Tańce z folkiem

Grudniowe „Mikołajki Folkowe” odbyły się w prawdziwie zimowej atmosferze. Tęgi mróz skuł Lublin jak się patrzy, jednak nie przeszkodziło to starym i nowym miłośnikom folku w przybyciu do „Chatki Żaka” na dwunasty już Międzynarodowy Festiwal Muzyki Ludowej (który tradycyjnie miał miejsce w drugi weekend ostatniego miesiąca) od 13 do 15 grudnia 2002 roku.

Festiwal rozpoczął się konkursem „Scena Otwarta”. W tym roku wystąpiło podczas tego przeglądu trzynaście zespołów (zgłoszonych było dwadzieścia dwa), w tym dwa z zagranicy – po raz pierwszy konkurs miał rangę międzynarodową. Jako pierwsza zaprezentowała się W-Z Orkiestra z Białorusi, grupa znanego w tamtejszym środowisku folkowym muzyka – Dmitrija Wajczuszkiewicza. Aires de los Andes przedstawił muzykę Andów i wybrzeża Pacyfiku, a jazzujący CU-BOP także „gorące rytmy” rodem z Kuby i Afryki, oczywiście we własnych aranżacjach. Celtycki Samhain wykonał tradycyjne tańce, głównie irlandzkie. Natomiast Kapela Folkowa Hosadyna wystąpiła z melodiami i pieśniami słowiańskimi. Serencza to grupa z Łemkowszczyzny, grająca mniej lub bardziej znane „hity” łemkowskie w zwykłych, bezpretensjonalnych aranżacjach. Wprawdzie mówi się o „bogactwie inspiracji” w odniesieniu do tego zespołu, ale tak naprawdę ich się po prostu dobrze słucha. Następnie na scenie zainstalowali się „rycerze”, czyli Medieval Dudes. Jak zapowiedziano, był to najmłodszy zespół na „Mikołajkach”, bo grający zaledwie od dwóch miesięcy, no i niestety – było to słychać. Zagrali kilka podobnych do siebie kawałków „opartych na muzyce tradycyjnej”, jak głosił folder, co w praktyce oznaczało trochę klimatów muzyki dawnej, trochę szeroko rozumianej muzyki etnicznej, ale ogólnie rzecz biorąc nie zachwycili. Pewne ożywienie nastąpiło przy utworze, w którym chłopak grał na dwóch łyżeczkach – trzeba przyznać, że z dużą wprawą i artyzmem – niczym na fachowej kołatce. Całość jednak kulała monotonią i niezgraniem – warto by było zobaczyć za parę miesięcy, czy, i co się z tego wykluje.

Po przerwie na scenie zjawiła się Ordynacka Kapela Jacoki, odziana w surowe lny i kapoty, z tradycyjnym instrumentarium wiejskiej kapeli ludowej. Zespół gra muzykę ludową z okolic Janowa Lubelskiego i Biłgoraja. Używa rzadkich, ciekawych instrumentów, takich jak fidel płocka, mazanki, basy dłubane czy bęben sitkowy, które rekonstruuje szef zespołu, Zbigniew Butryn. Muzyka wpasowywała się w klimaty ludowego Kazimierza, może za wyjątkiem wokalistki, która chyba za bardzo zapatrzyła się na modny i wszechobecny pop-folk (czy też folko-polo, jak kto woli).

Kapela Ludowa po Zagonach grała już na kilku ładnych festiwalach i w zasadzie tutaj było, jak i na Nowej Tradycji, nawet fajnie, ale bez ognia. Po nich na scenie pojawiła się Folkiestra Form Różnych z Kolna, która na ostatnich „Mikołajkach” dostała nagrodę Orkiestry św. Mikołaja. Od tego czasu pojawili się na wielu festynach i konkursach folkowych, trzeba przyznać, że się rozwijają. Mieli bardzo dobry odbiór wśród publiczności. Zagrali szybko, tanecznie, mogło się podobać. Następnie wystąpiła grupa Gajra z Rzeszowa, z charakterystyczną wokalistką. W założeniu zespół inspiruje się folklorem irlandzkim, jednak więcej było w tym rocka niż folku. Muzyka bardzo fajna, żywa, sprawnie zagrana i wpadająca w ucho, ale kojarząca się raczej z Raz Dwa Trzy, niż z folklorem, a solistka swoim głębokim głosem przypominała Maanamową Korę. Samo granie na akordeonie nie sprawia, że muzyka od razu jest „ludowa”, choć rytmicznie było ciekawie.

