Zmierzch wielkiego trubadura

Wielki trubadur, genialny sonero, jeden z najwspanialszych pieśniarzy Kuby. Pod koniec marca, w szpitalu Lenina w Holguín zmarł 95-letni El Guayabero. Do końca pozostał wierny swojej wyspie, regionowi, miastu.

To król kubańskich trubadurów. Choć jego utwory są dziś znane na całym świecie, nie wdarł się szturmem na europejskie estrady razem ze swymi rodakami z Buena Vista Social Club. Po pierwsze był już wtedy w podeszłym wieku, po drugie - artyści ci wywodzili się przeważnie z Hawany i Santiago de Cuba, a Guayabero całe życie spędził w swoim mieście. O wyprowadzce z Holguín nawet nie myślał.

To właśnie w tym 250-tysięcznym mieście na wschodzie wyspy, 4 lipca 1911 roku przyszedł na świat, choć - jak żartował w jednym z wywiadów: urodził się w Hiszpanii, niedaleko Wysp Kanaryjskich.

- Potajemnie uciekłem na Kubę, a w czasie podróży tak się opaliłem - przekonywał. - Dlatego nie pijam kawy, bo też przyczyniła się do mojej opalenizny. Kawą na Kubie częstuje się w każdym domu, a ja z każdą filiżanką stawałem się coraz bardziej opalony. Zraziłem się i nie piję. Chyba że z mlekiem.

Wychował się w biednej rodzinie, bez żadnych muzycznych tradycji, a jednak już w wieku 15 lat grał na marakasach z miejscowym Septeto La Tropical.

W zespole tym, razem z El Guayabero grał krewny pianisty Reia Ceballo (wychowanek słynnego Rubena Gonzaleza), który mieszka w Polsce występując tu z zespołem Calle Sol.

- El Guayabero był wspaniałym komikiem, pełnym humoru, co charakterystyczne, zawsze świetnie ubranym, bez swojego kapelusza nigdy się nie pokazywał - opowiada Ceballo.

Faustino Oramas Osorio, bo tak naprawdę nazywał się El Guayabero, wkrótce sam zakłada Conjunto Trovador Holguínero. Zaczyna śpiewać i grać na gitarze. Legenda głosi, że w 1938 roku wraz z zespołem młody, niezwykle wysoki jak na Kubańczyka (ponad 180 cm) muzyk trafia do miejscowości Guayabero. W tamtejszym barze muzyków obsługuje urocza brunetka. Szczególnie ochoczo podaje drinki Oramasowi. Nagle w knajpie pojawia się zawiadomiony o tym mąż Kubanki, znany z surowości miejscowy policjant.

- Gratuluję, ma pan uroczą żonę - mówi mu Faustino, którego od niechybnej zemsty mundurowego ratuje bójka w sąsiedniej wsi. Ale wizyta w Guayabero ma kolosalny wpływ na dalszą karierę muzyka.

- Swoją sławę zawdzięczam pięknej brunetce z Guayabero, lepiej, także jej zazdrosnemu mężowi - powie po latach Oramas, autor kubańskiego superprzeboju "En Guayabero, mamá". Od tamtego czasu muzyk z Holguín występuje jako El Guayabero, a jego trovas, utwory o codziennym życiu rodaków, przepełnione kreolskim humorem i charakterystyczną dwuznacznością, podbijają całą Kubę. Śpiewa w refrenie:

W Guayabero, o tak, chcą mi dać! (co po hiszpańsku oznacza także: Chcą mnie bić! - dop. aut.)

A w jednej ze zwrotek:

Radio seniory Filomeny tak bardzo jest rozstrojone
Tak stare i tak zniszczone
Że nie warte już uwagi; nie działa już antena
A głośniki strasznie trzeszczą
Poszedłem do Filomeny
By radio jej naprawić
Mówię: pokaż mi swój odbiornik
Zaraz wstawię mu antenę
Ona na to: nie ma po co
Moje radio już nie działa
Często było używane
Ale, proszę, weź je sobie
Tylko bądź ostrożny
Osobiście mi pokazała jak do sieci włączyć
Mówi: to dla ciebie urządzenie nie jest nowe
A ja przy nim się już nie bawię
Ale nie chcę go pożyczać nikomu nieznajomemu
Odkąd bowiem mąż nie żyje
Nikt go nie dotknął

Nie na darmo El Guayabero był nazywany "królem podwójnego znaczenia". Jego piosenki chętnie śpiewali Ibrahim Ferrer i inni. Młodsi muzycy jednak umierali, a Oramas wciąż był żywą wizytówką miasta. Ubiegłego lata świętując swoje 95. urodziny powiedział lokalnej rozgłośni:

- Czuję się dobrze, mam nadzieję, że doczekam kolejnego roku.

- Zazwyczaj znani muzycy ostatecznie lądowali w Hawanie, a El Guayabero, wielka legenda muzyki kubańskiej, był jednym z nielicznych, który pozostał wierny swojemu miastu i regionowi - mówi José Torres, najpopularniejszy Kubańczyk mieszkający w Polsce.

