Śpiewem opowiadam o sobie...

Werdykt Konkursu został ogłoszony pod koniec trzeciego dnia Festiwalu Nowa Tradycja. Grand Prix i nagrodę specjalną im. Czesława Niemena jury tegorocznego XIV Konkursu Muzyki Folkowej Polskiego Radia "Nowa Tradycja" przyznało Agacie Siemaszko i Kubie "Bobasowi" Wilkowi - za kunszt obojga wykonawców. O pokonkursowych wrażeniach i muzycznej pasji z Agatą Siemaszko rozmawia Monika Koziołek.

Monika Koziołek: Pierwsze reakcje?
Agata Siemaszko: Radość, zdziwienie, burza emocji. Nie wiedziałam, jak zostaniemy odebrani, trochę się tego obawiałam. Wiem, że publiczność polskiej sceny folkowej jest przyzwyczajona do czegoś innego, śledzę też od lat Nową Tradycję. To jest właściwie nieprzewidywalny festiwal, werdykty nie są sztampowe, co mnie bardzo cieszy. W Polsce mamy przecież bardzo dużo odmian folkowego brzmienia. Trudno jest tak naprawdę wrzucić do jednego worka Caci Vorbę, Kwadrofonik, Kapelę ze wsi Warszawa, Dikandę, Psio Crew i całą resztę. Wydaje mi się, że każdy z tych zespołów które wymieniłam gra kompletnie różne rodzaje muzyki. To jest urok pojęcia "folk", które ma bardzo szeroki zakres i właściwie trudno je zdefiniować. Może być mieszaniną muzyki etnicznej z czymkolwiek innym. I znów pojawiają się pytania - co dziś znaczy "muzyka etniczna", "muzyka tradycyjna". Co to jest "folk"? Takie kierunki jak jazz, blues, czy rap też można uznać za etniczną muzykę Afroamerykanów - tyle tylko, że ta muzyka zrobiła na świecie większą karierę. Tutaj (na Nowej Tradycji) wydawałoby się, że sytuacja jest prostsza, bo zespoły mają grać muzykę polską lub mniejszości zamieszkujących kraj. Tyle tylko, że muzyka jest tak naprawdę jedna, a w tym szerokim pojęciu "folk" mieści się wszystko… W związku z tym wydaje mi się, że jurorzy mają naprawdę trudne zadanie. Tym bardziej mnie zaskoczyło nasze zwycięstwo. Wśród konkurencji byli naprawdę znakomici muzycy. Kuba miał w ogóle nie wracać z południa Polski, bo był pewien, że nic nie wygramy. Myślę, że się ucieszył.

Skąd pomysł na wystąpienie w tym konkursie i z takim repertuarem?
Pomysł narodził się przypadkiem. Z Kubą poznaliśmy się przy okazji współpracy z Tereską Mirgą i zespołem Kałe Bała. Ale to były zaledwie dwa koncerty. Natomiast polubiliśmy się jako ludzie. Kuba Wilk jest też właścicielem studia nagrań Chabakoovka w Rabce Zdroju. Pojechałam do niego do studia nagrywać wokal do zupełnie innego projektu, a po nagraniu usiedliśmy i zaczęliśmy grać różne rzeczy. Kuba gra głównie jazz i funky, ale jest niezwykle otwarty na nowe brzmienia, a co najważniejsze - niekoniecznie musi się to w jego wypadku wiązać z zarobkiem. Sam zaproponował, byśmy wspólnymi siłami nagrali u niego płytę. Ten plan jest jeszcze ciągle w trakcie realizacji. Repertuar na Nową Tradycję, właściwie stricte cygański, wybraliśmy mimochodem. To były melodie, które Kuba też znał już wcześniej dzięki współpracy z zespołem Siwy Dym i kapelami ludowymi z okolic Rabki. Całość repertuaru, który chcemy razem zaaranżować obejmuje muzykę tradycyjną ze Słowacji, Węgier, Rumunii - nie tylko cygańską. Wystąpiliśmy z utworami, które znaliśmy obydwoje najlepiej. Wyjątkiem jest mój autorski kawałek "Te javes bahtało" - realizacja mojego pomysłu sprzed kilku lat. Bardzo osobista, ważna dla mnie rzecz - pierwsza mojego autorstwa która ujrzała światło dzienne. Cieszę się, że odważyłam się namówić Kubę, by tę piosenkę zagrać.