Dwa ostatnie zespoły dostarczyły zupełnie skrajnych wrażeń. Najpierw Pankharita, lubelsko-zamojska formacja grająca muzykę z kręgów tzw. andyjskich. Na scenę wyszło sześciu panów w kolorowych kamizelkach „z dywanika”, z zampoňami, gitarą, mandoliną, charango. Popłynęły łagodne dźwięki klimatów peruwiańskich, lekka, delikatna muzyka andyjska „w starym, dobrym stylu”. Zespół gra od 1992 roku, kiedy rodził się w Polsce ruch folkowy i najmodniejsze w Polsce były klimaty „peruwiańskie”, a teraz jako żywo stanęła mi przed oczami dawna Varsovia Manta z jej najlepszego okresu (choć niekoniecznie wszelkie jej późniejsze klony) i było to bardzo miłe wrażenie, z nutką sentymentu. Zagrali naprawdę porządnie, szkoda, że nie zostali jakoś wyróżnieni, no ale właściwie jury promuje oryginalność, a tu można było jedynie docenić po prostu urok.

Zupełnie przeciwny styl prezentował białoruski Jar, który powstał ponoć właśnie w 2002 r. Wyszły na scenę dwie dziewuszki – jedna w skórzanych portkach, z wiolonczelą, druga w „ciekawym” swetrze, z fujareczką w garści, i nagle, jak nie hukną! Wiolonczelistka grała, pobrzękując przyczepionymi do nogi janczarami, a ta druga śpiewała – ale jak! Niesamowity, ostry głos, który potrafiła modulować od szeptów przez krzyki, po niemal basowanie; koleżanka wspomagała ją w „szumach” i różnych głosowych dźwiękach tła, w niektórych partiach wokalistka grała na fleciku. Muzyka jak najbardziej przetworzona, bardzo przypominająca w klimatach Jurię (obie dziewczyny do tego zespołu należały), nawet w gestach i ruchach scenicznych z pogranicza stylistyki teatrów alternatywnych. Wiolonczela może trochę za klasyczna w brzmieniu, ale głosy dobre – razem ciekawa kompozycja. Warto zwrócić uwagę, że tylko dwie, niepozorne osoby, potrafiły narobić, przy ograniczonych środkach wyrazu, takiego jazgotu na scenie, jakiego nie potrafi wykrzesać z siebie niejedna potężna grupa. Co by nie mówić, zrobiły dziewczyny wrażenie, nawet i ten wygląd nie był bez znaczenia – taki folklor z cyklu „co tam matka w szafie miała”. Mimo kontrowersyjnego stylu muzycznego na pewno był to zespół wyróżniający się na tle podobnych do siebie grup „Sceny Otwartej” i został za to doceniony – zarówno przyznaniem I Nagrody przez jury, jak i „Mikołajem” (nagrodą przyznaną przez środowisko Orkiestry św. Mikołaja), czyli poniekąd nagrodą publiczności. Piątkową konferansjerkę prowadził Jarosław Zoń z Radia Lublin, a jego spokojny, umiarkowany styl i dowcip (np. o istnieniu różnicy między fidelem płockim a kubańskim) był całkiem miłą odmianą po różnych eksperymentach z lat poprzednich.

Gwiazdą tego wieczoru był bezsprzecznie Roman Kumłyk ze swoją huculską kapelą Czeremosz. Niezawodny jak zwykle. Kapela dała takiego ognia, że najbardziej zmęczeni się ożywili. Bogactwo brzmień, melodii z różnych zakątków Huculszczyzny, wirtuozerskie popisy Kumłyka na skrzypcach, sopiłkach, dudach, drumli, dwojnicy i czym tam jeszcze, co wyciągał z zakamarków swojej torby, a także swobodna rozmowa-gawęda z publicznością, niezwykle urozmaicały koncert. Kapela zagrała melodie Hucułów z Pokucia i Bukowiny, trochę melodii rumuńskich, zaśpiewała kilka kołomyjek i hitów w stylu „Nese Hala wodu”, czy „Czerwony pas” po polsku i ukraińsku na bis; nie żałowali też bisów, kiedy rozochocona publika nie chciała puścić ich ze sceny. Wspaniałe widowisko i zabawa. Kumłyk to jest jednak jakość sama w sobie.

