Marta Białkowska: Czy w dzisiejszych czasach zmienił się sposób spędzania Wielkiego Postu, okresu przed Wielkanocą?
Feliksa Żołynia: Oj, zmieniły się czasy i to bardzo! Kiedyś Wielki Post to była żałoba jak po trupie. Jakby ktoś bliski zmarł. Inny strój się nosiło, ciemny, do kościoła też chustka ciemna. W czerwonym kolorze nikogo by nie zobaczył. Żadnej zabawy, muzyki nie było. Chrzcin również robić nie wolno było, żadnych hałasów. O weselach nawet mowy nie ma!
Antoni Żołynia: Mamo, opowiedz o św. Józefie, przecież był to wyjątek.
F.Ż.: Jedyny wyjątek to dzień św. Józefa, przypadający 19 marca. Nawet ksiądz w kościele odprawiał w tym dniu w białym ornacie, nie w fioletowym. Można też było wziąć ślub, ale bez muzyki, bez grania. Przez cały post ludzie schodzili się w kościele, śpiewali pieśni wielkopostne. W każdy piątek Drogę Krzyżową, a w każdą niedzielę Gorzkie Żale. W Wielkim Tygodniu całymi nocami modlili się ludzie w kościele.
A.Ż: Mamo, a powiedz, jak w wojnę bomba spadła.
F.Ż.: Modlili się ludzie w kościele, w Janowie, a tu nalot, bomba na kościół spadła, dach przebiła i przed ołtarzem leżała, ale nie wybuchła i nikogo nie zabiło. To prawdziwy cud! Kiedyś ludzie byli pobożniejsi. Teraz są inni.
M.B.: Co z postem, powstrzymywaniem się od posiłków mięsnych? Czy post był bardziej rygorystyczny?
F.Ż.: Nie tylko mięsa się nie jadło, ale w ogóle tłuszczu. Jak mój ojciec zjadł tłusto w Zapusty, to przez kolejnych 6 tygodni do ust nic tłustego nie brał aż z kościoła po Rezurekcji wrócił. Pamiętam, jak mama chciała dodać trochę śmietany do barszczu, dla dzieci, to ojciec mówił: „Hanuś, mnie odłóż bez śmietany osobno, bo ja ze śmietaną jadł nie będę”. Tak surowo przestrzegał postu. A dziś – nie znają ludzie tego, nie przestrzegają, szkoda mówić. Ja mam 93 lata, ale w każdy piątek mięsa nie jem.
M.B.: Co więc jadano? Jakie potrawy pojawiały się na stole w Wielkim Poście?
F.Ż.: Suszone grzyby, bo kiedyś dużo się na grzyby chodziło i zbierało, barszcz, kwasik z kapusty kiszonej. Pamiętam jak dziś, jak mama pytała ojca: „Co będziemy dziś na wieczerzę jeść?”, a on odpowiadał: „A weź kwasiku, grzybków dodaj”. I tak się jadło. Jak sobie to przypominam, to prawie czuję ten smak, ten zapach...Jakie to było dobre! Jeszcze kaszę się jadło gryczaną, groch, kapustę. Olej się biło. Kiedyś ludzie dużo uprawiali lnu i konopi, chociaż w Wierzchowiskach mniej. Jak szłam tu za mąż, to mi mówili: „Na pańską wioskę idziesz, nie narobisz się”. Tu siali tylko litr, dwa litry nasion, a u nas, w Godziszowie po metrze (100 kg – przyp.red.)! To wszystko trzeba było potem ręcznie obrobić. Na wsi była olejarnia i każdy ze swoich nasion olej bił. Jak przychodził Wielki Post, ojciec brał worek nasion i szedł tam. Olej lniany był dobry, ale mój ojciec do ust go nie wziął. Był tylko do smarowania chleba. Olej konopny dodawało się do gotowania, np. do kapusty z grochem. To było bardzo dobre.
