Żywa muzyka

Simon Broughton

Spotkanie z Simonem Broughtonem, redaktorem naczelnym opiniotwórczego czasopisma brytyjskiego „Songlines”, jest zawsze inspirujące. Jest nie tylko znawcą folku, ale też wytrawnym mówcą. O muzyce tradycyjnej i jej związkach z codziennością, podróżach i scenie folkowej na Wyspach rozmawia Marcin Skrzypek z Orkiestry św. Mikołaja.

 

Marcin Skrzypek: Kiedy zacząłeś się zajmować muzyką tradycyjną?

Simon Broughton: Studiowałem muzykę klasyczną i tak się złożyło, że moi ulubieni kompozytorzy tacy jak Bartok czy Strawiński czerpali z muzyki ludowej. Więc kiedyś pomyślałem sobie: „Dobra, jadę na Węgry!”. Chciałem przekonać się, co zostało z muzyki, która inspirowała Bartoka. Był rok 1978, kiedy pojechałem na moją pierwszą wycieczkę do Budapesztu, gdzie natrafiłem na to niesamowicie żywe środowisko Domu Tańca i uczestniczyłem we wszystkim, co się działo wokół. Zaczynali w roku 1970, ale ten ruch był wciąż bardzo świeży. Słuchałem świetnej muzyki i właśnie z tymi ludźmi pojechałem później do rumuńskiej Transylwanii, gdzie uczestniczyłem w odradzaniu się tamtejszej muzyki i zobaczyłem, jak spajała społeczność wsi, co mnie zafascynowało. Bardzo spodobało mi się to doświadczenie, w którym muzyka była częścią życia, a nie czymś, czego się słucha w filharmonii lub w radiu. Spotkanie z muzyką, która naprawdę żyła, było bardzo silnym, ekscytującym doznaniem. Coś podobnego poczułem wcześniej w Irlandii, lecz w mniejszym stopniu. Gdy byłem dzieckiem, pojechaliśmy tam na rodzinne wakacje. Muzyka była obecna w pubach i na festiwalach. Nadal pasjonuję się muzyką Węgier, Rumunii i Bałkanów, kocham te rejony. Bardzo dużo podróżowałem po Węgrzech, Rumunii i Bułgarii przed 1989 rokiem, lecz nie dotarłem wówczas do Polski. Dlatego jest to obszar świata, który mnie ciekawi. Po studiach zacząłem pracować w radiu, więc miałem szansę tworzyć programy radiowe, nie tylko o muzyce europejskiej. Po raz pierwszy odwiedziłem Afrykę Zachodnią i wiele innych miejsc.

 

Czy nauczyłeś się grać na jakimś instrumencie?

Potrafię grać na fortepianie, ale kiepsko. Moja edukacja muzyczna była klasyczna i taką muzykę grałem. Bardzo ciekawiła mnie kompozycja i potrafiłem trochę improwizować. Bardzo wcześnie zorientowałem się, że jednak nie chcę zostać muzykiem, koncertującym artystą, nie interesowało mnie to. Fortepian był dla mnie głównie drogą poznawania muzyki i rozumienia jej.

 

Czyli nie grałeś w żadnym zespole?

Nie w typowym zespole muzycznym, bo gdy byłem na studiach, napisałem bardzo dużo muzyki do sztuk teatralnych.

 

Znasz nuty.

Tak. Grywałem w zespołach teatralnych i pisałem piosenki, zazwyczaj komediowe.

 

Ale nigdy nie próbowałeś grać muzyki ludowej?

Nie. Fortepian nie jest dobrym instrumentem dla world music.

 

Jak to się stało, że wpadłeś na pomysł stworzenia magazynu muzycznego?

To wcale nie był mój pomysł. Najpierw pracowałem nad przewodnikami turystycznymi dla brytyjskiego wydawnictwa Rough Guides. Na końcu każdego z nich znajdował się rozdział o muzyce danego kraju, jego kulturze, historii i literaturze. Właśnie startowała scena world music i pojawiały się nowe płyty, dlatego wydawało się dobrym pomysłem, żeby napisać książkę, która będzie dotyczyła muzyki całego świata. W ten sposób powstał World Music: The Rough Guide, którego pierwsze wydanie z 1994 roku sprzedało się w ponad 30 tys. egzemplarzy. Była to edycja jednotomowa, niepełna, więc sześć lat później przygotowaliśmy wersję dwutomową (1999-2000), a kolejna publikacja rozrosła się do trzech tomów. W tym czasie rynek księgarski już się kurczył, więc po kilku wydaniach książki pojawił się pomysł magazynu i zostałem zaproszony do jego redagowania. I tak w 1999 roku powstał magazyn „Songlines”. Było to coś w rodzaju kwartalnika, ukazywał się cztery razy do roku, ale w mniejszym formacie. Pierwszy wydawca magazynu został wykupiony przez innego, który w końcu uznał, że trzeba wstrzymać czasopismo. Nasi czytelnicy polubili je, ponieważ dostarczało przydatnych informacji dla osób poruszających się w world music. Zaczęliśmy więc wydawać niezależnie.

