Sztuka pięciu żywiołów

Ceramik i nauczyciel garncarstwa. W Jadwisinie niedaleko Lublina urządził pracownię ceramiczną i sam zbudował tradycyjny piec garncarski. Nieustannie doskonaląc swój warsztat odkrył wiele tajemnic zawodowych. Dzieli się nimi na warsztatach i kursach, a także w wydanej w tym roku książce "Garncarstwo - sztuka pięciu żywiołów"- Piotr Skiba.

Curriculum Vitae

Urodziłem się w trakcie przeprowadzki. Rodzice byli wiejskimi nauczycielami i dostali przeniesienie do innej szkoły. Urodziłem się więc w Trzebieszowie koło Łukowa, w trakcie przeprowadzki z Komarówki do Przytoczna, gdzie mieszkałem do piętnastego roku życia. Później ojciec zaczął pracę w szkole w Urzędowie i przeprowadziliśmy się tam. Rodzina moich dziadków mieszkała niedaleko, w Glinnej. Część członków tej rodziny trudniło się garncarstwem. Obserwowałem ich pracę i bardzo mi się to podobało. Fascynowało mnie dotykanie wypalonych, gotowych garnków. Po prostu sprawiało mi to radość.

Kiedy przeprowadzaliśmy się do Urzędowa, oczywiście zdawałem sobie sprawę, że jest to ośrodek garncarstwa. Poszedłem do jednego z garncarzy po glinę do rzeźbienia. Rzeźbiarstwo bardzo wtedy "za mną chodziło". Wszedłem na podwórko do pana Ambrożkiewicza i zobaczyłem jak robi garnek na kole. Zobaczyłem cały proces powstawania tego naczynia. Od początku do końca. Zamurowało mnie, no i zostałem u niego. W liceum garncarstwo stało się moim hobby. Pan Ambrożniewicz wkrótce przestał pracować, więc potem zacząłem praktykować u pana Gajewskiego.

Później dostałem się na studia, na geografię na Uniwersytecie Marii Curie - Skłodowskiej w Lublinie. W czasie studiów działałem przez 3 lata w Grupie Warsztatu Teatralnego w "Chatce Żaka" (siedzibie redakcji Pisma Folkowego "Gadki z Chatki" - przyp. Red.), którą prowadził Waldemar Sidor. Wtedy działaliśmy trochę w "Chatce", a trochę poza nią, bo nie chcieliśmy być pod okiem cenzury. Pierwsze "poważne" naczynia były rekwizytami do spektaklu. Latem i w weekendy mieszkaliśmy w chacie w lesie pod Urzędowem, blisko garncarzy właśnie i graliśmy spektakle, które nazwaliśmy Przedsięwzięcia Teatralne "Noc". To był akurat stan wojenny. Działaliśmy trochę w konspiracji, ganiała nas wtedy ubecja i przesłuchiwała. Myśleli, że mamy jakieś ćwiczenia parawojskowe. Na spektakle zapraszaliśmy tylko zaufane osoby. Nie miałem jeszcze wtedy swojego koła i garnki do tych przedstawień robiłem u pana Gajewskiego.

Pierwsze koło zrobiłem gdy miałem 25 lat. Zacząłem sam robić naczynia i u siebie je wypalać. Początkowo robiłem garnki dla przyjemności, nie miałem nawet planów, żeby je sprzedawać. Rozdawałem je znajomym. Podobały się. Potem jakiś dziennikarz napisał o mnie artykuł, zdaje się w "Sztandarze Ludu". To był taki okres przejściowy. Wtedy nieżyjący już Janusz Kuśmierczyk z Klubu UNESCO w Piaskach namówił mnie, żebym pojawił się na jednym z pierwszych festiwali "Mikołajki Folkowe" w "Chatce Żaka" z prezentacją, z warsztatami i stoiskiem. Nie wiedziałem po ile sprzedawać, czy ludzie to kupią. Sprzedałem wszystko. Później zaciągnął mnie do Holi na odpust. Zobaczyłem, że garnki można sprzedawać, że ten fach nie jest archaiczny.

