W rumuńskości nurzam się...

W rumuńskości nurzam się od wielu lat i to rumuńskości muzycznej. Delektuję się brzmieniem języka i "bezmiarów" folkowych z różnych regionów od Oltenii po Bihor, nieustannie rozdwojona wskutek odległości i swoistego, cioranowsko-eliadowskiego pogranicza "między nauką a literaturą". Od kilku zaś lat przynajmniej część mojej kolejnej książki powstaje przy dźwiękach muzyki rumuńskiej i każde działanie neosurrealistyczne (performance też) lub kolejny stan cudownego (!) spalania się twórczego między nauką a literaturą muszą w moim przypadku dziać się z Rumunią w tle.

W żadnym innym kraju poza Polską nie zaznałam tyle serdeczności, zrozumienia i wreszcie surrealizmu en action. Do dziś wspominam niezwykłe "temperatury naukowe" na Uniwersytecie w Klużu, a w szczególności rozmowy z profesorem Ionem Popem, jednym z największych współczesnych znawców europejskich awangard. Przeżywam ( chyba jeszcze ciągle...) huragany intelektualne wskutek fascynacji Mirceą Eliade i Emilem Cioranem. Ten pierwszy dał mi wyjątkowy wgląd w moje własne tęsknoty, szczególnie sytuujące się pośród kultur egzotycznych oraz spowodował kilka żmudnych procesów identyfikacji z postaciami żeńskimi z jego bardziej znanych powieści, m.in. "Maitrei". Ten drugi powielił we mnie niepokoje, wynikające z zacierania się granic między literaturą a nauką. Wpoił mi mniejszą dbałość o sformułowanie ostatecznych odpowiedzi...

I każdego kolejnego rumuńskiego filozofa odkrywam, nurzając się w muzyce Taraf de Haiduks i dziesiątków innych zespołów rumuńskich, szukając symbiozy między literaturą a filozofią przy dźwiękach folku... Teraz wtapiam się ponownie w Rumunię, analizując zdarzenia związane z Festiwalem Kultury Rumuńskiej w Warszawie (9 - 17 czerwca 2010), promowanym jako największy projekt Rumuńskiego Instytutu Kultury. Jego obchody rozpoczęły się koncertem smyczkowego Kwartetu Transilvan w Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej, "pobłyskującym" również przejmującym wykonaniem rumuńskich suit folklorystycznych: Transilvania, Moldova, Muntenia oraz Ciocârlia (Skowronek).

A działo się muzycznie na Festiwalu, działo. Od tęsknot folkowych do recitalu chopinowskiego w Dolinie Szwajcarskiej w wykonaniu młodego pianisty Leonarda Mocanu - tegorocznego absolwenta Liceum Muzycznego im. Dinu Lipatti w Bukareszcie w klasie prof. Venery Babeş, laureata I nagrody Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego "Concours musical de France".

Podczas Festiwalu szukałam Rumunii muzycznej w pantomimie Teatru Masca z Bukaresztu, podziwiając paradę marionetek w rumuńskich strojach narodowych w spektaklu niezbyt może fortunnie zatytułowanym "U Rumunów", który dzień wcześniej przeniósł nas do starożytnych Pompejów za sprawą ożywionych posągów. Posągów w srebrzystościach, wprawiających w zadziwienie publiczność na Placu Zamkowym.

Spodziewając się wysokich folkowych temperatur trafiliśmy na "Noc rumuńską z Djami" w Café Kulturalna przy Placu Defilad, gdzie zagrał Ansamblul Momentului Prezent z Klużu, czyli czterech muzyków, eksperymentujących na tradycyjnych instrumentach w ramach live-session.

Tego wieczoru publiczność przybrała raczej maskę obserwatora, stęskniona za wysokimi temperaturami muzyki folkowej, a ja... Cóż... Teleportuję się ponownie do Transylwanii w poszukiwaniu kolejnego wampira, grzecznie oswojonego z myślą o kolejnej neosurrealistycznej książce...

Skrót artykułu: 

W rumuńskości nurzam się od wielu lat i to rumuńskości muzycznej. Delektuję się brzmieniem języka i "bezmiarów" folkowych z różnych regionów od Oltenii po Bihor, nieustannie rozdwojona wskutek odległości i swoistego, cioranowsko-eliadowskiego pogranicza "między nauką a literaturą". Od kilku zaś lat przynajmniej część mojej kolejnej książki powstaje przy dźwiękach muzyki rumuńskiej i każde działanie neosurrealistyczne (performance też) lub kolejny stan cudownego (!) spalania się twórczego między nauką a literaturą muszą w moim przypadku dziać się z Rumunią w tle.

Dział: 

Dodaj komentarz!