Wszak zdjęciem można mniej skłamać,<br>niż słowem pisanym...

Antropologia i fotografia

"wszak zdjęciem można mniej skłamać,
niż słowem pisanym..."

Jakiś czas temu pisałam recenzję przedstawienia teatralnego, którego tworzywem i tematem przewodnim były fotografie, rodzinny album i losy przedstawionych na zdjęciach ludzi. Pomyślałam wówczas, że - oczywiście- lepiej robić zdjęcia niż pisać o nich, a jeśli już pisać ... no właśnie. Fotografia ma wiele wspólnego z filozofią (nb. kierunkiem moich studiów i osobistą fascynacją), obydwie mówią w gruncie rzeczy o tym samym: o ludziach, ich losach, sytuacjach dramatycznych, o uniesieniach, olśnieniach i odkryciach; także o szarości czy znużeniu. Różnią się podejściem, jedna to podejście teoretyczne, druga- praktyczne. A gdyby tak pomyśleć o filozofii fotografii? Widziałam kilka takich przedsięwzięć, zrealizowanych z podejściem praktycznym właśnie i o tym będzie poniższy tekst.

W czasie odbywających się w październiku Dni Węgierskich w Lublinie, miało miejsce otwarcie wystawy fotograficznej zatytułowanej "Antropologia i Fotografia". Swoje prace prezentowali studenci i pracownicy naukowi Katedry Antropologii Kulturowej i Wizualnej Uniwersytetu w Miszkolcu. Komentujący prace katalog jest, jak się okazuje, nie tylko zwięzłym przewodnikiem po wystawie. Zawartość jego, równie istotna i ciekawa jak zdjęcia dowodzi prawdziwości postawionej wcześniej tezy o związkach filozofii i fotografii. Założycielem wspomnianej katedry jest Ernö Kunt, etnograf, malarz i artysta fotografik, a także filozof. Zajmując się między innymi ludową sztuką cmentarną mówi o niemożliwości sfotografowania zamkniętego świata przemijalności. Mówi i fotografuje jednocześnie, bo jak inaczej można nie zgodzić się na przemijanie, na które jesteśmy skazani już w momencie narodzin, na dramat związany ze świadomością, że kiedyś przyjdzie moment naszego odejścia z tego świata? Odchodzą ludzie, ale odchodzą również całe ich społeczności, grupy, narody i to w zaświaty najbardziej okrutne z możliwych, w zaświaty niepamięci. Fotografia, choć tylko częściowo, świat ten ocala, uwiecznia, przenosi w przyszłość... Takie przekonanie pojawiło się w wypowiedziach wielu, jeśli nie wszystkich autorów zdjęć. "...Oni zawsze są ze mną: na kasetach magnetofonowych, na kadrach filmu, na zdjęciach i również pod moimi powiekami. Nigdy nie potrafię bez niepokoju pojawić się wśród nich, jak i odejść bez wyrzutów sumienia. Dla mnie kultura cygańska znaczy o wiele więcej, niż tylko przedmiot badań antropologicznych. Możliwe, że przekroczyłem już ten próg, który jest wyjściem do szczerego ich zrozumienia. Antropolog nie jest zdrajcą. To wszystko, czym dzielą się z nim ludzie, tylko dzięki tolerancji i podobnie wielkiej szczerości może on podać dalej tym, którzy w inny sposób, niedorzeczny i niezrozumiały odcięli się od zaakceptowania i zrozumienia inności. Aparat fotograficzny jest tylko zwykłym urządzeniem technicznym, którego zasady działania można bardzo łatwo przyswoić. Dla mnie fotografowanie jest raczej czynnością mającą podłoże psychologiczne. Jest sposobem komunikowania się; nigdy jeszcze nie zrobiłem zdjęcia, na którym nie widniałaby postać ludzka..." To fragment opisu do zdjęć, których autorem jest Bódi Lászlo - zdjęć opatrzonych wspólnym tytułem "Nie ma Boga w domu", poświęconych życiu Cyganów ze wsi Sojokaza. Inną "motywacją" może być taka, jak na przykład na początku kariery naukowej Guly'asa Gyuli (obecnie profesora) zaspakajanie własnej fascynacji. Zajmuje się on głównie regionem Siedmiogrodu, także jako twórca filmów. Pięknym dopowiedzeniem jego zdjęć był, prezentowany w Teatrze NN film jego autorstwa pt.: "Powolny z Szeki", będącym dosłownym przenoszeniem w czasie i przestrzeni, bowiem zdjęcia do niego realizowane były w długim okresie czasu, w latach 1962- 1992.

Kolejna autorka zdjęć, Krisztina Bozó przez pewien czas uczyła się wyplatania ze słomy w wiosce cygańskiej Bezid. O tamtych terenach, ludziach, miejscach, zdarzeniach mówi nie tylko jak naukowiec, podsumowujący efekty i dokonania. Opowiada pięknie, barwnie, z zafascynowaniem. Zdjęcia jej autorstwa przedstawiają jarmark w Negreni, odbywający się co roku w październiku. Zdjęcia są takie, jak jej opowieści. Słowa, rozpoczynające ten tekst , a pochodzące również z cytowanej już wypowiedzi B. László znakomicie uświadamiają na jak wiele sposobów można opowiadać historie. To prawda, że słowami także się kłamie, ale są one niejednokrotnie niezbędne do zrozumienia sytuacji przedstawionej na zdjęciach. Tak było w przypadku prac Krisztiana Bócsi, zatytułowanych "Maria, Józef i dziecko". Zdjęcia, ale uzupełnione opisem przedstawiają nam wzruszającą historię małżeństwa upośledzonej umysłowo Marii i głuchoniemego Józefa i ich dziecka. Zrobienie tych zdjęć nie było sprawą łatwą i nieskomplikowaną; Krisztian przez długi czas przyglądał się ich życiu, prawie w nim uczestniczył, zresztą to akurat problem wielu fotografujących ludzi: jak nie czuć się intruzem, osobą z zewnątrz, którą poza nawias sytuacji czy grupy ludzi wyrzuca fakt używania w konkretnej sytuacji czarnego pudełka z pokrętłami? Wszak trudno być w tym samym momencie obserwatorem i uczestnikiem jednocześnie.

