Równica w Nowym Targu

Tegoroczna, piąta już, edycja festiwalu "Tam Gdzie Biją ródła" została przeniesiona z góry Równicy w Ustroniu do Nowego Targu. Czy było to posunięcie korzystne nie jestem w stanie powiedzieć, ponieważ uczestniczyłem w nim pierwszy raz.

W roli konferansjerów występowali Monika Richardson, która, niestety, blasku festiwalowi nie dodawała oraz wszystkim doskonale znany Józef Broda (tradycyjnie już prowadzący ten festiwal). Jego dialog z publicznością i trombitowe przygrywki świetnie pasowały do klimatu festiwalu. Wiele ciepłych słów należy się także osobom i instytucjom (przede wszystkim Telewizji Polskiej) odpowiedzialnym za jego stworzenie. Dobór takich, a nie innych zespołów w głównej mierze zadecydował o specyficznym charakterze imprezy.

Niełatwa to sztuka, by jednego dnia zaprezentować ponad dziesięć formacji, nie znużyć publiczności, a na dodatek utrzymać dramaturgię przedstawienia. Występujący artyści prezentowali tak szerokie spektrum twórczości, iż niemożliwym stało się określenie festiwalu mianem czy to stricte folkowego czy reggae'owego. Nie do pominięcia jest także niezwykła magia miejsca, w którym festiwal się odbywał. Rozległa łąka na obrzeżach Nowego Targu, na co dzień służąca za lotnisko, stała się domem zarówno dla festiwalu jak i dla słuchaczy. Niektórzy spali w namiotach, inni wybrali noc pod "rozpostartą płachtą nieba". Nie tylko ona witała ich rankiem - inny widok, bez wątpienia, wyrył się na stałe każdemu w pamięci - przepiękne, oddalone o kilkanaście kilometrów Tatry. Wszystko razem nadawało wydarzeniu zwiewną, choć mimo to doskonale wyczuwalną atmosferę Spotkania.

Niełatwa rola rozpoczęcia festiwalu przypadła chórowi "Gorce". Ta liczna grupa wokalna zaprezentowała wiązankę melodii opartych na motywach podhalańskich. Szkoda tylko, że zabrakło bardzo charakterystycznych góralskich manier wokalnych, a wszystko opierało się na szkolonych głosach. W tym kontekście dodatkowo dziwiły ludowe stroje noszone przez muzyków. Ciekawszy był występ strażackiej orkiestry dętej z Nowego Targu. Zespół dał popis świetnych, marszowych utworów rodem z ulic Nowego Orleanu. Dixielandowe melodie brzmiały niczym z parad Mardi Gras - festiwal nabierał barw.

Osobie, z której pomysłu do Nowego Targu zaproszono artystów z Ukrainy należą się wielkie brawa. Wszak rzadko nadarza się okazja usłyszenia na żywo tak wyśmienitych muzyków ze wschodu. Pierwszy w solowym występie zaprezentował się etnomuzykolog - lirnik Michajło Chaj. Nie jest on w Polsce artystą nieznanym, zważywszy chociażby na wydany nie tak dawno przez Kokę, jego wspaniały solowy album "Ukraińska lira". Do uszu słuchających popłynęły roziskrzone dźwięki liry korbowej. Podstawą występu były epickie dumy (m.in. o biedzie, o niewolniku), a także żywiołowe huculskie tańce. Kto czuł niedosyt, mógł mistrza liry wysłuchać grającego także wśród publiczności po koncercie. Na Huculszczyźnie zatrzymała nas także rodzinna kapela Tafijczuków z Bukowca, z Werchowyny. Muzyka czarująca swą surowością i brakiem stylizacji momentami mogła jednak nużyć monotonią. Jednak huculskie arkany i kołomyjki, wykonywane w charakterystycznym dla regionu składzie: sopiłka, skrzypce, cymbały (tzw. troista muzyka) i bęben, długo dźwięczały w głowie. Największym zaskoczeniem był utwór na trzy pary dud i sopiłkę - kombinacja niespotykana w polskich górach, gdzie nawet pojedyncze dudy należą do rzadkości.

Występ cygańskiego wirtuoza skrzypiec Miklosza Czureji wraz z zespołem Tatra Roma do najjaśniejszych punktów festiwalu nie należał. Szkoda, że niektóre urokliwe motywy ginęły pod nachalną warstwą pustej wirtuozerii. Przypominało to raczej zawody w szybkości grania niż wspólne muzykowanie.