 

Kto był wydawcą tych książek?

Penguin.

 

A „Songlines”?

Magazyn „Gramophone”, który zajmuje się muzyką klasyczną. Mieli w swojej ofercie periodyki z nagraniami historycznymi i fortepianowymi. Zapoczątkował on „Songlines” jako kwartalnik dla specjalistów.

 

Kwartalniki dla szerokiego grona słuchaczy.

Tak. Później firma Haymarket, która wykupiła „Gramophone”, nie była zainteresowana kontynuacją „Songlines”, więc zaczęliśmy wydawać je niezależnie. W tym roku nowa firma, która jest właścicielem „Gramophone”, odkupiła „Songlines” z powrotem i znów jesteśmy razem. Zatoczyliśmy koło. Ideą „Songlines” jest pomoc ludziom w zdobywaniu wiedzy o muzyce: wywiady z artystami, osobami podróżującymi, zarysowanie tła i oczywiście recenzje płyt.

 

Czy konkurujecie z „FolkRoots”?

Tak, to podobny rynek, ale „FolkRoots” jest dla osób o większej wiedzy muzycznej, powiedziałbym, że dla zapaleńców. „Songlines” ma natomiast trafić do szerszej publiczności, wprowadzić  nowych słuchaczy w świat world music.

 

Ciekawi mnie, jak to się stało, że zainteresowałeś się tym, jak muzyka tradycyjna spajała społeczności? Myślę, że musiało to wynikać z Twoich wcześniejszych doświadczeń. Rozumiem, że widziałeś inspiracje tradycją w muzyce klasycznej, ale niewiele osób studiujących muzykę klasyczną zainteresuje się tradycją. To musiało być coś więcej.

Tym, co ciągle fascynuje mnie w world music, jest fakt, że mówi ona o życiu. Muzyka dotyka ludzkiej egzystencji, to o tym są pieśni, stąd pochodzą tradycje. Natomiast tym, co nudziło mnie trochę w muzyce klasycznej, był fakt, że sama tworzy sobie świat, prawie bez związku z życiem codziennym. Pieśni tradycyjne dotykają tego, co wpływa na ludzkie losy, czyli zjawisk takich jak emigracja, miłość, wydarzenia historyczne i kulturowe. Muzyka, którą wy się zajmowaliście jako Orkiestra św. Mikołaja, muzyka mniejszości w Polsce, też pełna jest ludzkich historii.

 

Skoro zeszliśmy na Orkiestrę, to spytam, kiedy zacząłeś chodzić po górach?

Dziesięć lat temu pojechaliśmy z żoną do Szwajcarii, a dwadzieścia lat temu byliśmy w Zakopanem. Górskie wędrówki są czymś, co zawsze razem robiliśmy. Bardzo lubię Szwajcarię, ostatnie lato spędziliśmy natomiast w Austrii. Niestety pogoda była kiepska. Poszliśmy na trasę z niesamowitymi widokami, ale było deszczowo i pochmurnie, więc nic nie widzieliśmy.

 

Pytam o góry, bo być może Twoja fascynacja życiem jest związana z robieniem czegoś innego niż tylko słuchanie muzyki.

Dużo podróżowałem. Kiedy pojechałem do Indii po raz pierwszy, to naprawdę spotęgowało moje zainteresowanie muzyką indyjską. Może chodzi o to, że kiedy odwiedzisz jakieś miejsce, jego muzyka nabiera większego sensu. Byłem również w Iranie czy Turcji i jestem wielkim fanem utworów z tych krajów. Dzięki wyjazdom mogę więcej wynieść z muzyki, ale nie są one nieodzowne. Uwielbiam wiele stylów muzyki afrykańskiej, mimo że nieczęsto tam podróżowałem. I kocham Afrykę Zachodnią, to jeden z moich ulubionych regionów tego kontynentu. Są takie miejsca, które najpierw odwiedziłem, a potem zainteresowałem się ich muzyką, ale są przypadki, gdy było na odwrót.

 

Czy można powiedzieć, że muzyka otworzyła w Twoim życiu nowy wymiar?