Rzeczywiście, niemal każdy ledwie wybijający się na wyspie muzyk zaraz przeprowadza się do Hawany. Wielu mieszka za granicą. El Guayabero nie dość, że nie miał zamiaru wyprowadzać się z Kuby, to jeszcze na zawsze przywiązał się do swojego miasta. Mieszkał w skromnym mieszkaniu w szarym bloku, jakich na potęgę budowało się w krajach socjalistycznych.

Nie krytykował Fidela. Koegzystował z reżimem, choć w swych piosenkach na temat polityki nie zabierał głosu. Do swoich ziomków zazwyczaj zwracał się per towarzyszu.

Na pogrzebie Oramasa pojawili się czołowi politycy regionu, a przy okazji podkreślano, że umarł prawdziwy Kubańczyk. Ale kubańska prasa niekoniecznie wspomina go jako patriotę i przyjaciela reżimu. Pisze raczej o wielkiej stracie dla kultury, muzyki, a przede wszystkim dla kubańskiego humoru.

Faustino Oramasa odwiedziłem jakiś czas temu w jego niewielkim mieszkaniu, w zniszczonym socjalistycznym bloku w Holguín. Choć wizyta nie była zapowiedziana, przyjął mnie serdecznie, zupełnie naturalnie. Na ścianach wisiały pamiątki z minionych lat. Plakat z rewii Tropicana, portret Che Guevary, dyplomy i karykatury artysty. Towarzyszyło mu dwóch niewiele młodszych od niego kompanów. W kuchni krzątała się niezwykle atrakcyjna Murzynka. El Guayabero natychmiast sięgnął po swój słomkowy kapelusz, zwany huevo frito (jajko sadzone).

- Gitara i kapelusz zawsze są ze mną - mówił siedząc w swym bujanym fotelu. - Kiedy śpię, kapelusz mam obok łóżka. W razie czego, zaraz mogę go włożyć. Gitara służy mi za poduszkę.

Niegdyś Oramas przez całe dziesięciolecia chodził w białym kapeluszu po swoim ojcu, który co jakiś czas starannie był czyszczony i malowany u pucybuta. Od jakiegoś czasu El Guayabero tkwił w Szpitalu Lenina wyniszczony rakiem wątroby, ale niegdyś przemierzał ze swymi trovas całą wyspę.

- Był wielkim kronikarzem naszych dziejów - mówią Kubańczycy, bo jego utwory opowiadały o rzeczach prostych, codziennych, z pozoru błahych, a jednak niezwykle istotnych dla jego rodaków.

Jak sam przyznawał, każda jego piosenka była odbiciem prawdziwego zdarzenia. Śpiewał o drewnianych kołkach umieszczanych w otworach skarbonek w kubańskich autobusach, by nieuczciwi pasażerowie nie wrzucali do środka śrubek zamiast monet ("El palito de la alcancía"), o nieostrożnych przechodniach, którzy często wpadali pod samochody na ulicach Holguín ("Imprudentes peatones") i - oczywiście - o kobietach. "A mí gusta que baile Marieta" - zachwycał się tańcem pewnej pięknej Kubanki w jednym z bardziej znanych songów.

- Na tej muzyce się wychowałem - mówi Maciej Lopez, który młodość spędził w Holguín, mieście Oramasa, a teraz mieszka w Poznaniu. - Choć dwadzieścia lat temu, kiedy byłem dzieckiem, El Guayabero był już w podeszłym wieku, wszyscy uważaliśmy go za najwspanialszego pieśniarza. Do dziś chodzę w guayaberze, takiej samej, jaką on nosił (guayabera to koszula z guzikami i czterema kieszeniami noszona przez wielu Kubańczyków - dop. red.).

Na wyspie muzyki słucha się w casas de la trova. W niemal każdej wisi zdjęcie El Guayabera. A trubadurzy z upodobaniem wykonują tam wciąż te same cudowne trovas.

Rei Ceballo, który wraz z Oramasem miał okazję przyjechać do Europy na tournee ze słynnym zespołem Sierra Maestra, nie kryje podziwu dla mistrza.

- Na Kubie był uwielbiany - uważa. - Zmieniały się style, mody, a Guayabero wciąż trwał przy gatunku son. Był ostatnim słynnym bastionem tej muzyki. Tylko on tak wspaniale operował podwójnym znaczeniem w swoich tekstach.

Starsi mieszkańcy Kuby mawiają, że gdy ktoś umiera i pada wtedy deszcz, musiał on być naprawdę dobrym człowiekiem. A w tamtych dniach rzeczywiście ulice Holguín były mokre.

Tamtejsza Casa de la trova od lat nosi imię El Guayabero. Do dziś, popijając mojito, posłuchać w niej można wspaniałych trovas jego autorstwa.

Skrót artykułu: 

>

Wielki trubadur, genialny sonero, jeden z najwspanialszych pieśniarzy Kuby. Pod koniec marca, w szpitalu Lenina w Holguín zmarł 95-letni El Guayabero. Do końca pozostał wierny swojej wyspie, regionowi, miastu.

Dział: 

Dodaj komentarz!