Całkowitym przeciwieństwem Tatra Roma był przekaz grupy Asunta. Sporym zaskoczeniem byli dla mnie muzycy: Ania Patynek - wszystko co dźwięczy i bębni, Jacek "Łoś" Osior - gitara oraz nieznana mi osoba na lutni. Choć spodziewałem się klarnetowych "podróży w czasie i przestrzeni" Sławomira Gołaszewskiego to oblicze zespołu zaprezentowane w Nowym Targu zaczarowało mnie od razu. Doskonale komponujące się z zachodzącym słońcem, ulotne kompozycje pokazały, że muzycy wiedzą co to brzmienie, dźwięk, cisza i co istotniejsze umieją je szanować.

Na tle Asunty dosyć bezbarwnie zaprezentowała się dubowa formacja Maleo/Jarex. Nie pomógł jej występ legendy polskiej alternatywy Darka Malejonka. Smętne, mało odkrywcze elektroniczne podkłady i moralizatorskie melodeklamacje złożyły się na nieprzekonywującą całość.

Ale to był tylko wstęp do wydarzenia jakim okazał się być koncert formacji Michaela Rose'a - byłego wokalisty legendy reggae Black Uhuru. Brakuje mi słów, by oddać to co się działo na scenie. Basista wywijał potężnie brzmiące riffy, dęciaki szalały, sam Rose, wspomagany przez dwójkę innych wokalistów, dawał z siebie wszystko. Moje wyobrażenie o reggae legło w gruzach. Przez dwie bite godziny koncertu nie mogłem wyjść z podziwu, że z roots reggae można wykrzesać tyle ognia. Czad i magia - to najkrótszy opis tego występu. Publiczność wręcz wrzała, gdy Michael Rose schodził ze sceny.

Nie inaczej było podczas koncertu De Press. Formacja Andrzeja Dziubka została wyśmienicie przyjęta przez słuchających. Odwdzięczyła się za to z nawiązką. Pojawiły się największe przeboje jak "Potargana chałupa" czy "Bo jo cie kochom". Gitara, bas i perkusja chodziły na najwyższych obrotach. Do nich czasami przyłączała się piła elektryczna Dziubka tnąc bezlitośnie metalową, specjalnie przygotowaną beczkę. Snop iskier wyglądał jak fajerwerk. Muzycy w doskonałej formie, szczególnie lider, który schodził do rozentuzjazmowanej publiczności i wspólnie z nią śpiewał.

Radykalną zmianę klimatu wprowadził FunMental. Grający po raz drugi w Polsce zespół swój przekaz opiera na elektronicznym beacie. Czasami brzmi klubowo, czasami tripowo, zawsze jednak drapieżnie i agresywnie. Co najmniej trzech raperów zajadle piętnowało wszelkie przejawy niesprawiedliwości na świecie. Brzmień korzennych muzyce dodawały tylko skromnie wykorzystywane table i dholaki (z wyjątkiem jednego utworu opartego wyłącznie na rytmie dholaków) oraz samplowane wokalizy artystów etnicznych.

Festiwal zamykał występ specjalnie na tę okazję reaktywowanej legendy polskiego reggae lat 80-tych - zespołu Kultura. Muzycy, którzy pod tym szyldem nie grali od czternastu lat przyjechali ze wszystkich zakątków globu. Wielu osobom nieobce są zapewne takie pseudonimy jak Mateo, Stopa, Lego czy Samohut (wymienieni wyżej muzycy to także byli członkowie Izraela). Zespół jak na tak długą przerwę zaprezentował się bardzo dobrze, choć do klasy formacji Michaela Rose'a sporo im brakowało. Kilka utworów pochodziło z repertuaru Izraela, m.in. z płyty "Duchowa Rewolucja". Występ trwał do trzeciej rano. Było to zakończenie koncertu i jednocześnie festiwalu.

Skrót artykułu: 

Tegoroczna, piąta już, edycja festiwalu "Tam Gdzie Biją ródła" została przeniesiona z góry Równicy w Ustroniu do Nowego Targu. Czy było to posunięcie korzystne nie jestem w stanie powiedzieć, ponieważ uczestniczyłem w nim pierwszy raz.

Dział: 

Dodaj komentarz!