Tak, oczywiście. Miałem kiedyś wystąpienie na TEDx[1] – o muzyce, która otwiera drzwi. Pojawia się w nim bardzo wiele rzeczy, o których teraz mówimy[2].

 

Jaka jest sytuacja muzyki folkowej w Wielkiej Brytanii?

To ciekawe. Realia bardzo zmieniły się od czasu, gdy zacząłem zajmować się folkiem. Kiedy byłem młody, muzyka ta przechodziła ciężki okres, nie cieszyła się zbytnim zainteresowaniem. W ciągu ostatnich piętnastu lat jej popularność naprawdę wzrosła – częściowo za sprawą ruchu world music, ponieważ jeśli interesujesz się tradycjami jakiegoś zakątka świata, dlaczego nie zapoznać się z własnymi? Takie podejście rzecz jasna prowokuje ludzi do łączenia różnych rzeczy. W rezultacie coraz więcej eksperymentują z muzyką brytyjską. Przy czym większe zainteresowanie zawsze budziła muzyka irlandzka i szkocka, natomiast muzyką angielską byliśmy jakby nieco zawstydzeni, jak ubogim krewnym. Jednak w ciągu ostatnich dziesięciu lat dzięki boomowi world music i eksperymentom scena muzyki angielskiej naprawdę się poprawiła i zaczyna odnosić sukcesy.

 

Wspomniałeś, że nasza część Europy bardzo cię interesuje. Co tu znalazłeś dotychczas?

Wiele nowych tradycji i nowych zespołów. Byłem na Podhalu i kocham tamtejszą muzykę. Dzięki Januszowi Prusinowskiemu mogłem odwiedzić Jana Gacę w jego wsi, zanim umarł. To był prawdziwy przywilej. Fantastyczne, jak tacy ludzie stali się rozpoznawalni. Gwiazdy. Na festiwalu Wszystkie Mazurki Świata widziałem tych wszystkich młodych ludzi, patrzących na starych facetów jak na idoli. To naprawdę poruszające i ważne zobaczyć, jak ktoś taki w końcu stał się rozpoznawalny, szanowany i kochany przez młodsze pokolenie. Coś niesamowitego.

 

Czy to przypomina Węgry 40 lat temu?

Tak. Polskie domy tańca istnieją od dwudziestu lat, ale trwało to dłużej, zanim się rozkręciły. Jednak zastanawia mnie, dlaczego tyle czasu upłynęło, zanim to zjawisko trafiło do Polski.

 

Powodów jest chyba wiele. Nie skojarzyliśmy w odpowiednim momencie niepodległości i niezależności z tradycyjną muzyką ludową.

Myślę, że na Węgrzech był jeszcze element nacjonalistyczny, który przyczynił się do popularyzacji muzyki tradycyjnej. Poza tym w porównaniu z muzyką węgierską, skomplikowaną i na swój sposób podobną do klasycznej, polska jest surowa i dzika. Uważam, że ludzie postrzegają polską muzykę jako twardą, nieokrzesaną i prymitywną. W związku z tym są nią zawstydzeni. Myślę, że trzeba osiągnąć pewien poziom złożoności, aby czerpać przyjemność z pierwotności tej muzyki.

 

Mieliśmy ruch zespołów pieśni i tańca. Nie wiem, jak było na Węgrzech, ale w Polsce były one prowadzone przez państwo. Ta kultura została zawłaszczona przez propagandę komunistyczną.

A to czyniło ją nieatrakcyjną.

 

Dlatego zajmowanie się muzyką ludową nie dawało poczucia niezależności, bo była wykorzystywana przez partię komunistyczną.

Dla ruchu węgierskiego było istotne, że działał u źródeł. Oczywiście, funkcjonowały również zespoły państwowe, ale domy tańca były działaniem oddolnym, co czyniło je bardzo atrakcyjnymi. Nie było choreografii, zarządzali nimi aktywiści, którzy wyjeżdżali, by słuchać muzyki i zostawali później jej entuzjastami. Pojawił się też element polityczny. W czasach komunistycznych temat mniejszości transylwańskiej był tabu na Węgrzech i poprzez muzykę został wypchnięty na scenę polityczną. Muzyka poruszała zagadnienia, które omijali politycy. W ten sposób stawało się niemożliwe, by dalej milczeć na pewne tematy. Za sprawą muzyki kwestia Węgrów mieszkających poza krajem pojawiła się w porządku obrad. Coś, czego politycy nie zrobili, stało się niemożliwe do ignorowania właśnie z powodu muzyki. To jest wyjątkowe dla muzyki węgierskiej, choć w Polsce też są mniejszości, Łemkowie na przykład. Kiedy Orkiestra św. Mikołaja zaczęła zajmować się muzyką, nie było to tak naprawdę przedyskutowane.