Pomysł, żeby wysłać zgłoszenie na ten akurat festiwal był mój. W moim domu słucha się radiowej Dwójki, śledzę sytuację na polskiej scenie folkowej od dawna. Odkąd skończyłam 12 lat, słucham głównie muzyki tradycyjnej i inspirowanej tradycyjną - przede wszystkim słowackiej, węgierskiej, cygańskiej. Interesuje mnie też od dawna polska scena folkowa, staram się ją śledzić, porównywać z sytuacją szeroko pojętego "folku" w krajach, którymi się szczególnie interesuję. Dzięki Dwójce wiem też mniej więcej, co się dzieje w innych krajach Europy i świata. Nowa Tradycja to jest właściwie jedyny w kraju poważniejszy festiwal, na którym zdecydowałam się wystąpić. Nie ukrywam, że duża w tym zasługa Marysi Natanson (Caci Vorba), która od dłuższego czasu namawiała mnie, żeby nie siedzieć w czterech ścianach, żeby za 20 lat nie żałować...

W tym roku pojawiły się dyskusje na temat jazzowej odsłony Nowej Tradycji.
Właściwie dość trudno jest mi się do tych dyskusji ustosunkować, nie znam się na jazzie i nie słucham tego gatunku na co dzień. Jazz ma też wiele odmian, staram się od jakiegoś czasu otwierać na różne gatunki muzyki, inne niż folk i muzyka tradycyjna, inne niż muzyka okresu międzywojnia, którą też bardzo lubię. Być może rzeczywiście mogłam sięgnąć po manierę z tak zwanego "romano jazzu", czyli cygańskiej muzyki jazzowej, która rozwinęła na Słowacji, na Węgrzech, w Czechach… Myślę jednak, że w odniesieniu do naszego występu trudno jest mowić o jego jazzowym charakterze. Nie potrafię ocenić, czy Kuba bazował na jazzowej harmonii, czy technikach. Moje improwizacje nawiązują do improwizacji cygańskich. Na bazie muzyki, której słucham i którą lubię buduję własny styl, przy czym moje koleżanki śpiewające jazz pewnie obraziłyby się słysząc, że to, co ja robię ktoś nazywa jazzem. Natomiast dziewczyny z zespołu Babooshki są wykształconymi jazzmankami, ich muzycy również skończyli studia w tym zakresie. Oni zresztą bardzo mi się podobali, zawsze cieszę się, kiedy wykształceni muzycy sięgają po ludowe brzmienia i z zaangażowaniem, i zarazem z szacunkiem dla materiału źródłowego. Wydaje mi się, że to jest właściwy kierunek rozwoju muzyki tradycyjnej - gdy świadomi, sprawni technicznie muzycy, z pełnym szacunkiem aranżują tradycyjne melodie, powstaje nowa jakość, muzyka inspirowana, która traci znamiona folkloru. Przestaje być anonimowa, spontaniczna. To robią Węgrzy, Rumunii, to robili Chopin, Karłowicz, czy Bartók. Marcin Drabik - lider Sporysza jest kolejnym człowiekiem, który po skończeniu studiów muzycznych zajmuje się muzyka ludową i to z jakim rezultatem! Niewielu jest u nas takich ludzi. Dużo bardziej popularne są nurty płynące z zachodu, zwłaszcza, że stosunek do kultury i muzyki tzw. "ludowej" jest w Polsce taki a nie inny.