Powoli garncarstwo stało się zawodem. Cały czas uczyłem też geografii w szkole w Piaskach. Byłem wychowawcą klasy wyrównawczej. Te dzieciaki nie chciały chodzić do szkoły i wymyśliliśmy z dyrektorką, że raz w tygodniu zorganizujemy im wyjazdowe warsztaty garncarskie. Najgorsi uczniowie przychodzili tylko na te lekcje. Wtedy przekonałem się, że garncarstwo ma aspekt edukacyjny, że bardzo pociąga dzieci. Zacząłem coraz częściej prowadzić warsztaty. Skończyłem podyplomowe studia z pedagogiki specjalnej.

W 1999 zostałem przyjęty do Stowarzyszenia Twórców Ludowych. Garncarstwo pochłonęło mnie zupełnie, zrezygnowałem z nauczania geografii. Obecnie od 2000 prowadzę pracownię garncarską w Zespole Szkół nr 4 w Lublinie dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej.


Inspiracje

Bazuję na garncarstwie ludowym Lubelszczyzny. Początkowo robiłem garnki w konwencji "urzędowskiej"- zdobione zielenią miedziowo - ołowiową albo biskwitowe (bez polewy) i repliki starych naczyń.

Każdy rodzaj gliny ma określone właściwości i stawia ograniczenia. W Urzędowie na przykład nie robiono talerzy, bo talerze z tamtejszej gliny pękały przy suszeniu. Musiano robić naczynia o wąskich dnach. Materiał wymusza kształt naczyń. Ta glina zawierała bardzo dużo części ilastych i była zbyt "tłusta" do tego, żeby robić talerze, które mają dużą powierzchnię schnięcia. Podczas suszenia następuje gwałtowne i duże kurczenie się gliny i naczynie pęka. "Schudza" się glinę piaskiem albo szamotem.


Szkliwa

Klienci chcieli, żeby moje garnki były użytkowe, żeby można w nich jeść, pić kawę. Nie szukali kolejnych "kurzołapek". Jestem po geografii i ochronie środowiska, stosując to szkliwo ołowiowe nie mogłem im mówić, że jest to szkliwo spożywcze, użytkowe. Szkliwo ołowiowe topi się już w temperaturze 800 'C, do tego wystarczy piec ziemny, szkliwa użytkowe topią się w 1400 'C. Kupiłem sobie piec elektryczny, żeby używać szkliw spożywczych, choć było to odejście od tradycji. Kształty pozostały zaś tradycyjne. Można jednak przyjąć, że i garncarstwo tradycyjne doszłoby w końcu do pieca elektrycznego i tych szkliw. Wypalanie w piecu tradycyjnym jest tańsze. Nie chodzi tu tylko o prąd. Szkliwa ołowiane robi się samemu, kupuje się minię ołowiową lub ołów metaliczny, pali się go i polewa gotowa. Wiele firm oddaje ołowiane odpady za darmo. Myślę, że takie szkliwienie dla polskiego garncarstwa tradycyjnego jest ostatnią barierą do pokonania.

Wypał

Piec elektryczny obsługuje się o wiele łatwiej niż ziemny. Po pierwsze do pieca tradycyjnego trzeba uzbierać dużą ilość naczyń, bo piece przeważnie są duże. Wypał trwa około trzydziestu godzin bez przerwy i nie ma mowy o spaniu. Trzeba cały czas ognia pilnować. Piec elektryczny można zaprogramować, prawie jak pralkę i spokojnie położyć się spać. Wystarczy zadbać tylko o to, żeby para wodna z naczyń odeszła, uchylić drzwi czy kominek.

Wypał tradycyjny w piecu ziemnym to bardzo trudna i zanikająca sztuka, przekazywana z mistrza na ucznia, zdobywana wyłącznie dzięki doświadczeniu. Tajniki wypału są strzeżone przez garncarzy, jeśli o tym opowiadają, to nie zdradzają wszystkich szczegółów. Ja jednak w swojej książce postanowiłem podzielić się tą wiedzą, żeby tradycyjne wypalanie naczyń przetrwało. Oczywiście jest to tylko teoria, a doświadczenie każdy musi zdobyć sam, więc kilka pierwszych wypałów i tak będzie "eksperymentalnych". Ja na początku nie wypalałem sam, tylko poprosiłem pana Gajewskiego, żeby mi pomógł.

