Zielono i przaśnie, czyli konszachty ekologów z kulturą tradycyjną

Czy folk jest bardziej ekologiczny niż disco-polo, death-metal albo gangsterski rap? Czy granie/słuchanie mniej lub bardziej zbliżonych do oryginału ludowych melodii huculskich, irlandzkich, czy andyjskich jest bardziej przyjazne środowisku, niż ziomalskie rymowanki hip-hopowców, operetkowe "przeciągi" lubelskiego Teatru Muzycznego, albo przeboje country, łagodzące tęsknoty teksańskich kierowców trzydziestokołowych ciężarówek?

Jak dla mnie nieszczególnie. A może kręcenie się w oberku (niezależnie czy w transowym wariancie dawnych wiejskich pograjek, czy w rewiowej wersji w wykonaniu wypomadowanych dziewoi z zespołów pieśni i tańca) bardziej obniża emisję gazów cieplarnianych, niż nabijanie sobie siniaków w punkowym pogo? Nie za bardzo. Wręcz przeciwnie: to raczej punkowcy mają w zwyczaju co piąty utwór poświęcać wycinaniu lasów deszczowych na hamburgery, okrucieństwom doświadczeń na zwierzętach, czy odpadom nuklearnym. Chyba, że uwzględnimy oszczędność energii, dzięki użyciu akustycznych instrumentów... Ale akustycznie grają też w filharmonii.

Do stawiania takich przewrotnych pytań prowokuje mnie częste automatyczne, bezrefleksyjne przyjmowanie, że "ludowe jest eko". Przy czym "ludowe" często znaczy "przaśne", a "eko" przestaje z czasem cokolwiek znaczyć. Ta irytująca maniera odnosi się między innymi do różnych gminnych powiatowych, czy wojewódzkich "oficjałek", gdzie ekologię dodaje się z mody, poprawności, a czasami, żeby uzasadnić dofinansowanie z ekologicznych funduszy. A ludowiznę dodaje się z rozpędu, albo z powodu takiego, że "bo ta ludowizna tak ładnie pasuje do ekologii", jak powiedział mi kiedyś jeden lubelski dyrektor. Może i pasuje, Panie Dyrektorze, ale właściwie dlaczego? Taka postawa więcej ma w sobie pobłażliwego poczucia wyższości, niż poważnego zainteresowania. Można powiedzieć, że "upupia" i ekologię i "ludowiznę".

Bywa, że zestawienie takiej pary - "folk i ekologia" - może być szkodliwe dla społecznego odbioru jednego i drugiego zjawiska, prowadząc do przyklejania obydwu spłycających, czy stereotypowych etykietek typu "infantylny new age". Jeszcze kilka lat temu była to ulubiona zabawa licznych dziennikarzy "od młodzieży", czy fantazjujących, co bardziej odkrywczych, socjologów kultury. W myśl tej publicystyki ekologiczny/new-age'owy styl życia to wegetarianizm, muzyka świata, różdżkarstwo, lniane koszule, tybetańskie symbole, medytacja z kamieniem w ręku, chodzenie po rozżarzonych węglach i rozmawianie z drzewami... W tym miejscu dla równowagi warto przypomnieć pouczającą przemowę, jaką usłyszałem około połowy lat 90. od aktywisty folkowego - wolontariusza festiwalu "Mikołajki Folkowe", który nakłaniając mnie do usunięcia z ekologicznego stoiska na festiwalowym kiermaszu jakiegoś radykalnego prozwierzęcego transparentu oznajmił, że "ideologia ruchu folkowego jest sprzeczna z ideologią ekologów, gdyż muzycy ludowi używają skórzanych instrumentów i noszą futra". Jakkolwiek zabawnie to nie brzmiało, spory pierwiastek prawdy w tym jest. Wiejski, tradycyjny światopogląd, choć traktujący relacje człowieka z przyrodą odmiennie, niż kultura współczesna, bywał daleki np. od postulowanych dziś standardów humanitaryzmu wobec zwierząt.

A jednak konszachty ekologów z kulturą ludową i z samymi "folkowcami" są od lat notoryczne i przejawiają się na różnych poziomach. W szczególności ten nurt muzyczny upodobali sobie organizatorzy różnorodnych mniejszych i większych, mniej lub bardziej oficjalnych eko-imprez, festynów itp. Co roku w okolicach 22 kwietnia, w wielu miastach odbywają się tego typu plenerowe imprezy z okazji Dnia Ziemi. Największe takie wydarzenie ma miejsce na warszawskich Polach Mokotowskich. Na tamtejszej estradzie w ostatnich ośmiu latach obok dziecięcych teatrzyków ekologicznych dominowały zespoły folkowe (np. Kapela ze Wsi Warszawa) oraz różnorodne zespoły folklorystyczne: Berkut, Burdon, Podlaska Orkiestra Ludowa i inne. Pojawia się też muzyczno-taneczna reprezentacja Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Indian (por. www.dzienziemi.org.pl). Ekologiczne organizacje z kolei często obecne były, w różnych formach, na folkowych festiwalach, licząc widocznie na specyficzną wrażliwość ich uczestników.