Co oznacza ta nagroda dla Ciebie i Waszego duetu?
Wiążę z tą nagrodą pozamuzyczne nadzieje. Czy inaczej - związane z muzyką, ale nie stricte z jej tworzeniem. Przede wszystkim cieszę się, że mogłam poznać ludzi związanych z Radiowym Centrum Kultury ludowej i wejść z nimi w jakiś kontakt. Liczę, że dzięki temu w audycji ródła pojawi się trochę muzyki słowackiej, która była dotąd nie wiedzieć czemu pomijana. To dla mnie wielka radość, że poznałam osobiście panią Marię Baliszewską, którą bardzo cenię. Nagroda na pewno jest bardzo ważną, niezwykłą pamiątką, dowodem na to, że moja pasja nie jest wyłącznie jakimś dziwactwem "nie na miarę czasów"… To jest niesamowite uczucie, gdy zostaje docenione to, czemu poświęca się całe swoje życie.

Jak wyglądała Twoja edukacja muzyczna?
W dzieciństwie przez trzy lata uczęszczałam do szkoły muzycznej I stopnia na flet poprzeczny. Nienawidziłam tego do granic możliwości, szczególnie teorii, która wydawała mi się jakimś koszmarnym ustrojstwem zamykającym muzykę w matematyczne ramy. Oczywiście nie nauczyłam się niczego. Potem przez jakiś czas chodziłam do chóru Turliki w Zakopanem, też szybko stamtąd uciekłam. To był już moment, kiedy spodobała mi się muzyka Trebuniów i zapragnęłam grać na skrzypcach. Po jakimś czasie znalazłam się u Krzysztofa Trebuni, ale zgodził się nauczyć mnie grać tylko na basach podhalańskich. Byłam dużo starsza od chłopców, którzy przyszli do tej początkowej grupy, byłam też jedyną dziewczyną w tej grupie. Krzysztof Trebunia miał kapelę góralską złożoną z samych dziewczyn, a dziewczyna grająca w tym składzie na basach odchodziła i potrzebne było zastępstwo. Pograłam z tymi dziewczynami przez jakiś czas. Należałam też do kilku zespołów góralskich, co z kolei wpłynęło na moją znajomość podhalańskiego stylu śpiewania i gwary. Wreszcie w 2001, w listopadzie, Marek Łabunowicz zwany "Mają" zgodził się mnie uczyć grać na skrzypcach. To była euforia, strasznie tego chciałam! Uciekałam ze szkoły, żeby wrócić do domu i poćwiczyć, grałam bez przerwy, żeby dogonić ludzi w moim wieku. Niestety po miesiącu "Maja" tragicznie zginął w lawinie - był jednocześnie ratownikiem TOPR. Od tego czasu bywało różnie, o żadnym "kształceniu" właściwie nie było mowy. Grałam sama, zaczęłam też nosić skrzypce do karczmy, gdzie na początku śpiewałam i uczyłam się, słuchając, naśladując kolegów w "praktyce". Od dwóch lat właściwie w ogóle nie gram i nie śpiewam, zaśpiewałam w tym czasie może trzy koncerty. Wydaje mi się, że najważniejszym punktem mojej "edukacji muzycznej" jest nieustanne słuchanie nagrań muzyki z poszczególnych regionów, zagłębianie się w różne kultury, obcowanie z ludźmi podczas targów, festiwali, w domach tańca, które odwiedzałam.