Po pierwsze piec musi być wygrzany, a więc trzeba rozpalić pod pustym piecem i poczekać aż odparuje, czasem po zimie trzeba palić kilkakrotnie, żeby usunąć z niego całą wilgoć. Potem stawia się naczynia do ciepłego pieca. Istnieje specjalna szkoła układania naczyń w zależności od rodzaju pieca. Na Lubelszczyźnie najbardziej rozpowszechnione były tzw. piece jamowe trójdzielne. Takie na przykład były w Urzędowie. Podobny piec można zobaczyć w Muzeum Wsi Lubelskiej. Mój piec jest dwa razy mniejszy od normalnego, a i tak jest duży. Naczynia ustawia się tak, aby nie zatkać kanałów grzewczych. Pierwszą warstwę naczyń układa się dnem na rusztach, czyli wylotem w górę, tak aby dobrze odparowywały. Tak układa się dwie warstwy. Największe i najcięższe garnki stawia się zazwyczaj na dole. Pozostałe naczynia układa się już do góry dnem, uważając jednak, żeby nie zdusić pieca, nie zatkać kanałów. Makutry leżą po bokach, żeby wspierały się o ściany, dwojaki gdzieś na wierzchu, bo są delikatne. Kubeczki można wkładać jedne w drugie. Buduje się tzw. stos. Wszystkie te uwagi dotyczą wypału biskwitowego, zgrzebnego, bez polewy.

Na końcu stos okrywa się skorupami i rozpala ogień. Na początku palę małe ognisko i przez 10 godzin trwa wygrzewka. Powolutku doprowadzam do temperatury 120 - 150 stopni 'C. W tym czasie glina i sam piec odparowują. Później zaczyna się drugi etap - "krzyżówka". Układam drwa w palenisku, jedne wzdłuż, drugie w poprzek. Temperatura wewnątrz pieca się podnosi. Pali się wyłącznie drewnem iglastym, np. sosnowym czy jodłowym. W momencie przejścia płomienia przez stos naczyń zaczyna się faza ognia maksymalnego, która trwa zazwyczaj 5-6 godzin. Temperaturę w piecu poznaje się po kolorze płomienia. Najpierw jest on czerwony, potem pomarańczowy, pomarańczowy z fioletowymi kosmykami, a potem coraz bardziej biały. Jeśli płomień nie chce rzejść przez stos, to wówczas "krzyżujemy ogień", rozpalam ognisko również na stosie z kory lub trocin.


Glina

W ciągu roku zużywam około czterech ton gliny. W Polsce nie ma w zasadzie dystrybucji tego materiału. Każdy garncarz musi ją kopać sam. Na Zachodzie, Litwie czy nawet na Ukrainie glinę można zamówić na telefon. Tam garncarze nie przerabiają już sami pgliny. U nas glina jest sprzedawana w sklepach dla ceramików, a jest ona sprowadzana ze Słowacji, Czech, Niemiec i jest bardzo droga, kosztuje 2,5 zł/kg, a przecież dochodzą jeszcze koszty przesyłki. Można jej używać do celów hobbystycznych, ale z pewnością nie do produkcji. Ostatnio powstała w Kielcach firma produkująca gliny. Nie nadaje się ona jednak dla garncarza, raczej do celów hobbystycznych. Udało mi się namówić firmę w Tułowicach produkującą masy szamotowe dla rzeźbiarzy, żeby zrobili glinę do pracy na kole. Po roku testów w moim warsztacie, wyprodukowali dobrą glinę za przyzwoite pieniądze, bo za 1,2 zł/kg. To jest dopiero początek. Kupują ją ludzie z mojego otoczenia, ale tradycyjni garncarze raczej z tego nie korzystają. Pozyskują surowiec sami. Ja zresztą też sam kopię. Mam taką glinę, która leży na pryzmie i wymaga sezonowania. Mam więc swoją i różne rodzaje gliny do różnych rzeczy. Mam gliny tułowickie i masy szamotowe, mam czerwoną glinę z Litwy, z Kowna. Litwini przywożą mi glinę do Warszawy przy okazji, a ja odbieram ją samochodem z przyczepką, średnio 800 kg w jednym transporcie. Czasem korzystam też z gliny do wyrobu cegieł, niektóre z nich się nadają, ale z reguły trzeba je oczyścić - szlamować. Przywożę glinę z cegielni w Harasiukach, tę jednak trzeba sezonować aż 3 - 4 lata. Zazwyczaj glinę sezonuje się w pryzmie przez jeden roku. W tym czasie ona przemarza, namaka i po zimie jest znacznie bardziej plastyczna. Nie zawsze trzeba glinę oczyszczać, szlamować. Garncarz kopie glinę bardzo ostrożnie i łopatę od razu odrzuca większość zanieczyszczeń.