M.B.: Co jadano w Wielkanoc? Czy był, znany nam dziś, biały barszczyk?
F.Ż.: Oj był, oczywiście, że był! W Wielką Sobotę szło się święcić święconkę – jakież koszyska ogromne ludzie napakowali, tyle tam jedzenia nawkładali, że trudno było udźwignąć! Potem przyszło się z kościoła, ze Zmartwychwstania, mama naładowała barszczu w donicy, wkrajało się do niego z tego kosza poświęcaną kiełbaskę, chleb, chrzan, jajko, ser. Mama nas wołała: „Chodźta, dzieci, jeść!” Z jednej miski się jadło. Obsiadły dzieci dookoła, każdy sięgał łyżką i tak jedliśmy ten barszczyk.
M.B.: Co wkładano do wielkanocnego kosza?
F.Ż.: Chleb, ser, kiełbasę, jajka, sól, miód, chrzan i kartofle. Surowe, opłukane kartofelki, bo potem one do sadzenia były potrzebne, sadziło się je jako pierwsze. Mama kazała nam zaczekać i do pierwszej grządki posadziła te poświęcone kartofle, a dopiero potem resztę. Pisanki się pisało. Dużo cebuli sadziliśmy, to było dużo szczypiór (łupin cebulowych – przyp.red). Pisało się woskiem po jajku, a potem gotowało w szczypiórach. Pisanki były bordowe, a wzorek żółciutki – piękne. Teraz na targu ludzie kupują gotowe. To nie to samo.
M.B.: Jakie zwyczaje związane były z początkiem pracy w polu?
F.Ż.: Ziarno na siew święciło się wodą poświęconą w Wielką Sobotę. Tak samo krowy, jak pierwszy raz wychodziły na trawę. Wierzono, że woda święcona była też dobra na uroki. Jak na przykład ktoś miał kupionego młodego konia i wyjechał po raz pierwszy na wiosnę na pole, a wszyscy się dziwili: „Oj, jaki piękny koń, jaki silny, jaki ładny”, to wierzono, że można go było tym zauroczyć. Koń dostawał piany, drżał, na nogach nie mógł się utrzymać. Wtedy znany był taki sposób: trzeba było, żeby ktoś najstarszy w rodzinie – czy gospodarz, czy pierwsze dziecko – żeby ta osoba zdjęła majtki albo kalesony i te majtki przewróciła koniecznie na lewą stronę, a potem tymi kalesonami trzeba było mocno konika nacierać, przeciwnie do kierunku ruchu słońca. Chodzić dokoła niego i nacierać, nacierać. Pomagało. Przed urokami można się było też obronić. Niektórzy ludzie znali takie rzeczy. Konikowi trzeba było do kantara przywiesić coś czerwonego. Młode konie zawsze miały przyczepiony czerwony pomponik.
M.B.: Czym jeszcze różniły się dawne czasy i zwyczaje wielkanocne od obecnych?
F.Ż.: Dawniej było bardzo wesoło, ludzie spotykali się, bawili. Teraz każdy siedzi w domu. Kiedyś w Lany Poniedziałek aż trudno z domu było wyjść! Jakież było polewanie – całymi wiadrami! Śmiechu było tyle i zabawy!
A.Ż.: Mamo, jeszcze za moich czasów było tak samo. Pamiętam jeszcze, jak siostry siedziały w rzece – tak się kończyło polewanie!
F.Ż.: Wesołe były czasy, inne... Teraz już tylko można powspominać...
M.B.: Z ogromną przyjemnością wysłuchałam tych wspomnień. Serdecznie dziękuję za wywiad.
Wiosna na wsi to czas budzenia się przyrody, rozpoczynania prac polowych, ale też Świąt Wielkanocnych. O tym szczególnym czasie Marta Białkowska rozmawiała z jedną z najstarszych mieszkanek wsi – panią Feliksą Żołynią. Rozmowie przysłuchiwał się też syn pani Feliksy, Antoni Żołynia.