Reggae w WOK

W sobotni wieczór 27 lutego od 18.00 do (wstępnie) 23.00 w Warszawskim Ośrodku Kultury przy ul. Elektoralnej miała miejsce pierwsza w tym miejscu Próba Otwarta Orkiestry Na Zdrowie, grupy związanej z Ośrodkiem Kultury Ochoty w Warszawie i znanej tamtejszym bywalcom oraz miłośnikom nurtu reggae. Szczupłość miejsca w OKO oraz żywe zainteresowanie poczynaniami zespołu zaowocowały pomysłem znalezienia "na co jakiś czas" większej sali i zorganizowania czegoś o szerszym zasięgu. Dotychczas przyjeżdżające spoza Warszawy osoby nie miały już jak wejść. Spotkania mają odbywać się w miesiące parzyste w WOK, a w pozostałe tak, jak dotąd w OKO. Wstęp 10 zł, a dla bębniących, czyli tych z instrumentami, bilety po 5 zł.

W dalszych planach były również dwie sceny, na jednej mogą występować zaproszeni wykonawcy. Miał być telebim, na którym będą wyświetlane ciekawe migawki z Przystanku Woodstock, bębniarze z Dąbrówki pod Lublinem, być może nawet pojawi się Słoma, a w przerwie - kasza z pieca chlebowego przygotowana przez Pawła (więcej szczegółów, przepis można odnaleźć w Gadkach z Chatki nr 21/1999, str. 6, "O bębnie, kaszy i Pawle..."), stoisko z bębnami, kasetami, wydawnictwami, itp.

Afisz zachęcał uczestników do przyniesienia ze sobą ulubionych instrumentów, przeszkadzajek, itp., bowiem na koniec szykowane jest jam-session, w którym wezmą udział najaktywniejsi i najwytrwalsi. Mając na uwadze zjednoczenie ludzi wokół muzyki i rytmu, jest to interesujący pomysł. Nawiasem mówiąc, już podczas koncertu mile zaskoczyła mnie obecność stosunkowo dużej liczby małych dzieci, przyprowadzonych przez rodziców, spostrzegłem nawet przyszłą młodą mamę. To niewątpliwie świadczy o atmosferze.

A jednak mam wrażenie niedosytu.

Czuję, że plany mijają się z rzeczywistym nurtem wydarzeń. W istocie są i dwie sale ze sceną, i z rozstawioną aparaturą nagłośnieniową, i ekran kinowy z wyświetlanymi w przerwie fragmentami PW, niezależnie od miejscowego barku w WOK jest zorganizowany sklepik z kaszą podawaną na liściach kapusty, ciastkami i napojami; są stoliki z kasetami Słomy i ONZ oraz z bębnami dla zainteresowanych; zadbano nawet o rozwieszenie w wielu widocznych miejscach zwracających uwagę kartek "tylko tutaj palimy", "tutaj nie palimy".

Przede wszystkim wszelkie atrakcje towarzyszące zostały zgrupowane na zbyt skąpej i zamkniętej przestrzeni pełniącej zarówno rolę wypełnionej dymem palarni, jak i szatni (czy pomyślano o ubraniach?), miejsca chwilowego wytchnienia od koncertu, "kącików" spontanicznej nauki głośnego uderzania w bębny, itp. oraz kasy biletowej. Czyli należało być raczej w którejś z sal, aby przynajmniej swobodnie odetchnąć.

Poza tym, jak w przypadku happeningu, czyli wydarzenia o formie i ramach ustalanych przez uczestników, alkohol (poślednie wino, piwo) i papierosy (odniosłem wrażenie, że nie tylko) oraz fajki były chyba wszędzie, jednak nikt nikomu w drogę nie wchodził. Żywa zabawa, tańce miały miejsce w małych grupkach znajomych lub wspólnie, jakkolwiek samotnie, na środku sali, ewentualnie można było przecież przejść się w poszukiwaniu picia, wspomnianej wcześniej kaszy (4,50 zł, ciastka 1,80 zł) lub wydawnictw (kasety po 12 zł), ewentualnie przyłączyć się do bębniącej w holu "konkurencji".

Następną ważną sprawą jest przynajmniej ramowy program w widocznym miejscu, bez którego nie wiadomo, czego oczekiwać od organizatorów oraz co ciekawego można mimowolnie przegapić. Innymi słowy w kasie dowiedziałem się jedynie, że "przecież wiadomo kto gra, a inne rzeczy będą ogłaszane w trakcie".

