muzyka, przy której bawili się doskonale ludzie starsi i młodsi. Trzeciego dnia już funkcjonowała muzyka mechaniczna z sound systemu, który tam zainstalowałem. Młodzież grała disco-polo i okazało się, że starsi ludzie nie bardzo akceptują tę muzykę.
M.S.: Co to jest właściwie ten "sound system"?
Jest to forma przekazu muzyki i treści, którą podłapaliśmy z Karaibów - ojczyzny sound systemu. Był to tam jedyny sposób przekazu dla biednych i często niepiśmiennych ludzi, gdzie DJ-e na dabowych podkładach podawali nowości polityczne i towarzyskie, treści religijne. Stąd zrodziła się cała technika dabu, czyli kasowania ścieżek wokalowych i robienia instrumentalnych podkładów za pomocą bardzo prostych urządzeń pogłosowych. Na tle tej muzyki DJ mógł przedstawić wszystko za pomocą słowa, dlatego dzisiaj mamy raperów. Pierwsi raperzy nauczyli się rapować od Jamajczyków, którzy wykształcili szkołę "tostingu", czyli takich weselnych, staroafrykańskich zawołań. Widzę jednak, że jest to obecne w każdej kulturze. W naszej na przykład - w "naszej" w znaczeniu "tutejszej", bo kultura reggae jest wciąż moją kulturą i podpisuję się pod nią rękami i nogami - istniała taka funkcja jak wodzirej, który dbał o to, by istniał przekaz energii, żeby orkiestra grała, żeby ludzie słyszeli, co orkiestra ma zagrać, żeby była komunikacja. Oczywiście niegdyś wesela były najlepszymi okazjami do takich spotkań przy muzyce, ale myślę, że były tam też przekazywane różne treści.
Ag.M.: Jak wygląda współczesny sound system?
Są one przeróżne. Ja tworzę sound system z moimi przyjaciółmi, bo jest to nasza ostoja kulturowo - muzyczna. Gramy dużo muzyki mechanicznej, jednak nadajemy temu treść. Ja nigdy nie mogłem zaakceptować współczesnego zwyczaju wywodzącego się z kultury techno, gdzie DJ nie ma mikrofonu, gdzie tylko gra muzykę i ważne jest wyłącznie zapadanie w trans. Dużo ludzi przychodzących na nasz sound system zwraca mi uwagę, że jestem zbyt gadatliwy, ale wydaje mi się, że żywe słowo jest bardzo ważne.
M.S.: Czyli można to porównać ze spotkaniem przy słuchaniu płyt?
Trochę tak. Jednak przez to, że wychodzę na scenę, mam mikrofon i nagłośnienie, jestem ja i większa liczba osób, buduję dramaturgię.
Ag. M.: Mnie sound system przypomina trochę audycję radiową.
I tak i nie. W swoim czasie Profesor Dred [czyli Marcin Pospiszyl - przyp. red.] prowadził w ramach sound systemu audycje na żywo i w pewnym momencie ewoluowały one w kierunku sound systemu. Myślę, że jest różnica pomiędzy programem radiowym i sound systemem. W czasie sound systemu robimy różne eksperymenty. Ostatnio najbardziej mnie nurtuje powrót do bębniarstwa, dlatego zaprosiłem Słomę, który do mojej mechanicznej muzyki miksowanej z czarnych płyt będzie grał na bębnach.
M.S.: Dlaczego z płyt winylowych?
Jest to najlepszy nośnik muzyczny, który najwierniej może oddać jakiekolwiek brzmienie, a poza przemawia za nim tradycja oraz możliwość manipulacji. Kocham winylowe płyty i namawiam wszystkich, żeby słuchali muzyki z czarnych krążków.
M.S.: Bo przecież nie wszystko też jest dostępne na płytach kompaktowych.
W dzisiejszych czasach nie jest to duży problem. W zasadzie na kompaktach nie są dostępne tylko nowości. Większość małych firm, których muzyka szczególnie mnie interesuje, wydaje nagrania w krótkich seriach winylowych. Dopiero potem, jeśli muzyka się "przyjmie", wydawane są kompakty. W każdym razie, najpierw powstaje płyta winylowa, po to, żeby wszyscy prezenterzy na świecie, obojętnie czy w sound systemach, czy w dyskotekach, czy w rozgłośniach mogli to zagrać, a wszyscy, jak świat długi i szeroki, grają z czarnych płyt na gramofonach Technics MK 2.
M.S.: Jak zdobywasz takie płyty?
W tym momencie muszę pochwalić Profesora Dreda, który schodził Londyn wzdłuż i wszerz w ich poszukiwaniu. Płyty dostajemy od wytwórni; jeśli kupuję jakieś płyty, to z reguły starocie.
Ag.M.: Co oznacza "LSM" w nazwie waszego sound systemu?
Wszyscy niegdyś wywodziliśmy się z najpiękniejszej dzielnicy jaką zafundował nam socjalizm, z LSM [osiedle Lubelskiej Spółdzielni Mieszkaniowej - przyp. red.]. Teraz w sound systemie jestem już jedyną osobą, która urodziła się w tej części miasta. W pewnym momencie zaczęła funkcjonować między nami nazwa sound system - love, music. Senci jest międzynarodowym określeniem leczniczych ziół konopi.
