A w niedzielę...

A w niedzielę... trzeciego dnia festiwalu Radom Folk '96 impreza przeniosła się do radomskiego skansenu. Była to szczęśliwa decyzja organizatorów, dzięki której poprawiła się kulejąca frekwencja publiczności. Po kilkudziesięciu minutach błądzenia i jazdy autobusami udało się nam przebyć odległość dzielącą Centrum kultury "Południe" i Muzeum Wsi Radomskiej. I tu czekała na nas miła niespodzianka -zalany słońcem skansen od razu nastrajał pozytywnie do świata i dalszych losów festiwalu. Na wzgórzu, pomiędzy wiatrakami powstawała scena kojarząca się z dużymi imprezami plenerowymi. Ruszyliśmy na obchód miejsca zdarzeń - i znowu niespodzianka. Oto natrafiliśmy na ludzi sprzedających różne "cudeńka": drewniane ptaszki, gliniane piszczałki, figurki (w tym przeze mnie ulubione Chrystuski), ozdoby a nawet naturalną żywność (np. bardzo apetycznie wyglądające miody). Chodząc po skansenie co chwila odkrywaliśmy nowe stoiska: a to pisanki, to znowu naczynia albo palmy wielkanocne. Pomiędzy tymi wszystkimi straganami można było znaleźć grupki muzykujących grajków ludowych. Podbudowani dobrym przykładem rozłożyliśmy nieopodal sceny (obowiązkowo w cieniu) własne stoisko: gazetki, kasety i ekologiczne naszyjniki Magdy Kamoli (podobno były one w całości jadalne, ale nie zauważyłam nikogo kto chciałby przekonać się o tym na własnej skórze) i już stąd obserwowaliśmy dalsze wydarzenia. A było na co popatrzeć, bo oto rozpoczęły się koncerty. Na początku zagrały miejscowe zespoły ludowe, lecz już wkrótce na scenie pojawili się laureaci konkursu z dnia poprzedniego. Atmosfera jednak pozostawała chłodna, chociaż słońce nie szczędziło swoich promieni. Pomimo tego, że koncert prowadził nieoceniony Józef Broda, a poziom muzyczny także był nienajgorszy, publiczność (złożona głównie z ludzi w średnim wieku) nie chciała włączyć się do zabawy.

Ludzie czekali - na co, już wkrótce miało się okazać. Tymczasem rozpoczął się koncert Varsovii Manty - pierwszej z gwiazd wieczoru. Była to okazja do posłuchania polskich utworów "Warszawiaków", które niestety nie doczekały się wydania na płycie. Rozgrzana południowoamerykańskimi rytmami, a także bliższymi nam geograficznie utworami publiczność niemalże rozpoczęła zabawę, lecz "to nie było jeszcze to". Ludzie czekali. W międzyczasie dokonał się jeden z tych drobnych wynalazków, które tak bardzo umilają życie. Baloniki unoszące się w powietrzu przywiązywane do nadgarstków dzieci nie tylko sprawiały frajdę maluchom, lecz także ułatwiły rodzicom orientację gdzie aktualnie znajdują się ich pociechy (zauważyłem, że niektóre zapobiegliwe panie przeniosły ten zwyczaj także na swoich mężów). Ale oto stało się - przyjechał zespół Krywań! Kiedy nasi górale weszli na scenę od razu rozjaśniły się miny. Krywań rozpoczął koncert gęsto okraszany starymi kawałami przerobionymi na góralską modłę. Pośród podhalańskich rytmów płynących z syntezatora zaszło słońce i ... rozpoczęło się piekło! Położony w podmokłej okolicy skansen zaroił się od komarów. I tak oto pośród malowniczo oganiających się od insektów ludzi dotarliśmy do końca koncertu Krywania. Pomimo naszych usilnych próśb nie usłyszeliśmy na bis "zbójnickiego" lecz po raz kolejny Krywań "zaskoczył" nas wspaniałym wykonaniem utworu, którego nazwy nie muszę chyba wymieniać. Tak właśnie, pośród zapadających ciemności, zakończył się festiwal Radom Folk'96. Wypada jeszcze podziękować organizatorom za udaną imprezę (bardzo miłym akcentem był autobus co godzinę przemierzający trasę skansen - dworzec PKP - skansen) i żałować, że w Radomiu nie zagościła inna, bardziej "folkowa" publiczność.

Skrót artykułu: 

A w niedzielę... trzeciego dnia festiwalu Radom Folk '96 impreza przeniosła się do radomskiego skansenu. Była to szczęśliwa decyzja organizatorów, dzięki której poprawiła się kulejąca frekwencja publiczności.

Dodaj komentarz!