W odcieniu czerwieni

Nepal

Fot. w tekście P. Goleman: 1) Serang Gompa. Kuchnia klasztorna; 2) Manaslu widziane o wschodzie słońca z wioski Samagaon; 3) Serang Gompa, świątynia główna otoczona celami mnichów; 4) Serang Gompa. Śmigłowiec w akcji; 5) Serang Gompa. Pudża odprawiana przez mniszki.

Poranek przywitał nas rześkim powietrzem i wiszącymi, ciemnymi chmurami. Wyglądały one na pozostałości monsunu, który skończył się ledwie kilka dni temu. Nie dość, że gościł w Nepalu o dwa tygodnie dłużej, to jeszcze wykazał się dużą aktywnością. Idąc przez kilka poprzednich dni głęboką doliną Budhi Gandaki, często mijaliśmy świeże, niewielkie osuwiska, które potrafiły zrzucić drogę wprost do rzeki. Śladem po starej ścieżce była cieniutka linia przedeptana przez miejscowych, prowadząca w poprzek stromego zbocza.

I właśnie taki wielki obryw zamknął nam dostęp do doliny Tsum, która była jednym z celów naszej wędrówki. Sięga ona aż do granicy z Tybetem, a całkiem niedawno została otwarta dla ruchu turystycznego. Miejscowi wspominali, że osunęło się całe zbocze i droga na przestrzeni kilkuset metrów przestała istnieć. Nie było szans przejść z plecakiem. Tsum była odcięta od świata do czasu naprawienia szkód. A nikt nie był w stanie określić, kiedy odbudowa mogłaby się skończyć. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że od kilku dni trwał festiwal Dashain. Nepalczycy pod względem obchodów zaliczają się do światowej czołówki. Świętowanie trwa 15 dni, z czego połowa to na tyle ważne święta, że zamykane są urzędy państwowe. Nie mamy złudzeń, że w tym czasie odbudowa drogi będzie komukolwiek zaprzątała głowę.
Musimy nieco zmodyfikować nasz plan. Głównym celem jest spacer szlakiem biegnącym dookoła Manaslu, ósmego szczytu świata, wznoszącego się 8156 m n.p.m. Droga zaczyna się w Soti Khola, skąd idzie się doliną Budhi Gandaki. Najwyższym punktem całego traktu jest przełęcz Larke, położona na wysokości 5106 m n.p.m. Schodzi się z niej do doliny Dudh Khola, by po 2 dniach dojść do miejscowości Dharapani, gdzie można już złapać autostop do cywilizacji. Cel się nie zmienia, postanawiamy zapoznać się bliżej z okolicą. Zajrzeć w boczne dolinki, trochę zwolnić tempo.
W jednej z takich odnóg znajduje się Serang Gompa. Dowiadujemy się, że to bardzo stary i sławny klasztor buddyjski. No to idziemy! Na mapie wygląda to niepozornie, raptem kilka kilometrów drogi od Budhi Gandaki. Nasz przewodnik twierdzi, że nie zna drogi do klasztoru. Ta zresztą często się zmienia z uwagi na osunięcia i znikanie mostków rozpiętych nad wzburzonym, górskim potokiem. Naszym dodatkowym przewodnikiem zostaje mniszka, która właśnie wraca do klasztoru.
Jest dziesiąta. Pytamy się przewodnika, kiedy będziemy na miejscu? W odpowiedzi słyszymy, że droga zajmuje zazwyczaj 5 godzin, ale mniszka po spojrzeniu na nas stwierdziła, że na osiemnastą powinniśmy być na miejscu. Dziwne, niby kilka kilometrów. Znaczy – będą niespodzianki.
Ruszamy. W międzyczasie wyszło słońce i zrobiło się gorąco. Początek drogi to typowe nepalskie „równo”. Czyli ani chwili płaskiego. Raz w górę, raz w dół. W takich chwilach tęskno za płajami na Ukrainie, mistrzowsko poprowadzonymi przez Hucułów. Po niecałej godzinie jesteśmy przy mostku. Nasza mała dolinka zaczyna odkrywać swoje tajemnice. Dalej wzdłuż rzeki iść się nie da z racji kilkudziesięciometrowych, pionowo opadających skalnych ścian. Usiłujemy spojrzeć na boki, wypatrując drogi, ale widać tylko niemalże pionowe, trawiaste przestrzenie. I już po chwili podchodzimy wąziutką ścieżką, która wije się zakosami w górę bardzo stromego zbocza. Przed ewentualnym odwrotem powstrzymuje nas świadomość, że w dół z takimi plecakami po tej ścieżce nie zejdziemy. Po kilku godzinach ciężkiego podejścia dochodzimy do małego klasztoru. Położony przepięknie, zawieszony prawie kilometr nad doliną. Wygląda na opuszczony. Możliwe, że służy jako miejsce odosobnienia. Do klasztoru może wstąpić, kto tylko chce. Powiada się, że każdy powinien przynajmniej raz w życiu zamknąć się tam – na tydzień, miesiąc czy rok. A wielką próbą jest medytacja w zamknięciu w zupełnym odosobnieniu przez 3 lata, 3 miesiące i 3 dni. Nie można w tym czasie kontaktować się ze światem zewnętrznym, a okoliczni mieszkańcy dostarczają niezbędne zaopatrzenie.