Na wystawie znalazły się również niezwykle interesujące fotografie- kompozycje kart pocztowych z kolonii hutniczej w Diosgydor. Autorzy zdjęć piszą: "Widokówki stanowią specjalną grupę fotografii. Obok tego, że posiadają funkcję użyteczną, wszak zdolne są przekazywać informacje pisane, najważniejszą ich cechą jest to, że mają charakter reprezentacyjny - dlatego zostały wybrane. Klasyczna widokówka zazwyczaj pokazuje coś, co jej twórca uważa za element charakterystyczny dla danego tematu czy też miejsca(...)". Nasuwa się refleksja, że widokówki do pewnego momentu mają charakter jedynie reprezentacyjny. Wszak i budowle, a przez to związani z nimi ludzie kiedyś przestają istnieć, a pamięć o nich pozostaje i o ludziach także, przez to chociażby, co znajdujemy napisane na ich odwrocie.

Powyżej wybrane fragmenty wystawy skłoniły do refleksji, zaciekawiły czy zainspirowały. Rzecz, o której myślałam oglądając tę właśnie wystawę to coś z naszego podwórka, mianowicie "Zapomniany Gościniec", piękne fotografie znane wszystkim chyba, którzy zetknęli się z Orkiestrą św. Mikołaja. Domyślam się, że motywy, skłaniające autorów tych zdjęć do ich zrobienia miały trochę inną naturę jeżeli chodzi o podejście badawcze czy dokumentacyjne. Są one zapisem pewnych chwil, sytuacji spotkanych gdzieś "w drodze". W wielu przypadkach jednak zdjęcia Węgrów mają nie mniejszy ładunek emocjonalny.

Do Lublina przyjechała tylko część większej całości (całość była prezentowana w Galerii Pustej w Górnośląskim Centrum Kultury w Katowicach w 1998 r podczas festiwalu Artystycznego "Węgierska Wiosna" w Polsce). Wystawa ta jest, w zamyśle autorów, podsumowaniem pewnego okresu pracy. Dla jednych - pracy prowadzącej do naukowych wniosków i uogólnień, dla innych, Kriszty na przykład, pracy nad "utrwalaniem świata rozpadającego się na naszych oczach, którego prawdziwe oblicze jest jeszcze dziś widoczne", dla kogoś innego jeszcze pracy w dziedzinie, która - jak fotografia-"musi umieć w jakiś sposób zakonserwować coś z wymiaru ludzkiej przestrzeni i czasu, z obrazu świata". Autorzy piszą także w języku antropologii: o wizualności (jako kategoria antropologiczna zastosowana do fotografii wymyślona została przez Ernö Kunta), obecności, komunikacji, asymilacji...

Dla mnie ta wystawa była przede wszystkim spotkaniem, zarówno w sensie metaforycznym jak i dosłownym. Tak się złożyło, że z autorami zdjęć spędziłam sporo czasu na rozmowach (nie tylko o wystawie) i piciu kupionego w polskim nocnym sklepie węgierskiego wina. Są naukowcy, dokonujący wielkich odkryć i nie potrafiący tego przekazać i są tacy, dla których "naukowość" w tym, co robią nie jest jedynym dążeniem i motywacją. W takich pracach widać nie tylko profesjonalizm i dokładność, widać również pasję, fascynację i momenty, gdzie na przykład robienie zdjęć przestaje być używaniem narzędzia, dokumentacją, wyprawą tylko naukową. To były takie zdjęcia i tacy ludzie. Pewna zaprzyjaźniona osoba zawsze, gdy rozmawiamy o zdjęciach, mówi że fotograf to nie człowiek z aparatem, ale z utalentowanymi oczyma.

Skrót artykułu: 

Jakiś czas temu pisałam recenzję przedstawienia teatralnego, którego tworzywem i tematem przewodnim były fotografie, rodzinny album i losy przedstawionych na zdjęciach ludzi. Pomyślałam wówczas, że - oczywiście- lepiej robić zdjęcia niż pisać o nich, a jeśli już pisać ... no właśnie. Fotografia ma wiele wspólnego z filozofią (nb. kierunkiem moich studiów i osobistą fascynacją), obydwie mówią w gruncie rzeczy o tym samym: o ludziach, ich losach, sytuacjach dramatycznych, o uniesieniach, olśnieniach i odkryciach; także o szarości czy znużeniu. Różnią się podejściem, jedna to podejście teoretyczne, druga- praktyczne. A gdyby tak pomyśleć o filozofii fotografii? Widziałam kilka takich przedsięwzięć, zrealizowanych z podejściem praktycznym właśnie i o tym będzie poniższy tekst.

Dodaj komentarz!