Swoją wrażliwość muzyczną kształtowałaś pod wpływem konkretnych autorytetów?
Myślę, że na moją wrażliwość nigdy nie miały wpływu poszczególne osoby, ale raczej sama muzyka. Najpierw muzyka z Podpola - regionu w środkowej Słowacji, z centrum w miejscowości Detva. To była długo moja utopijna kraina, popłakałam się kiedy po raz pierwszy usłyszałam melodię stamtąd. Zaczęłam się w to zagłębiać, całymi nocami od początku gimnazjum do końca liceum słuchałam kaset z małym słowniczkiem słowacko-polskim w ręku. Przewijałam, słuchałam raz jeszcze - bardzo chciałam te pieśni śpiewać i rozumieć. Zazwyczaj były smutne, w wykonaniu Anny Satanovej, czy innych śpiewaczek nagranych na tych dziewięciu kasetach kapeli "Datelinka" Ondreja Moloty. Były też archiwalne nagrania Jana Berkyho Dusana, Rinalda Olaha (ten ostatni miał już klasyczne wykształcenie i był jednym z pierwszych aranżerów Sl'u K-u). Potem otwierałam się na inne rzeczy - muzykę z innych regionów Słowacji, muzykę cygańską, rumuńską, w końcu za sprawą Fodora Sandora "Netti" a później Tamasa Gombaia - węgierską. Słuchałam również Cyganów francuskich. Wybierałam to, co mi się podobało, a wszystko budowało jakąś taką muzyczną, utopijną przestrzeń wewnątrz mojej głowy i do niej uciekałam przed wszystkim co złe. Spośród osób, które spotkałam na swojej drodze niewątpliwie bardzo ważna była dla mnie współpraca z Teresą Mirgą, z którą dobrze się rozumiemy przede wszystkim jako ludzie. Wydaje mi się, że mamy podobną wrażliwość. Kiedy zaczynałam współpracę z Kałe Bała miałam już swój bagaż doświadczeń, którymi mogłam się podzielić. W zamian poznawałam nowe słowa z języka Romów, zyskałam cudownych przyjaciół w osobie Teresy i jej brata, Jacka. Kontakty z Romami w Czarnej Górze, na Słowacji, w Rumunii budowały we mnie inną wrażliwość na muzykę Romów. Dziś jestem na etapie otwierania się na tzw. "klasykę budapesztańską", a więc muzykę Sandora Jaroki, czy związanego ze Szwajcarią i Belgią Gezy Hosszu Legockyego.

Czy swoją muzyczną drogę nazwałabyś drogą zawodową?
Odpowiem krótko - nie. W czasach liceum to była niesamowita sprawa mieć stałe źródło dochodów - mam tu na myśli granie w karczmie. Tyle tylko, że z czasem karczma i rutyna zabijają w człowieku muzykę i chęć do jej wykonywania. Dziś mam wiele obaw i właściwie chodzi ciągle o to samo - boję się, że jeśli zacznę śpiewać na stałe, to mi to spowszednieje a tym samym straci cały ładunek emocjonalny. Z czasem dochodziło do tego więcej lęków - o gardło, przed oceną… Ten ostatni wynika z tego, że ja śpiewając opowiadam o sobie. Jeśli człowiek dzieli się swoimi przeżyciami i zostaje skrytykowany, to tak jakby ta krytyka zabierała kawałek duszy… Myślę tak pomimo, że pracuję nad sobą, staram się to rozgraniczać. Usłyszałam kiedyś, że bycia muzykiem nie można traktować ideologicznie, tylko jak każdy inny zawód, bo inaczej się wariuje. Ja jeszcze nie wiem, co będzie i dokąd mnie życie - moje życie - doprowadzi.

Które z etapów w Twoim "życiu na scenie" są dla Ciebie szczególnie istotne?
Na dobrą sprawę to chyba nie ma w moim życiu ani nie było takiego stricte "życia na scenie". Było życie w karczmie, życie na festynach, festiwalach i balach karnawałowych. Życie na scenie było właściwie tylko przez chwilę z Kałe Bała. Teraz na pewno ważny jest ten na Nowej Tradycji. Mam sentyment do jednego występu na scenie w 2002 z kapelą Haotica Bartka Marduly i z Agnieszką Wątor na Dniach Polskich w Suczawie w Rumunii… Nie było więcej takich momentów. Ważniejsze chyba były dla mnie jakieś kameralne muzykowania, jak to w 2007, w pensjonacie w Miskolc, kiedy do późna w nocy Tamas Gombai grał w stołówce, albo kiedy Marcel Moldovan z Tirgu Mures podczas festiwalu w Zakopanem grał do rana, albo kiedy zaśpiewałam "Nane cocha" z muzykami z Taraf de Haidouks po ich koncercie w Bielsku Bialej… Wreszcie imprezy w Ocovej w Chabadovej chacie, czy kiedy grał Durko Stieranka i jego TCO na weselu mojego kolegi - to nawet nie było nagrane, więc pozostało tylko w naszych wspomnieniach. A było cudownie!