Przed nami malutka wioska. Ledwie kilka starych, zbudowanych z kamienia chatek. Gospodyni pozdrawia nas i na wieść, że idziemy do Serang Gompa, daje nam ziemniaki i kapustę, byśmy mieli co jeść, jak dojdziemy. Nie chce za to żadnych pieniędzy. Dla niej to naturalne, że pielgrzymów trzeba nakarmić i wesprzeć dobrym słowem.
W oddali widać nasz cel. Znany jest także jako klasztor Nubri. Stoi kilka kilometrów od granicy z Tybetem, w Beyul Kyimolung, co można przetłumaczyć jako Dolina Pokoju i Szczęścia. Jego historia sięga 500 lat wstecz. Klasztor zbudowano dla upamiętnienia Milarepy, wielkiego jogina i poety, który przebywał i medytował w tej okolicy.
Położony jest pięknie, wciśnięty pomiędzy wysokie góry. Niestety po drugiej stronie rzeki, co oznacza kolejne podejście. Dalsza droga, miast iść w dół, w kierunku wody, prowadzi pod górę. Po godzinie wchodzimy na małą przełączkę. Jest ozdobiona kolorowymi flagami modlitewnymi, powiewającymi na silnym, porywistym wietrze. To już wysokość 3200 m. Podeszliśmy w sumie 1400 metrów i chyba mamy dosyć. A to nie koniec. Schodzimy do wiszącego mostu, robi się ciemno. Ostatnie podejście pokonujemy w ciszy, w świetle latarek, by w końcu kompletnie wyczerpani przed dziewiętnastą dojść na miejsce.
Jest ciemno. Niewiele widać. Mnisi prowadzą nas do budynku dla pielgrzymów. Można w końcu zdjąć ciężkie plecaki i paść na materac. Wszędzie towarzyszy nam chmara dzieciaków. Są bardzo ciekawe, w końcu jesteśmy dla nich sporą atrakcją. Zostajemy zaproszeni do kuchni klasztornej na kolację.
Kuchnia mieści się w obszernej izbie. Po jednej stronie stoły i ławy, a po drugiej palenisko. Panuje półmrok, jedynym źródłem światła jest ogień. Na ruszcie stoi wielki, parujący gar, który jest obietnicą kolacji. Mnisi krzątają się przy nas niczym w luksusowej restauracji. Na stole ląduje najbardziej tradycyjna, nepalska potrawa: dal bhat. Dal to ugotowany ryż, a bhat to zupa z soczewicy. I dodatki. My dostaliśmy ostre curry z ziemniakami i tarkari, czyli rozgotowane, sezonowe warzywa w gęstym sosie. Mnisi co jakiś czas podchodzą i oferują kolejną dokładkę ryżu. Taka jest tradycja, że do dal bhata, gdziekolwiek się go zamówi, ryż podawany jest do oporu. Później jeszcze dobra, gorąca herbata i można było iść spać. Niestety, historię tej, ponoć pysznej, kolacji znam tylko z opowiadań. Ja wieczór zakończyłem w momencie, jak wlazłem z plecakiem do pokoju. Zawinąłem się w śpiwór i zasnąłem snem człowieka strudzonego.
Rano inny świat. Wczoraj w ciemnościach nic nie było widać poza zasięgiem latarki, a teraz… Przede wszystkim oszałamia niesamowita sceneria. Znajdujemy się na niewielkim płaskowyżu wyniesionym wysoko ponad doliną. A pomimo tego można poczuć się jak w studni. Wokół amfiteatr szczytów. Trzeba sięgać wysoko do góry, by móc je podziwiać. Wydają się być na wyciągnięcie ręki, a przecież sięgają 4 kilometry wyżej.
Klasztor jest naprawdę duży. Ale zanim zaczniemy poznawanie malowniczej okolicy, jesteśmy proszeni na śniadanie. Kuchnia miejscowa jest bardzo prosta. Mnisi jedzą albo ryż z warzywami, albo tsampę. Przy czym za warzywa w ryżu najczęściej robi miejscowa, zielona sałata. Zaś tsampa to gruboziarnista mąka z prażonego jęczmienia. Do tego litry miejscowej herbaty. Z reguły posiłki spożywane są 2 razy dziennie: wczesnym rankiem i około południa. Przed nami lądują miseczki, a po chwili do każdego z nas podchodzi dwóch mnichów. Jeden trzyma gar, a drugi nalewa zupę. Po skosztowaniu, okazuje się być to właśnie tsampa. Z dodatkiem wody, mleka i masła. Zupełnie neutralna w smaku. Po dodaniu cukru zaczyna smakować. Do picia dostajemy herbatę. Na szczęście bez dodatku soli i masła. Zwykła, czarna herbata.