 

Jednak ta tematyka nie odbiła się u nas szerokim echem w wymiarze politycznym. Raczej była związana z indywidualną potrzebą wolności.

Ale ci ludzie wreszcie otrzymali swój głos. To właśnie dlatego całe zagadnienie jest interesujące, bo zbliża nas do polityki i pojedynczych głosów, wolności ekspresji.

 

Zastanawiam się, czy polskie odrodzenie tradycji ma coś wspólnego z wymiarem politycznym, czy może jest przeciwko kulturze miasta lub czemuś jeszcze innemu?

Większość ludzi zaangażowanych to ludzie z miasta.

 

Myślę, że każdy kraj ma swój własny sposób i historię. To nam chyba musi wystarczyć. Czy często przyjeżdżasz do Polski?

Mniej więcej raz na rok. Niedawno przyjechałem na Wszystkie Mazurki Świata i zostałem do Nowej Tradycji, w zeszłym roku przyjechałem tylko na Nową Tradycję. W tym roku natomiast przyjechałem do Kazimierza na Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych. To nie jest tak, że planuję przyjeżdżać co roku – zazwyczaj jest coś, co mnie przyciąga. Kilka lat temu przyjechałem, żeby napisać artykuł o znanym punk-folkowym zespole R.U.T.A., więc udałem się na ich koncert do Krakowa. Różne historie się przytrafiają.

 

Z punktu widzenia Twoich czytelników, co ciekawego można znaleźć na polskiej scenie folkowej?

To jest scena, która bardzo się rozwinęła od czasu, kiedy zacząłem się nią interesować. Po raz pierwszy przyjechałem do Polski w okolicach roku 1990. Oczywiście, udałem się do sklepu, żeby zobaczyć, jakie mają nagrania i było ich bardzo mało. Natknąłem się na płytę Kwartetu Jorgi i niedługo potem na Orkiestrę św. Mikołaja. Myślę, że dziś tym, co jest interesujące w polskim folku dla „Songlines”, są nowoczesne zespoły, które tworzą nowe brzmienie. Tak jak Kapela Ze Wsi Warszawa – będąca pierwszym polskim zespołem, o którym pisaliśmy. Uważam również historię R.U.T.Y. za ciekawą. Pisaliśmy także o muzyce tatrzańskiej. Potem byłem ciekaw, jakim doświadczeniem jest festiwal w Kazimierzu. Nie potrafię sobie wyobrazić czegoś takiego w Wielkiej Brytanii. Tam nie ma festiwalu-konkursu, choć z mojego punktu widzenia wymiar konkursowy nie jest najciekawszy. Dla mnie Kazimierz jest okazją, by posłuchać dobrych, tradycyjnych zespołów i zakosztować stylów różnych regionów Polski.

 

Jaka muzyka ostatnio Ci się najbardziej podoba?

Wciąż kocham muzykę węgierską i rumuńską, ale ostatnio dużo przyjemności sprawiło mi odkrywanie muzyki polskiej poprzez Prusinowskich, bo oni mają bardziej tradycyjne brzmienie. To było dla mnie prawdziwe objawienie – posłuchać, czym się zajmują. I sprawiają, że ta muzyka jest łatwiejsza w odbiorze. To, co robią, jest dużo przystępniejsze niż prawdziwa muzyka tradycyjna, ale wciąż tkwią głęboko w tradycji. Co jeszcze… Niedawno odkryłem i z czasem naprawdę polubiłem muzykę koreańską. Uczę się, jak ją docenić.

 

Jeśli muzyka, którą spotykasz jest zbyt trudna, jak starasz się sprawić, by była łatwiejsza?

Najlepszym sposobem dla mnie jest spotykanie ludzi i rozmowa z nimi, a następnie znalezienie klucza do muzyki, który potem w magazynie mogę przekazać czytelnikom. To wcale nie oznacza, że każdy będzie lubił wszystko. Znajdujesz swoje własne kierunki, własne gusta. Myślę, że chodzi o to, by wprowadzić ludzi w muzykę, a później tak naprawdę wszystko zależy od nich.

 

Jesteś kimś w rodzaju tłumacza.

Tak, albo mediatora. Kogoś w tym rodzaju. Mam na myśli magazyn, nie siebie osobiście. Na przykład azerbejdżańska muzyka mugam wydawała mi się trudna w odbiorze, ale później dojrzałem do tego, aby czerpać przyjemność z jej słuchania. Być może takie doświadczenie jednego słuchacza pomaga znaleźć drogę innym. Często ludzie myślą, że jeśli do muzyki tradycyjnej dodamy zachodni rytm, stanie się bardziej popularna, ale sądzę, że są bardziej inteligentne sposoby. Można rozwinąć samą muzykę tak, aby zabrzmiała bardziej znajomo.