Nocny koncert Sielskiej Kapeli Weselnej z Mazur (sprawdzonej i niezawodnej w każdych warunkach), od pewnego momentu w połączonych siłach z Kumłykiem, przerodził się w nieformalną imprezę, jednak większe granio-śpiewanie się z tego nie wywiązało. Wszyscy byli już chyba zbyt zmęczeni i towarzystwo zaczęło się kolejno wykruszać, żeby zebrać siły na następny dzień.

W sobotnim Koncercie Głównym, jak zwykle wystąpili laureaci konkursu oraz gwiazdy. Zaczęło się dość nietypowo, gdyż otworzyła go msza afrykańska „Missa Luba”, w wykonaniu Chóru Kameralnego Towarzystwa Muzycznego im. H. Wieniawskiego w Lublinie, z towarzyszeniem bębniarzy. Rytmy były afrykańskie, ale chór śpiewał po łacinie, oczywiście korzystając z nut. Zupełnie nowa jakość na „Mikołajkach”. Poza tym dobrze jest czasem pomyśleć, że dla kogoś muzyka chóralna może być również „muzyką źródeł”, nie mówiąc już o tym, że kiedy wśród swobodnej, kolorowej gawiedzi Mikołajkowej pojawia się nagle taka poważna gromada ze świata żabotów i krawatów, dodaje to smaczku całości (w końcu nawet w konkursie premiowana jest oryginalność i nowe kierunki poszukiwań).

Po mszy nastąpiło odczytanie werdyktu jury w konkursie „Sceny Otwartej” i wręczenie nagród. Ogłoszono, iż trzecie miejsce zajęła Ordynacka Kapela Jacoki, równoległe dwa drugie miejsca przypadły zespołom Aires de los Andes i białoruskiej W-Z Orkiestrze, natomiast pierwszą nagrodę w wysokości 1500 zł, wraz z trzydniową sesją nagraniową w profesjonalnym studiu otrzymał duet Jar z Białorusi (który też dostał „Mikołaja”). Ponadto lider zespołu Aires de los Andes otrzymał nagrodę specjalną w postaci grafiki meksykańskiego artysty, René Hugo Arceo, który miał wystawę na „Mikołajkach”.

Po werdykcie wyszedł na scenę lider W-Z Orkiestry, Dmitrij Wajczuszkiewicz, mówiąc: „Orkiestra jest teraz w Mińsku, a ja jestem kierownikiem”, po czym zaśpiewał sam – ale cóż to był za występ! Fascynujący popis możliwości solisty, który ma coś do powiedzenia. Zaprezentował najpierw piosenkę „Lublu, lublu” – z poleskich okolic Pińska w dialekcie zachodniopoleskim (taki ni to ukraiński, ni to białoruski), potem pięknie, przejmująco zaśpiewał „Ziełeny duboczok”. Sympatycznie sam się zapowiadał, opowiadał coś publiczności o piosence, po czym pięknie, po prostu sobie śpiewał. Do kolejnej piosenki – „Woły”, o przywożeniu soli z Krymu (z charakterystycznym zawieszaniem głosu przy końcu wersu), zaangażował publiczność: „Eta dla liudi piosenka”. Zachęcił do pomocy w śpiewaniu, na co sala zaśmiała się – bo trudne – po czym całkiem sprawnie podchwyciła melodię. Do ostatniej piosenki publiczność miała robić rytm: „To taka góralska piosenka z Białorusi”, ale okazało się, że po niej jeszcze będzie „marynarska”, bo Białoruś nie ma ani gór, ani morza, „więc może to problemy psychologiczne”. Wajczuszkiewicz zapytał, czy na sali jest może bębniarz i dodał: „To nie cyrk, proszę, ja jestem artystą”. Bębniarz się nie znalazł, ale artysta pięknie zagrał na publiczności, która wyrobiona muzycznie, klaskała jak trzeba. Kierownik się cieszył: „Normalna orkiestra!”. Na bis odstawił jeszcze jedną piosenkę „pseudomarynarską”, po czym opuścił scenę, owacyjnie żegnany przez salę. Nie tylko na mnie zrobił piorunujące wrażenie. Po tym występie nabrałam jeszcze większej ochoty, by zobaczyć W-Z Orkiestrę w komplecie i nie byłam w tym odczuciu osamotniona.