Jesteśmy traktowani jak nieco większa grupa pielgrzymów. Śpimy tam, gdzie oni, jemy to, co oni. Różnicę widać tylko w tym, że mamy przydzielonego mnicha-opiekuna i wskazano nam toaletę, która – jak się później okazało – była zarezerwowana tylko dla ważniejszych mnichów. Cała reszta, z uwagi na remont i budowę nowych ubikacji, chodziła za potrzebą do pobliskiego lasu.
Nasz opiekun zabiera nas na spacer po klasztorze. Najpierw kierujemy się do głównej świątyni. Ilekroć przekraczamy próg, czujemy się jak w innym świecie. W środku panuje półmrok, ledwo tylko oświetlony przez maślane lampki. W powietrzu unosi się zmieszany zapach kadzideł, drewna, starych ksiąg i palonego tłuszczu. Wosk czy stearynę zastępuje tłuszcz zwierzęcy, najczęściej masło z jaka. W środku feeria barw: niebieski, czerwony, biały, żółty i zielony. Do tego księgi modlitewne poukładane na półkach, jasne, jedwabne szale, przynoszone tu jako dary, posągi Buddy i obrazy o treści religijnej.
Dookoła świątyni, niczym kamieniczki na rynku, stoją cele dla mnichów. Udaje się zajrzeć do jednej z nich, akurat ktoś zostawił otwarte drzwi. Pokoik o wymiarach 3x2,5 metra. Łóżko, kilkanaście ksiąg modlitewnych, mała szafka, stolik. Na ścianie kilka obrazów religijnych. Trochę porozrzucanych rzeczy osobistych. Bardzo skromnie.
Idziemy dalej. Mijamy bok – budynek pełniący rolę szkoły i zarazem domu dla kilkudziesięciu dzieci. Do klasztoru mogą trafić już w wieku 3-4 lat. Przyjęte jest, że decyzję o tym, czy chce się zostać mnichem, można podjąć, będąc dorosłym, po przekroczeniu 20 roku życia. Rok temu Nepal nawiedziło wielkie i tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi. Sam klasztor nie ucierpiał specjalnie, ale zniszczenia i straty w dolinie były znaczne. Mnisi wystąpili z pomysłem, by na miejscu otworzyć szkołę dla dzieci z pobliskich wiosek. Maluchy trafiają tu na 3 lata i potem mają wrócić do rodzinnych stron, by przekazywać swoją wiedzę innym, a także pomagać rodzinie w utrzymaniu. To tłumaczy, dlaczego jest ich tak dużo. Jest ich ponad 50. W wieku od 3 do 18 lat.
Mijamy wydzieloną część, gdzie mieszkają mniszki. Przechodzimy obok warzywnego ogródka. Jest mały, ale nie ma się czemu dziwić. Położenie klasztoru nie daje szans na to, by można było tam wiele wyhodować. Wysokość, długa zima, niewielkie nasłonecznienie, a przede wszystkim brak miejsca nie dają szans na obfite zbiory. Praktycznie wszystko trafia tu na grzbietach mułów. Od drogi jesteśmy oddaleni o 4 dni marszu.
Mnisi w teorii powinni oddawać się tylko praktykom medytacyjnym, nauczaniu i postępować zgodnie ze spisanymi zasadami. Jest ich 227, mniszki mają ich nawet więcej, bo 311. Muszą wystrzegać się uciech cielesnych i używek. Nie powinni też pracować. Zauważamy jednak, że zasady te są traktowane w granicach rozsądku. W naszym klasztorze niektórzy mnisi pracują. Choćby przy kuchni. Dowiadujemy się także, dlaczego ubrania mają w pięknym odcieniu czerwieni. Wytłumaczenie okazuje się proste. Mnisi z reguły byli bardzo biedni, a czerwień była najtańszym i najbardziej powszechnym kolorem na tym terenie. W Azji południowo-wschodniej dokładnie z tego samego powodu ubrania są pomarańczowe.
Na samej górze, lekko na uboczu, stoi nowo zbudowany dom dla przełożonego klasztoru. Jeszcze trwają prace wykończeniowe, ale możemy wejść do środka. W porównaniu z tym, co widzieliśmy wcześniej, można określić to jednym słowem: luksus. Dom zbudowany z kamienia, wewnątrz wykończony drewnem. Przestronne, obszerne pomieszczenia. Duży hall, pokój dla gości, kuchnia, pokój do pracy, sypialnia i łazienka. W pokojach pięknie zdobione, drewniane meble. W łazience gustowne płytki z glazury i terakoty. Z nami te luksusy podziwiają dwie stare wieśniaczki, które przybyły tu w ramach pielgrzymki. Trochę kłuje w oczy rozdźwięk pomiędzy tym, co tu widzimy, a warunkami życia zwykłych mnichów. A jak się jeszcze pomyśli o tych nieszczęsnych mułach niosących te płytki…