Twoja droga przez głos to brzmienia różnych stron świata, różnorodne języki i ich interpretacje.
Tak jak już wspominałam, nauczyłam się słowackiego przy okazji nauki tekstów pieśni. Potem zaczęłam pisać listy, spotykać się z ludźmi. Dziś wydaje mi sie, że po słowacku mówię bardzo dobrze, zdałam maturę ze słowackiego z bardzo dobrym wynikiem, ciągle się czegoś uczę. Język czeski rozumiem dzięki znajomości słowackiego, natomiast języki Romów poznaje stopniowo - też głównie dzięki pieśniom, proszę czasem kogoś o przetłumaczenie tekstów. Korzystałam również ze słowników słowacko i czesko-romskich. Mimo to boję się mówić w tym języku, tym bardziej, że gwar jest milion i często te same słowa znaczą co innego u Polskich Romów, czy Bergitka, czy tych w Koszycach - ale sporo rozumiem. To, czego nie rozumiem konsultuję. Ograniczam się czasami do znajomości tekstów pieśni (tak jest w przypadku węgierskiego). Uważam, że to co nazywamy językowym obrazem świata ma ogromne znaczenie również dla zrozumienia mentalności ludzi w danym środowisku, a co za tym idzie - także ich muzyki. Zawsze staram się patrzeć na kulturę całościowo, wydaje mi się, że nie można jednego elementu, np. muzyki, wyrywać z kontekstu w którym jest umiejscowiona.

Repertuar, który zaprezentowałaś na Nowej Tradycji wskazuje na Twój bliski związek z cygańską ekspresją muzyczną...
Mam barwę i skalę głosu najbardziej zbliżoną do cyganek ze Słowacji, tak mi się przynajmniej wydaje. To wysokie, płaskie śpiewanie słowackich pieśni jest dla mnie bardziej obciążające, tego rodzaju śpiewu nie ma się gdzie w Polsce nauczyć, zresztą często jest dla Polaków nieprzyjemny - moja mama na przykład bardzo nie lubi tej słowackiej maniery. Ale właściwie tamte rzeczy chyba są mi bliższe. Bardzo lubię cygańskie pieśni i to już zależy od melodii, tekstu, czy mi leżą bardziej czy mniej. Uwielbiam też węgierskie pieśni z Siedmiogrodu - tekstowo często pokrywają się z tymi ze Słowacji. Należy pamiętać, że wszystkie tereny wpisane w Łuk Karpat charakteryzują się podobną muzyką tradycyjną i wszędzie też muzykantami byli często cyganie. To się wszystko ze sobą łączy, tworzy całokształt, "galimatias" kręgu karpackiego, którego muzyka jest mi bardzo bliska.

Interpretacja pieśni i ukazywanie emocji zajmują dużo miejsca w Twoim śpiewaniu?
Pieśni, które śpiewam właściwie nie interpretuję. Najczęściej wracam pamięcią do smutnych momentów z mojego życia i opowiadam o nich. Wybieram takie, które tekstami w miarę przystają do mojej sytuacji i właściwie wyłącznie z tego wynika jakakolwiek interpretacja. Ale przez to śpiewanie bywa też przykre i zbyt osobiste. Wiem, że jeśli miałabym to robić inaczej, musiałabym zmienić moje podejście do śpiewania całościowo.

Co po Nowej Tradycji?
Myślę, że płyta - choćby na pamiątkę. Nad całą resztą muszę się jeszcze dokładnie i wiele razy zastanowić…
Skrót artykułu: 

Werdykt Konkursu został ogłoszony pod koniec trzeciego dnia Festiwalu Nowa Tradycja. Grand Prix i nagrodę specjalną im. Czesława Niemena jury tegorocznego XIV Konkursu Muzyki Folkowej Polskiego Radia "Nowa Tradycja" przyznało Agacie Siemaszko i Kubie "Bobasowi" Wilkowi - za kunszt obojga wykonawców. O pokonkursowych wrażeniach i muzycznej pasji z Agatą Siemaszko rozmawia Monika Koziołek.

Dział: 

Dodaj komentarz!