W 1995 roku podczas "Mikołajków Folkowych" miał miejsce cały równoległy nurt spotkań, wykładów, wystaw poświęconych ochronie środowiska. Z drugiej strony niektórzy muzycy folkowi nierzadko decydowali się angażować muzycznie w konkretne sprawy związane z zagrożeniami dla przyrody: przypomnę tu z lubelskiego podwórka zarówno pradzieje - "Koncert dla Wisły" z 1995 roku z udziałem Orkiestry św. Mikołaja, czy dedykowany zagrożonym wówczas budową lotniska świdnickim śpiochom koncert "Budzenie susła" z 2000 roku z udziałem kilku zespołów z tego nurtu. Zdarzało się też "na ludowo" grywać dla Puszczy Białowieskiej czy Rospudy. Na łamach miesięcznika "Dzikie Życie", jednego z ważniejszych czasopism ekologicznych wydawanych przez Pracownię na rzecz Wszystkich Istot ukazywał się w latach 1998-2003 cykl rozmów z muzykami, poświęconych ich spojrzeniu na ochronę przyrody. Wykonawcy folkowi (w dość szerokim rozumieniu) stanowią najliczniejszą grupę: 5 z 13 rozmówców. Cykl został wydany w formie książkowej (więcej na www.pracownia.org.pl). Przykłady można by pewnie mnożyć. Te wymienione to głównie przykłady kontaktów, czy współpracy między środowiskami. Ale można też wiele mówić o zainteresowaniu samych ekologów kulturą ludową rodzimą, czy kulturami tradycyjnymi w ogóle, i to zarówno jako inspiracja czy uzasadnienie dla swoich działań, jak i też bez ścisłego związku z prośrodowiskową aktywnością. W tym celu warto by prześledzić choćby spisy treści miesięcznika "Zielone Brygady", będącego do niedawna jedną z głównych platform komunikacyjnych szerokiego ruchu ekologicznego w Polsce ( www.zb.eco.pl).

Bywa też, że grupy, czy organizacje ekologiczne podejmują działania poświęcone kulturze tradycyjnej, czy szerzej - dziedzictwu kulturowemu jako takiemu. Żeby nie szukać daleko - moja macierzysta organizacja, Towarzystwo dla Natury i Człowieka. Jeden z jej sztandarowych programów, "Cmentarze pogranicza", dotyczący ratowania zabytkowych nekropolii wschodniej Lubelszczyzny, sam w sobie zresztą wybitnie "kulturowy", od początku miał też poboczny wątek muzyczny, podkreślający to, że stary cmentarz to nie tylko kamienie, że pieśń to swoiste świadectwo, pamiątka jego związków z życiem społeczności, wioski. Równolegle toczy się program "Scena/Studio In Crudo", w ramach którego odbywają się warsztaty, wyprawy, potańcówki i koncerty, na czele z poświęconym Polesiu cyklem "Pieśni Bagien". I nie jest to "oprawa artystyczna" dla walki z osuszaniem ekosystemów podmokłych, a spotkanie z muzyką tradycyjną i jej wykonawcami dla niej samej. Bywa też odwrotnie - organizacje, których codzienna praca związana jest z dziedzictwem kulturowym podejmują normalne kampanijne czy proceduralne działania w obronie przyrody. Przykładem niech będzie zajmujące się na co dzień ratowaniem zabytków ludowej sztuki i rzemiosła (rzeźba, krzyże, kapliczki, cmentarze) w Bieszczadach i Beskidzie Niskim Stowarzyszenie "Magurycz", które zaangażowało się w obronę przed zniszczeniem, w związku z planami budowy zbiornika wodnego Kąty-Myscowa, cennych przyrodniczo terenów.