Dowiadujemy się, że czasem docierają tu turyści, ale ledwie kilka razy w sezonie. Fakt, by tu dojść, zapoznać się z klasztorem i wrócić do doliny, potrzeba minimum 3 dni. Niewielu ma tyle czasu, by wykroić dodatkowo te kilka dni, a poza tym zdecydowana większość nawet nie wie, że taki klasztor istnieje. My w sumie też kilka dni temu nic o nim nie wiedzieliśmy.
Dziś jest dzień szczególny. Na placu przed klasztorem będzie lądował śmigłowiec. Jedno z dzieci rąbało drzewo na opał i zraniło się poważnie w nogę. Zachodzi potrzeba szybkiego transportu do szpitala. Wszyscy zgromadzili się przy placu w oczekiwaniu na największą atrakcję. Obserwujemy to wszystko z tarasu naszego domu. Jest! Leci nisko w dolinie, po chwili ląduje. Nagle uderza w nas potężny podmuch. Całe pranie, wszystkie nasze suszące się rzeczy odleciały bliżej lub dalej. Późniejszy bilans poszukiwań wykazał tylko brak jednych majtek. Trudno.
Tymczasem ze śmigłowca wypakowywane są worki z mąką. Nie ma pustych kursów. Skoro ma przylecieć, to zabiera ze sobą jakieś zaopatrzenie, które tak czy inaczej musiałoby trafić do klasztoru. Pilot, co widać z daleka, wysiadł, już dwóch mnichów podchodzi do niego, wiąże mu na szyi jedwabny szal i podaje powitalną herbatę. W 10 minut wszystko zostało wyniesione, chłopiec i kilka innych osób (nie ma pustych przelotów!) są już w środku i start. Po chwili wszystko wygląda tak, jak było godzinę temu. Sennie, spokojnie. Jakby nic się nie wydarzyło.
W międzyczasie pojawił się pewien problem. Otóż toaleta, z której korzystaliśmy, została zapchana. Próby odetkania zdały się na nic. Sytuacja robi się trudna i coraz bardziej śmierdząca. Nasz opiekun jest wyraźnie zasępiony. To przybytek tylko dla klasztornej elity i jakby ktoś się dowiedział, nie byłby zapewne zachwycony. Kolejne próby odetkania przeprowadzają mnisi. Też bez efektu. Koniec końców jeden najodważniejszy, który zajmował się pomocą w kuchni, zdobył się na poświęcenie. Zakasał rękawy, pochylił się nad śmierdzącym bajorkiem i włożył rękę. Po chwili rura była odetkana. I może w całej tej historii nie ma nic nadzwyczajnego, ale nasz bohater miał koszulkę, a na niej napis „shit happens”. Z tego, co się dowiadujemy, został czasowo odsunięty od prac kuchennych.
O siedemnastej udajemy się do świątyni na pudżę. To wspólnie odprawiany obrzęd religijny. Odbywa się 2 razy dziennie: o świcie i po południu. Zaskakuje niska frekwencja, jest może raptem kilka osób. Pudżę prowadzą na przemian mnisi i mniszki. My mamy okazję zobaczyć w akcji kobiety. Ogólnie polega to na śpiewaniu modlitw przerywanych donośnym i głębokim dźwiękiem trąb i uderzeniami w bębny. I kolejne zaskoczenie. Po 20 minutach jest już po wszystkim. Ponoć wszystko to z uwagi na brak wyższych władz klasztornych.