Następnie zagrali gospodarze imprezy – Orkiestra p.w. św. Mikołaja. Tegoroczny koncert promował nową płytę Orkiestry pt. „Jeden koncert”, nagraną w marcu, w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie. Zaczęli eksperymentem, czyli łemkowską pieśnią sobótkową, wykonaną z towarzyszeniem Chóru Towarzystwa Muzycznego (tego samego, który zaprezentował mszę afrykańską), co pozwoliło na pełne pokazanie pięknych wielogłosów i kanonów tej piosenki (było to drugie takie wykonanie, po koncercie bożonarodzeniowym organizowanym przez Jerzego Owsiaka w Teatrze Polskim w Warszawie w 2000 roku). Potem już poleciały wszystkie piosenki z ostatniego koncertowego repertuaru Orkiestry – „Oj, łado-łado”, „W stodole sowa siada”, „Pod Kamieńcem”, itd. Niektóre aranżacje znów się zmieniły, doszło na przykład dużo elementów rytmicznych, na których, przy ograniczeniu chwilami innych instrumentów, piosenki dryfują w stronę muzyki niemal „klubowej”. Z nowości pojawiła się łemkowska piosenka „Pid obłaczkom”, którą Orkiestra od dawna miała w tzw. „repertuarze ogniskowym”. Potem przyszedł czas na „trochę czadu” – czyli takie piosenki jak „Oleś”, kołomyjki, przypomniane „Haja-haja”, a na bis „Ballada o św. Mikołaju”, od której wszystko się zaczęło.

Po Orkiestrze wystąpił zwycięski Jar, z podobnym repertuarem, jak na „Scenie Otwartej”, chociaż z wyraźnie mniejszym ładunkiem ekspresji. Na początku jakaś ballada, kolęda, pod koniec dziewczyny weszły już na „wyższy szczebel abstrakcji”. W zwiększonej dawce jeszcze bardziej przypominały Jurię czy Pałac, ale brakło chyba tego zastrzyku adrenaliny.

Po przerwie na scenie rozgościła się słowacka kapela góralska Muzička z Bratysławy – absolutny numer jeden festiwalu (obok Kumłyka, ale Słowacy to była nowość). Pięciu chłopa, czworo skrzypiec (w tym altówki), basy góralskie wymiennie z kontrabasem. Bardzo porządne góralskie granie, podobne do naszych zespołów podhalańskich. Stopień zgrania przypominał eksportowe zespoły węgierskie. Obok solidnego muzykowania od czasu do czasu pięknie chórem śpiewali. Uciechę mieli nie tylko miłośnicy „surowizny” i wszelkiego rodzaju autentycznego folkloru, ale również amatorzy „czadu” i tańców pod sceną. Górale to górale, jeśli nie wydziwiają, to sukces mają gwarantowany. Widać było, że granie mają we krwi i taki koncert to dla nich „bułka z masłem”. Na bis zagrali „góralskie melodie z drugiej strony Tatier”, ku jeszcze większej uciesze publiczności, a potem piosenkę na melodię łemkowskiej „Tychej wody” ze śpiewem takim, że się ściany trzęsły. Po kolejnym bisie udało im się w końcu zejść ze sceny.

Przyszła kolej na ostatni z nagrodzonych zespołów – Aires de los Andes – czyli boliwijskie klimaty. Gitara, charango oraz dziewczyna grająca na bębenku. Lider zespołu zapowiadał każdą piosenkę streszczając jej tekst, co było czasem zabawne (jak np. o małżeństwie na próbę, które ma zbierać tytoń, albo o tęsknocie wyrażonej przez zostawione poncho – bardzo piękne). Obok motywów andyjskich sporo było smaczków flamenco; kojarzył mi się z Szybkim Lopezem, który kiedyś święcił triumfy na „Mikołajkach”. Muzyka przyjemna dla ucha, jednak moim zdaniem mniej ciekawa od Pankharity, bardziej dla koneserów – ale to już rzecz gustu.