 

W jakim kierunku rozwija się światowa muzyka folkowa? Czy potrafisz przewidzieć, jakie będą zainteresowania Twoich czytelników?

Uważam, że bardzo trudno przewidzieć, co będzie następnym wielkim wydarzeniem. Były boomy na muzykę kubańską, bałkańską. Czuję, że w tej chwili jest prawdziwa fascynacja muzyką kolumbijską. Pochodzi stamtąd wiele dobrych zespołów i można tam już pojechać. Ze względu na sytuację polityczną kraju i wojny karteli narkotykowych było to niemożliwe jeszcze 5-6 lat temu. Teraz to historia. W kolumbijskiej muzyce jest potencjał. Myślę, że teraz w świecie zachodnim i hiszpańskojęzycznym jest to bardzo aktywna siła, silniejsza niż muzyka kubańska.

 

A jeśli chodzi nie o regiony, lecz o podejście do muzyki?

Zawsze będą się odbywać spotkania i rozmowy muzyków, a z nich będą wynikać różne fuzje. Są tego dobre i złe przykłady. Pamiętam piękne spotkanie pomiędzy Cathryn Finch, walijską harfistką, i Seckou Keitą, Senegalczykiem grającym na korze. Ich praca dała świetne efekty, nie z powodu rodzajów muzyki, ale osobowości artystów. Jest coraz więcej festiwali, muzycy zbierają się na nich i mogą powstawać podobne projekty. To jest coś, co moim zdaniem będzie trwać. Różne spotkania, różne eksperymenty i próby. Jeśli popatrzeć na liczbę festiwali, folkowa publiczność jest całkiem pokaźna. W Polsce jest naprawdę dużo wydarzeń. W Wielkiej Brytanii, Francji i Włoszech liczba festiwali jest niesamowita! Myślę, że większość z nich gości muzykę lokalną, ale z czasem wprowadza zespoły zagraniczne. Ludzie stali się bardziej otwarci jako słuchacze, przyzwyczaili się do spotkań z muzyką inną od tej, którą do tej pory znali. Zorientowali się, że istnieje wielki świat.

 

Ostatnie pytanie, które chciałbym ci zadać odnosi się do „osobistości”, które pomagają rozwijać się scenie folkowej. Ludzi, którzy przewodzą procesowi rozwoju.

To mogą być didżeje, artyści – jak Paul Simon, Peter Gabriel, filmowcy jak Wim Wenders, autor filmów Lisbon Story i Buena Vista Social Club. Te osoby były naprawdę ważne. W jakimś sensie to przykre, że są nimi akurat biali faceci w wieku średnim, ale takie są fakty. Oni są ikonami. Robert Plant dużo jeździ. Pracuje z ciekawymi muzykami z całego świata. Ostatnio pojawił się trend związany z muzyką afrykańską, do którego przyczynił się African Express. To inicjatywa popularyzatorska zorganizowana przez Brytyjczyków, dzięki której muzycy rockowi, niezależni, a także mainstreamowi mogą pracować z interesującymi ich artystami afrykańskimi. Pomysł prosty, lecz pomógł umieścić afrykańskich muzyków „na mapie”. Współtwórcą tego projektu jest Damon Albarn, założyciel zespołu Blur. Jeśli tacy ludzie użyczają muzyce tradycyjnej swojego nazwiska, przyciągają do niej swoją dotychczasową publiczność i to pomaga ją wypromować.

 

Opracowała Marta Pękała

 

[1] Technology, Entertainment and Design – cykl konferencji organizowanych przez Sapling Foundation, mających na celu rozpowszechnianie istotnych idei naukowych i kulturowych; przyrostek „x” oznacza wydarzenia niezależne, organizowane w ramach licencji TED – przyp. red.

[2] Simon Broughton, Can Music Save the World?, TEDxKish, [online], [dostęp 16 marca 2016]: http://tedxtalks.ted.com/video/Can-Music-Save-the-World-Simon

Skrót artykułu: 

Spotkanie z Simonem Broughtonem, redaktorem naczelnym opiniotwórczego czasopisma brytyjskiego „Songlines”, jest zawsze inspirujące. Jest nie tylko znawcą folku, ale też wytrawnym mówcą. O muzyce tradycyjnej i jej związkach z codzienno- ścią, podróżach i scenie folkowej na Wyspach rozmawia Marcin Skrzypek z Orkiestry św. Mikołaja.

Dział: 

Dodaj komentarz!