W nie-do-końca-wielkim mieście

[folk a sprawa polska]

Nie tylko duże imprezy takie jak Nowa Tradycja czy Skrzyżowanie Kultur, ale też bieżąca, codzienna działalność wykonawców, klubów i miejsc „koncertowych” zdają się od lat przekonywać, że – jeśli chodzi o intensywność życia folkowego czy okołofolkowego – nie da się porównać żadnego innego polskiego miasta z Warszawą. Ot, stołeczny przywilej większej liczby wszelakich przedsięwzięć, ale też efekt aktywności szerokiego grona osób, sporego środowiska czy nawet środowisk.

Oczywiście, swoje niebagatelne znaczenie dla historii, rozwoju i współczesności gatunku ma też to, co od lat dzieje się w Lublinie, wokół Chatki Żaka, Mikołajek Folkowych, Orkiestry św. Mikołaja. Swoje znaczenia mają też choćby działania krakowskich twórców z organizatorami Rozstajów z jednej, a niesłabnącym duchem inspiracji klezmerskiej z drugiej strony. Nie jest moim zamiarem jednak ani katalogowanie dokonań folkowych na przestrzeni kraju, ani tym bardziej ich hierarchizowanie czy systematyzowanie. Zadaję sobie tylko pytanie: jak w kontekście tej wieloletniej – organicznej wręcz – pracy wspomnianych ośrodków lokuje się aktualna aktywność Poznania. Był on przez lata, w tym kontekście, miastem średniej wielkości, o pewnym potencjale, nie zawsze wykorzystywanym. Niech wyznacznikiem jego poziomu będzie to, co najbardziej oczywiste nawet dla postronnego obserwatora – życie koncertowe.

Pamiętam czasy, jeszcze sprzed mniej więcej dziesięciu lat, kiedy to każdy koncert wykonawcy z kręgu etno czy folku był tu - jakże rzadkim - świętem. Dziś sytuacja nadal daleka jest od ideału, ale „ta” muzyka weszła do koncertowego krwioobiegu. Okazało się, że jest spore grono słuchaczy, którzy chcą jej słuchać w stolicy Wielkopolski na żywo. Jeśli chodzi o obecność artystów zagranicznych, to nieocenione są tu zasługi festiwalu Ethno Port. Pełni on też, górnolotnie mówiąc, funkcję edukacyjną i kulturotwórczą – oswajając słuchaczy z muzyką innych kultur, pokazując im klejnoty, których próżno szukać w programach polskich telewizji i większości radiostacji.

Kontynuacją letnich edycji festiwalowych (a zarazem potwierdzeniem idei, że żaden artysta nie powraca na festiwal po raz drugi) jest, organizowana tej wiosny już po raz kolejny, seria koncertów pod hasłem Ethno Port Powroty. Tu, poza festiwalem, ku radości fanów, ponownie przybywają bohaterowie poprzednich edycji. Między drugą połową stycznia tego roku a połową marca wystąpili w Poznaniu: Mosaik, wspaniała Nawal z Komorów, hindusko-polska Saagara oraz Chemirani’s z Iranu. A w kwietniu i maju kolejne atrakcje. To ta kategoria zjawisk czy wydarzeń, które jeszcze parę lat temu wydawały się, w owym mieście średniej wielkości, być ledwie niespełnionymi marzeniami. A to jeszcze nie wszystko. Pod koniec stycznia owacyjnie witany zagrał w Poznaniu słynny Clannad, w połowie marca wystąpił w Zamku turecki Ensemble Sarband, rozpoczęły się też czterodniowe obchody Dnia Św. Patryka, z udziałem muzyków irlandzkich…

A inni polscy muzycy (była już wszak mowa o Mosaiku)? We wspomnianej połowie stycznia gościł tu Bester Quartet – znów w wielkiej formie, później grał też Klemafour czy Dikanda. Swój nowy projekt, oparty m.in. o malarstwo, zaprezentował Maciej Rychły – w duecie z synem Mateuszem. Trudno ten koncert nazwać stricte „folkowym”, ale podczas tego wieczoru również takie nuty brzmiały. Niestrudzoną działalność prowadzi klub Tanner’s, w którym celtyckie nuty przypominali w ostatnich tygodniach muzycy od polskiego Beltaine po gości z Irlandii.

Jak więc jest z folkiem nad Wartą, w tym, jak to ktoś poetycko określił: „nie-do-końca-wielkim mieście”? Najtrudniej zdobyć się na dystans, opisując bieżący czas i najbliższą okolicę. Zwłaszcza, że przedmiot obserwacji jest – mam wrażenie – ewolucyjnym procesem, a nie dynamiczną przemianą. Tym niemniej uważam, że – paradoksalnie? – żyjemy w naszym kraju w czasach, kiedy coraz więcej jest miejsca (i zainteresowania) dla muzyki czerpiącej ze źródeł…

Skrót artykułu: 

Nowa Tradycja czy Skrzyżowanie Kultur, ale też bieżąca, codzienna działalność wykonawców, klubów i miejsc „koncertowych” zdają się od lat przekonywać, że – jeśli chodzi o intensywność życia folkowego czy okołofolkowego – nie da się porównać żadnego innego polskiego miasta z Warszawą. Ot, stołeczny przywilej większej liczby wszelakich przedsięwzięć, ale też efekt aktywności szerokiego grona osób, sporego środowiska czy nawet środowisk.

Autor: 

Dodaj komentarz!