Na zakończenie koncertu głównego „Mikołajków” zagrał celtycko-irlandzki Shannon z Olsztyna. W tym roku to właśnie ten zespół zagrał typowo „dla ludu”. Wyszedł na scenę barwny tłum (sześciu chłopaków, jedna dziewczyna), zainstalował skrzypce, gitary (elektryczną też), bębny, dudy, perkusję. Co mógł, podpiął do prądu. No i zaczęło się! Głośno, kolorowo, dynamicznie! Niby klimaty celtyckie, ale właściwie to był niezły rock. Skakały i trzęsły chłopaki grzywami, aż miło. Kiedy cały zespół się „gibie”, scena się jakby rusza. Lud ruszył w tany, tyle że miejsca było mało, bo wyjęto chyba tylko jeden rząd krzeseł i tyle co po bokach (a swoją drogą sala była nabita). Wokół grających przemykali po scenie liczni fotografowie, a było na co popatrzeć, choćby np. taki bębniarz z bodhranem – cóż on wyprawiał ze swoją głową?!! Chyba bez machania tą głową bębniłoby mu się znacznie gorzej. Taki czad o trudnej porze środkowo-nocnej poderwał najbardziej zaspanych. Przy czwartym, czy którymś kawałku, pojawił się śpiew – po angielsku; bardzo fajnie zagrali „Whisky in the Jar”. Hałas, rytm, jazgot dużej ilości instrumentów, zaangażowany perkusista, migotanie świateł i nieustanny ruch na scenie, szał pod sceną – istny Muppet Show. Po tym koncercie już znaczna część widzów poszła do domu, reszta została na koncert nocny i ewentualnie kameralne granie integracyjne.

Sobotni „Folk nocą” wypełnił Jizel’s Band z Białorusi – czyli muzyka dla koneserów. Zespół tworzy trójka muzyków z Mińska. Grają na instrumentach, z których największym zainteresowaniem cieszy się domra kontrabasowa. Domra, gitara, bębenki i bandura dają ciekawe brzmienie, a motywy muzyczne czytelnie nawiązują do tradycji muzycznych wschodu, mimo swobodnej interpretacji. Taki folkowy jazz, ale niezwykle przyjemny do słuchania, doskonale wpisujący się w klimat kawiarni artystycznych, ale też nocnych, bardziej kameralnych koncertów na małej scenie.

W ostatnich latach wzrasta w Polsce popularność zespołów białoruskich – może to kwestia przebicia się, większego otwarcia się tego kraju, może efekt stopniowego przyciągania poprzez sukces tych, którym się udało. Są zespoły takie jak Trojca, Kriwi czy Juria, które mają już ustaloną pozycję, zaś inne, takie jak W-Z Orkiestra, są na najlepszej drodze do jej osiągnięcia. Dowodem powyższego jest obecność na tegorocznych „Mikołajkach” aż trzech zespołów z tego kraju. Należy przy tym zwrócić uwagę, że ta muzyka jest inna od naszego podejścia, bardzo czasem dziwna, trudna, ale też odkrywcza, a na pewno poszukująca nowych spojrzeń na tradycję.

Sobotnie i niedzielne popołud
ie było wypełnione warsztatami tanecznymi (tańce huculskie, polskie i tańce dawne) oraz filmami. Warsztaty prowadził Roman Kumłyk – niezmordowany w krzewieniu hucułek, reszeto, arkana i innych tańców i zabaw huculskich; Sielska Kapela Weselna – w zakresie oberków, polek itp. oraz Małgorzata Wojcieszuk z zespołem tańca dawnego Belriguardo – który, jak i Sielska Kapela Weselna, uczył skomplikowanych przejść i podskoków również na tegorocznych warsztatach, podczas Spotkań Artystycznych w Jaworniku.

Obok koncertów i warsztatów na „Mikołajkach” działał Klub Filmowy. Można było zobaczyć krótkie dokumenty z telewizyjnego cyklu Krzysztofa Krzyżanowskiego o mniejszościach etnicznych „U siebie” (m.in. filmy o Jaworniku), autorskie filmy dokumentalne Remigiusza Mazura-Hanaja o społecznościach i muzykantach polskiej wsi, a także filmy pełnometrażowy „Żywot Mateusza” Witolda Leszczyńskiego, czy jugosłowiański „Spotkałem nawet szczęśliwych Cyganów”. Ciekawą propozycją, dla wszystkich chętnych, były zorganizowane spotkania z autorami filmów.