Czas na kolację. Tym razem smażone ziemniaki z kapustą i sałatą. Średnio zjadliwe, ale nie przyjechaliśmy tu dla wykwintnej kuchni. Wieczorem dziewczyny uczą jeszcze dzieci gry w klasy. Po chwili uczniowie robią to lepiej od nauczycielek. Resztę dnia spędzamy na rozmowie z naszym mnichem-opiekunem.
Ranek jest jeszcze piękniejszy od wczorajszego. Jest mniej chmur i widoki są bardziej rozległe. To dobrze, bo powoli zbieramy się do wyjścia. Na śniadanie dostajemy znów tsampę, tym razem w wersji z rozgotowanym zielskiem i niedogotowanym ziemniakiem. Dalej bez smaku. I są dwie opcje. Zjeść warzywa, resztę zupy posłodzić i mamy taką samą zupkę jak na śniadanie. Albo od razu posolić. I próbować zjeść. Ciężkie jest życie mnicha. Choć oni akurat jedli ryż, może więc nam trafiła się bardziej wykwintna kuchnia.
Długo i ciepło żegnamy się z naszymi gospodarzami, zostawiamy ofiarę za pobyt i posiłki i ruszamy.
Po godzinie spotykamy w lesie małego, zapłakanego chłopca. Ma może 7-8 lat. Nasz przewodnik usiłuje się z nim porozumieć. Wygląda na to, że uciekł z klasztoru i chce do domu. Zastanawiamy się, co robić, chcemy go odprowadzić. Rozważania przerywa nadejście Nepalczyka, który zajmuje się codziennym dostarczaniem zaopatrzenia do klasztoru. Twierdzi, że weźmie chłopca ze sobą i jutro przyprowadzi go z powrotem. Kiedy już wydaje się, że wszystko jasne, pojawia się Wydział Pościgowy w postaci młodego mnicha. Kilka krótkich ostrych słów i po chwili prowadzi uciekiniera, silnie trzymając go za ucho. Cóż, pięknie to podsumowuje nasz pobyt w klasztorze. To nie jest lekka i kolorowa bajka, a ciężkie i pełne wyrzeczeń życie.

Paweł Goleman
od lat związany ze Studenckim Kołem Przewodników Beskidzkich w Lublinie. W czasie wolnym od pracy podróżnik i fotograf uwielbiający włóczyć się po górach. Stara się utrwalać to, co widzi na blogu tuIteraz: www.golek1.blogspot.com, www.pawel.goleman.pl

Skrót artykułu: 

Poranek przywitał nas rześkim powietrzem i wiszącymi, ciemnymi chmurami. Wyglądały one na pozostałości monsunu, który skończył się ledwie kilka dni temu. Nie dość, że gościł w Nepalu o dwa tygodnie dłużej, to jeszcze wykazał się dużą aktywnością. Idąc przez kilka poprzednich dni głęboką doliną Budhi Gandaki, często mijaliśmy świeże, niewielkie osuwiska, które potrafiły zrzucić drogę wprost do rzeki. Śladem po starej ścieżce była cieniutka linia przedeptana przez miejscowych, prowadząca w poprzek stromego zbocza.

Fot. tyt. P. Goleman: Serang Gompa. Kuchnia klasztorna

Dział: 

Dodaj komentarz!