M.S.: Na początku słuchaliście muzyki sami dla siebie?
Słuchaliśmy muzyki, graliśmy ją i zawsze to robimy, w przeróżnych formach. W pewnym momencie odeszliśmy od instrumentów na rzecz gramofonu, bo tak nam odpowiadało. Coraz częściej jednak wracają instrumenty i żywa muzyka, zaczynamy organizować nietuzinkowe koncerty. Dzisiaj nie będzie koncertu. Dziś będzie bardzo wyjątkowy sound system. Trzeci raz gramy imprezę, która nazywa się "Inter bas". Gościem jest Ksiądz Makem I, który kręci podobny sound system, dołączy też Słoma na bębnach.
Ag. M.: Wróćmy do bębniarstwa. Jak przymierzasz się do zrobienia bębna? Czy jest to dla Ciebie czynność magiczna?
Był taki czas, że opierałem na tym swą egzystencję. Ostatnimi czasy robię dużo różnych rzeczy, jednak bębniarstwo chcę traktować jako zawód. Nawet jak nie prowadzę czynnej pracowni cały czas robię jakieś bębny. Z tą magicznością to bywa rozmaicie. Robienie instrumentów to jest najlepsze co możemy robić w obecnym życiu, które zostało nam dane - bo robienie muzyki czy instrumentów jest świętą czynnością i każdy, kto robi muzykę robi dobrze, niezależnie czy na tym zarabia pieniądze, czy nie. Najwięcej przyjemności dajemy innym ludziom i sobie poprzez tworzenie muzyki, bo jest to najgłębsza forma komunikacji. Z pewnością gdzieś to jest mistyczne, ale jest to też normalna, ciężka praca fizyczna i robienie bębnów potrafi być również prozaiczne.
Ag.M.: Od czego zaczynasz pracę?
Wybieram drewno. Staram się przede wszystkim wybierać materiał, który jest już ścięty. Zawsze gdy z mojej przyczyny ma być ścięte drzewo, to mocno się nad tym zastanowię. Przemawia do mnie ekologiczna świadomość, że drzewa też są święte i powinniśmy jak najmniej wycinać. Muszę się przyznać, że mam kilka drzew na swoim sumieniu. Zawsze jednak staram się więcej sadzić niż ma być z mojej przyczyny ścinane. Trudno powiedzieć jakie drewno jest najlepsze, tu zdania pomiędzy bębniarzami są podzielone. Ja uważam, że najszlachetniejszym materiałem jest klon nizinny, bardzo lubię robić w jaworze i jesionie. Od dłuższego czasu nie używam dębu, choć wielu kolegów pracuje w tym drewnie. Mnie nie spodobało się jego brzmienie i właściwości - podatność na pękanie. Podsumowując, powinny być to drzewa twarde i spójne. Zdarzało mi się robić bębny z różnych materiałów, nawet z sosny. Muszę powiedzieć, że wyszły nawet zgrabne instrumenty. Wybór drewna zależy też od rodzaju instrumentu i sposobu artykułowania dźwięku. Innego materiału użyję na kongi, innego na bęben basowy.
M.S.: A skóry?
Używam różnych. Niegdyś kupowałem surowe skóry i wyprawiałem sam. Teraz przeważnie kupuję w garbarni.
M.S.: A naciągi, czy masz znajomego kowala?
Mój sąsiad jest kowalem, ale nie robi naciągów. Najczęściej robię je sam u niego w kuźni. Są instrumenty, które są naciągane na metale, ale są też takie, które mają naciąg sznurkowy. Czasami lepiej jest zastosować jeden system, czasami drugi, czasami można robić to zamiennie. Jest dość szeroki temat, a nie czuję się wielkim kwalifikowanym "bębnorobem". Uczę się tego już dwanaście lat, ale jak sobie pomyślę o starych kulturach bębniarskich, to mogę nabawić się kompleksów.
M.S.: Ile bębnów już zrobiłeś?
Nie potrafię odpowiedzieć. Parę razy próbowałem to policzyć, ale jak czytałem Pismo Święte pamiętam, że Bóg ukarał tych, którzy chcieli policzyć ludzi, więc nie liczę swoich dzieł, a jeśli już to robię, zostawiam ich liczbę do swojej wiadomości.
Wybieram drewno. Staram się przede wszystkim wybierać materiał, który jest już ścięty. Zawsze gdy z mojej przyczyny ma być ścięte drzewo, to mocno się nad tym zastanowię. Przemawia do mnie ekologiczna świadomość, że drzewa też są święte i powinniśmy jak najmniej wycinać. Muszę się przyznać, że mam kilka drzew na swoim sumieniu. Zawsze jednak staram się więcej sadzić niż ma być z mojej przyczyny ścinane. Trudno powiedzieć jakie drewno jest najlepsze, tu zdania pomiędzy bębniarzami są podzielone. Ja uważam, że najszlachetniejszym materiałem jest klon nizinny, bardzo lubię robić w jaworze i jesionie. Od dłuższego czasu nie używam dębu, choć wielu kolegów pracuje w tym drewnie. Mnie nie spodobało się jego brzmienie i właściwości - podatność na pękanie. Wybór drewna zależy też od rodzaju instrumentu i sposobu artykułowania dźwięku.