Stronę wizualną Festiwalu wspierały trzy wystawy – dwie fotograficzne i jedna malarska. Na małej scenie (w poprzednich latach funkcjonującej jako Klub Festiwalowy) wystawiono grafiki i malarstwo René Hugo Arceo, artysty meksykańskiego, inspirującego się kulturą Majów, a także od strony formy grafiką meksykańską lat trzydziestych. W jego obrazach można odnaleźć elementy etniczne, jak na przykład przedstawienia duchów indiańskich, masek, z dużą dozą ekspresjonizmu. Przy okazji wystawy odbyło się również spotkanie z jej twórcą i pokaz slajdów prezentujących elementy kultury prekolumbijskiej jako źródła inspiracji Arceo.

W holu „Chatki Żaka”, przed wejściem na scenę i do kawiarni, można było obejrzeć wystawę fotografii Jacka Wnuka „Takie życie”, składającą się z czarno-białych fotografii z podróży po Ukrainie, Polsce, Białorusi; natomiast hol główny na parterze ozdobiła wystawa Pawła Królikowskiego „Góry Rumunii” – wielkie kolorowe fotografie. Obie przepiękne – portrety i obrazy Wnuka w swojej obserwacji socjologicznej, zaś Rumunia urzekająca epickością gór i przestrzeni.

Niedzielny koncert na zakończenie Festiwalu, odbywający się pod hasłem „Folkowa Planeta”, był promocją nowej płyty o tym samym tytule, na której zebrano nagrania zespołów folkowych działających w lubelskiej „Chatce Żaka”. Na płycie znalazły się, obok Orkiestry św. Mikołaja, nagrania Ani z Zielonego Wzgórza, Skubańców, Odpustu Zupełnego, Jahiar Group i Do Świtu Grali. Koncert rozpoczął występ Ani z Zielonego Wzgórza (konferansjerkę prowadził Andrzej Wrotek w techno-demonicznych okularach). Grupa zagrała swój stały repertuar koncertowy (najładniejsza jak zwykle „Dolina, dolina”), kilka nowszych kawałków, dużo elementów swingu i jazzu. Może trochę za długie były aranżacje poszczególnych utworów, ale ogólnie bardzo przyjemnie. Muzyka bardzo kameralna – dobra do posłuchania w małych klubach czy w domu. Grupa Do Świtu Grali dała okazję do spotkania z muzyką improwizowaną. Natomiast powiew Orientu nastał wraz z zespołem Jahiar Group, w którego muzyce pobrzmiewają melodie perskie, tureckie, afgańskie, hinduskie. Uwagę, jak zwykle podczas koncertów Jahiara, zwracał staroperski instrument santur oraz różnego rodzaju bębny, a przede wszystkim dobrze wyeksponowany przy tym instrumentarium głos lidera. Jahiar Group wystąpił praktycznie w starym dobrym składzie – z Kurtmołłą Abdulganijewem na akordeonie i Sławomirem Łukasiewiczem na gitarze. Kolejnym z chatkowych zespołów okazał się Odpust Zupełny. Muzyka dawna, ale jakże energetycznie uwspółcześniona, ciekawe aranżacje pieśni rycerskich, średniowiecznych i renesansowych tańców. Podczas „Mikołajków” Odpust przygrywał także do warsztatów tańców dawnych, a w czasie niedzielnego koncertu okazał się przyjemnym urozmaiceniem klimatów folkowych. Skubańce wystąpili jako ostatni tego długiego wieczoru na scenie głównej. Fajne granie! Rozbawili całą salę – pełną pomimo późnej godziny – już od pierwszego kawałka. Publiczność długo nie chciała wypuścić sympatycznych chłopaków ze sceny, każąc im bisować, a sama dobrze się bawiła przy rytmach latyno – pod sceną tańczyło całkiem sporo ludzi. Wcale nie był to ostatni koncert! Po latynoskich szaleństwach Skubańców część ludzi, pozostających przy siłach, udała się na małą scenę, gdzie przygrywać zaczynała Sarakina. Zabrzmiały bułgarskie melodie, jedne gorące, inne nastrojowe. Sarakina, która dwa lata temu na Mikołajkowej „Scenie Otwartej” otrzymała I Nagrodę, nie zawiodła po raz kolejny. Podczas koncertu zorganizowała nawet tańce bułgarskie, do których znalazło się niespodziewanie wielu chętnych – nie dla wszystkich wystarczyło miejsca. Tańce, a z nimi cały Festiwal, skończyły się grubo po północy.