Co stoi za tymi związkami, jakie jest ich tło? Oczywiście w dużej części są to po prostu względy czysto estetyczne - komuś, kto lubi przyrodę, może się też najnormalniej w świecie podobać ludowa muzyka, czy jej pochodne i nie ma do tego żadnej filozoficznej nadbudowy. Fajne są melodie, fajny klimat, fajny feeling, fajne bity i fajna energia. Ale to chyba nie wszystko, a przynajmniej nieraz to nie wszystko. Zwłaszcza, jeśli mówimy o przypadkach jakiegoś głębszego zaangażowania. Na pewno możemy nazwać ten wspólny mianownik jakimś szczególnym, specyficznym rodzajem wrażliwości, zarówno na poziomie estetycznym, jak też etycznym i aksjologicznym. Ta wrażliwość uznaje za atrakcyjne i wartościowe akurat to, co w miarę rozwoju naszej cywilizacji zostało zepchnięte na margines, wzgardzone, pozbawione znaczenia, zapomniane. Stało się rzadkie i ginące. Dotyczyć to może w podobny sposób ostatnich dzikich miejsc - nieproduktywnych dla gospodarki, przez co skazywanych na przekształcenie, jak i starych, nikomu niepotrzebnych pieśni, pamiętanych już tylko przez staruszków. Dla nosicieli owej specyficznej wrażliwości kontakt z naturalnym krajobrazem, czy dyskretna obserwacja dzikich zwierząt, albo z drugiej strony spotkanie z nie do końca zrozumiałym obrzędem, pozwalają na emocje, czy refleksje niedostępne inną drogą, wpływające na jakość życia. Tekst starej pieśni, archaiczny, często charakterystyczny tyko dla jednej wioski sposób jej śpiewania jest czymś równie cennym i zagrożonym, co gatunek storczyka, który przetrwał tylko na kilku stanowiskach. Jedna i druga kategoria to relikty świata takiego, jakim był w przeszłości, które nawet jeśli nie są potrzebne nam, mogą się okazać ważne dla naszych potomków. Tradycyjna wiejska muzyka jest częścią kultury wpisanej w konkretny krajobraz konkretnego kawałka świata. Kiedy powstawała, był to krajobraz w dużo większym stopniu naturalny. Dla obrońcy przyrody jest więc pamiątką, ale też informacją o świecie, w którym ta przyroda była stosunkowo niezniszczona, a człowiek żył obok niej, czy też w niej, względnie mało destruktywnie.

Ostatnie dziesięciolecia to okres szybkiej unifikacji - zarówno w aspekcie przyrodniczym, jak i kulturowym. W Polsce widzimy to szczególnie wyraźnie. W lasach dominuje posadzona w rządkach sosnowa monokultura, a równolegle z procesem zaniku różnorodności biologicznej postępuje zamieranie gwar, regionalnej specyfiki muzycznej, kulinarnej, obyczajowej, asymilacja mniejszości. Ochrona różnorodności, bogactwa form zarówno kultury, jak i natury może być widziana jako odpowiedź na te same zagrożenia. W końcu ekologia (ta "prawdziwa" - dziedzina biologii) uczy, że wszystko jest ze sobą powiązane i współzależne.

O jednym jeszcze warto wspomnieć. W ruchu ekologicznym istnieje silny i ważny nurt, dostrzegający przyczyny kryzysu ekologicznego i dewastacji planety we współczesnym modelu kultury: antropocentrycznym, oddzielającym człowieka od reszty przyrody a kulturę od natury. Różne aspekty są tutaj wyciągane jako główni winowajcy: judeochrześcijański paradygmat "czynienia sobie Ziemi poddaną", czy patriarchat. Konsekwencją tego spojrzenia jest traktowanie kultur tradycyjnych, tradycyjnego światopoglądu jako pewnego punktu odniesienia czy wyjścia do krytycznej analizy kultury współczesnej. Stąd w ikonografii, języku wielu ruchów ekologicznych, w szczególności tych inspirujących się filozoficznym nurtem ekologii głębokiej, odnaleźć możemy liczne odniesienia do symboliki i mitologii różnych kultur tradycyjnych: aborygeńskiej, indiańskiej, ale też bliższych Europie: celtyckiej, słowiańskiej. Trzeba od razu zaznaczyć, że nie jest to zjawisko natury parareligijnej, nie pociąga też za sobą postulatów "powrotu do korzeni", czyli zabawy w Indian, a raczej jest inspiracją i narzędziem zwiększającym siłę wyrazu.

Podsumowując: nie wiem, czy folk jest ekologiczny czy nie. Natomiast poznawanie, ochrona kulturowego dziedzictwa wsi i ochrona przyrody mają do siebie bliżej, niż mogłoby się wydawać.

Skrót artykułu: 

Czy folk jest bardziej ekologiczny niż disco-polo, death-metal albo gangsterski rap? Czy granie/słuchanie mniej lub bardziej zbliżonych do oryginału ludowych melodii huculskich, irlandzkich, czy andyjskich jest bardziej przyjazne środowisku, niż ziomalskie rymowanki hip-hopowców, operetkowe „przeciągi” lubelskiego Teatru Muzycznego, albo przeboje country, łagodzące tęsknoty teksańskich kierowców trzydziestokołowych ciężarówek?

Dział: 

Dodaj komentarz!