Warsztaty

Od 2000 prowadzę u siebie w domu letnie kursy garncarskie, a także pokazowe warsztaty i okazuje się, że cieszą się coraz większym zainteresowaniem. Mogę powiedzieć, że większy dochód mam z prowadzania zajęć niż ze sprzedaży garnków. Na początku był jeden kurs w ciągu roku, później dwa. Teraz organizuję trzy letnie turnusy i jeden zimowy. W zimowym może maksymalnie brać udział sześć osób, w letnim osiem. Każdy pracuje na swoim kole. Zajęcia rozpoczynają się od pozyskiwania i przerabiania gliny. Koncentrujemy się na pracy na kole garncarskim, pozostałe techniki tylko sygnalizuję. Przyjeżdżają ceramicy mający już swoje pracownie utworzone pod kątem pracy z ludźmi. Są też osoby, które same prowadzą kursy. Przyjeżdżają też nauczyciele szkół specjalnych i ośrodków szkolno - wychowawczych.

Ja prowadzę pracownię dla dzieci w Zespole Szkół nr 4 w Lublinie i to była w zasadzie pierwsza pracownia garncarska, nie tylko ceramiczna, w Polsce. Zostało to zauważone. Pomogłem założyć taką pracownie w Radzyniu Podlaskim, w Firleju, w Końskowoli.


Quo Vadis

W 2000 dostałem propozycję wykonania naczyń do filmu "Quo vadis". To było wyzwanie dla mnie jako garncarza. Musiałem wyjść poza znane dotychczas techniki, nauczyć się wielu nowych rzeczy, wypróbować nowe rodzaje gliny, bo ta, z którą pracowałem pękała przy wypale. Musiałem robić inne kształty, o wiele większe garnki, jakieś ucha. Wyjść poza tradycyjne formy. Mogłem sobie poszaleć. Część naczyń odtwarzałem z fotografii, miałem tylko podane wymiary, a część wzorów dostałem od scenografów filmu w formie rysunków technicznych. Do tych naczyń świetnie nadała się glina z Harasiuk. Robiłem naczynia biskwitowe, które później na potrzeby filmu były malowane na wzór ceramiki greckiej. Moje naczynia zagrały u Nerona i u Petroniusza, w domu chrześcijan i knajpce na Zatybrzu. Wykonałem w sumie około 300 naczyń, pracowałem nad tym od kwietnia do sierpnia non stop. Często były to zamówienia dosłownie z dnia na dzień.

Książka

W 2006 dostałem stypendium Ministra Kultury. Jego efektem miał być niewielki poradnik garncarstwa. Kiedy zacząłem pisać i zbierać materiały okazało się, że mam materiały na poważną publikację. Trzeba też dodać, że od 1955, od książki prof. Reinfussa, nie było w zasadzie wydawnictw na temat garncarstwa ludowego. Napisałem ofertę do trzech wydawnictw. Najbardziej zależało mi oczywiście na "Arkadach" i traf chciał, że tylko to wydawnictwo się odezwało. Kupili pomysł, co prawda wraz z prawami autorskimi. Książka nosi tytuł "Garncarstwo - sztuka pięciu żywiołów", bo garncarz to taki człowiek, który musi okiełznać, dogadać się z ziemią (gliną), powietrzem (w trakcie sezonowania, suszenia, wypału), wodą i ogniem. Musi też opanować samego siebie, bo garncarstwa (mówimy o garncarstwie, a nie ceramice) bardzo trudno się nauczyć. Opracowała Agnieszka Matecka - Skrzypek
Skrót artykułu: 

Ceramik i nauczyciel garncarstwa. W Jadwisinie niedaleko Lublina urządził pracownię ceramiczną i sam zbudował tradycyjny piec garncarski. Nieustannie doskonaląc swój warsztat odkrył wiele tajemnic zawodowych. Dzieli się nimi na warsztatach i kursach, a także w wydanej w tym roku książce „Garncarstwo – sztuka pięciu żywiołów”- Piotr Skiba.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!