Przez trzy dni lubelska „Chatka Żaka” tętniła życiem. Na korytarzu rozstawił się tradycyjny kiermasz – można było kupić kasety, sukienki, bębny, koraliki i wszelakie ozdoby, proste jadło, kamień szczęścia, itd. W każdym zakamarku było pełno ludzi, choć jednak nie odczuwało się, żeby były to jakieś wielkie tłumy, jak bywało w latach poprzednich.

Sroga zima nie odstraszyła miłośników tipi od koczowania w namiocie pod „Chatką”. Właściwie namioty były dwa – w większym płonęło ognisko i cały czas ktoś tam bywał w trakcie trwania koncertów; a drugi, mniejszy rozbili Niemcy (ze współpracującego z Orkiestrą św. Mikołaja ruchu skautowskiego BDP) dla celów spotkań bardziej kameralnych i nawet ktoś w nim nocował (biorąc pod uwagę, że po nocnych koncertach „noc” zaczynała się nad ranem).

Poza atrakcjami muzycznymi i artystycznymi wszelkiego rodzaju, „Mikołajki” to także miejsce i czas, gdzie toczy się bogate życie kuluarowe. Te coroczne zjazdy stwarzają niepowtarzalną okazję do spotkań towarzyskich. „Mikołajki” to nie tylko muzyka, to również ludzie – goście i przyjaciele, całkiem nowe, ciekawe postacie, które wtapiają się w krajobraz Festiwalu na lata następne. Przyjeżdżają z bliska i z daleka najróżniejsi; są tacy, którzy właściwie pojawiają się głównie dla tych spotkań, a niektórych nie można zobaczyć nigdzie indziej przez cały rok, tylko w Lublinie na „Mikołajkach”. Niektórzy są jak pewnik – chociaż w tym roku nie było Sylwii z ankietami do pracy magisterskiej o „Mikołajkach” – może już napisała tę pracę? Ale w takim razie dlaczego nie zrobiła jej promocji na festiwalu!

Kiedy po sobotnim koncercie i graniu w sali na górze wychodziliśmy o trzeciej czy czwartej nad ranem z opustoszałej „Chatki”, w mętnym świetle słabych żarówek ukazał się naszym oczom obrazek jakby z déjŕ-vu: W kącie holu na pierwszym piętrze Karol Ejgenberg uczył jakąś dziewczynę grać na rurze od odkurzacza. Karol z jedną rurą, ona z drugą, do tego siedzący po turecku na brudnej podłodze akompaniator na drumli, bodajże któryś z przybywających co roku Niemców – co za klimaty! Tylko tu i w Jaworniku można trafić na takie scenki. Dobrze, że takie rzeczy się wydarzają.

Tegoroczne „Mikołajki” były spokojne i jakby trochę wyciszone – i nie chodzi może o to, że z powodu braku piwa na korytarzu nie było „ryczących tłumów”, przewalających się po „Chatce Żaka” – ale o to, że cały Festiwal przebiegł sobie w nieśpiesznym rytmie. Odebrałam to jako swoisty „powrót do korzeni”. Dziesięć, jedenaście lat temu o folku mało kto słyszał (co nie znaczy, że teraz wszyscy są tacy uświadomieni); sięganie do korzeni (teraz się raczej mówi „do źródeł”), zaczynało się od inspiracji zagranicznych, a największym zainteresowaniem cieszyła się muzyka andyjska i irlandzka. Generalnie na tegorocznych „Mikołajkach” sporo było klimatów celtyckich, trochę właśnie andyjskich – czyżby historia zataczała koło? Ha! A tegoroczna scenografia? Jak zwykle nie za duża, nie za uboga, taka w sam raz – motyw słupa elektrycznego z siedzącymi na drutach ptakami to swoisty znak, że nastała era folku z prądem.

Skrót artykułu: 

Grudniowe „Mikołajki Folkowe” odbyły się w prawdziwie zimowej atmosferze. Tęgi mróz skuł Lublin jak się patrzy, jednak nie przeszkodziło to starym i nowym miłośnikom folku w przybyciu do „Chatki Żaka” na dwunasty już Międzynarodowy Festiwal Muzyki Ludowej (który tradycyjnie miał miejsce w drugi weekend ostatniego miesiąca) od 13 do 15 grudnia 2002 roku.

Dział: 

Dodaj komentarz!