Ciekaw przygotowywanego równolegle występu w drugiej sali uchyliłem dźwierzy i zajrzałem. Niestety, mniej więcej do godziny ósmej nic się tam praktycznie nie działo. Zresztą i tak chyba mało kto był tym zainteresowany lub zwyczajnie nie wiedział, bo zaglądały pojedyncze osoby i zazwyczaj wycofywały się przed pustką rozstawionych pod ścianami krzeseł. Różnica zagęszczenia ludzi była wyraźnie przytłaczająca. Wszyscy raczej słuchali koncertu Jacka Kleyffa z ONZ lub wtapiali się w tło. W sumie było około 150 osób.

Biorąc pod uwagę nagłośnienie, mogę zauważyć, że wielokrotnie sekcja rytmiczna zupełnie przesłaniała słowa oraz solowe wstawki na gitarach, bądź chórki, dla niewtajemniczonych pozostawał więc tylko puls reggae.

Dopiero zatkanie obu uszu częściowo kompensowało ten niedostatek, pozwalając dosłyszeć szczegóły, choć odsłaniało inne, techniczne, koncertowo-wykonawcze braki. Na szczęście pokazywane w przerwie migawki z PW zawierały niektóre utwory z zagranych tego wieczoru, tak więc mogłem dorozumieć, "co autor miał na myśli". Zaś w drugiej sali, gdzie muzykowanie rozpoczęło się później, nawet i bez kolumn dałoby się stworzyć odpowiednią do wieczoru, kameralną atmosferę. Tam przecież przygrywały "na sucho" kapele ludowe (w ramach Domu Tańca) z jak najlepszym skutkiem.

Wniosek nasuwa się oczywisty - muzyka, to też ludzie. Za stołami mikserskimi zasiadają technicy, od których wrażliwości zależy jej odbiór przez zainteresowanych. Twierdzę, że można ustawić to przejrzyście tak, by wszyscy słyszeli muzykę.

Przyznaję, że nie rozumiem, dlaczego koncerty, a w szczególności elektryczne występy w klubach i ośrodkach kultury, kojarzą się niezmiennie z grą w środku i hałasem na zewnątrz, w którym przypuszczalnie muzykę odbierają ci, którzy jeszcze mają słuch wyostrzony. Jak to się dzieje, że staramy się zagłuszyć spokój i ciszę w nas? Ktoś kilka stuleci temu odważył się już pokazać, że cisza też odgrywa w kompozycji niepoślednią rolę. Czemu to sobie robimy? Czy to wstyd, nieśmiałość, czy nawyki, że przyjmujemy ten kanon odbioru sztuki masowej? Właściwie można by pomyśleć, że nie kto inny, a publiczność przeszkadza w graniu, może coś zepsuć, zafałszować, zagłuszyć i dlatego trzeba być ponad, dotrzeć do każdego namacalnie ex machina, by nie powiedział, iż jest zawiedziony, że nic się nie działo, nic nie słyszał...

Po ósmej zrobiło się nieco liryczniej, w sali obok pojawiło się kilku muzyków i zaczęli próbować instrumenty, wśród których był też klarnet i gitara akustyczna. Nie dowiedziałem się niestety kto zacz, a co więcej pytane przeze mnie siedzące opodal osoby także nie potrafiły udzielić wiążącej odpowiedzi.

Ciężkie jest życie laika...

No i wreszcie na samym jeszcze początku, gdy wchodziłem rozbawiło mnie zamieszanie przy wejściu, bo mojego nazwiska nie było na liście osób zaproszonych pomimo wcześniejszego telefonu, więc chyba zostałem wpuszczony na hasło "Lublin" kojarzone tu przede wszystkim ze Słomą, Bębnolubami i wyrobem tych instrumentów, a nie z Mikołajami, Chatką Żaka i Gadkami z Chatki. Dzięki temu mogłem zobaczyć pierwszą Próbę Otwartą ONZ w WOK i podzielić się wrażeniami.

Skrót artykułu: 

W sobotni wieczór 27 lutego od 18.00 do (wstępnie) 23.00 w Warszawskim Ośrodku Kultury przy ul. Elektoralnej miała miejsce pierwsza w tym miejscu Próba Otwarta Orkiestry Na Zdrowie, grupy związanej z Ośrodkiem Kultury Ochoty w Warszawie i znanej tamtejszym bywalcom oraz miłośnikom nurtu reggae. Szczupłość miejsca w OKO oraz żywe zainteresowanie poczynaniami zespołu zaowocowały pomysłem znalezienia "na co jakiś czas" większej sali i zorganizowania czegoś o szerszym zasięgu. Dotychczas przyjeżdżające spoza Warszawy osoby nie miały już jak wejść. Spotkania mają odbywać się w miesiące parzyste w WOK, a w pozostałe tak, jak dotąd w OKO. Wstęp 10 zł, a dla bębniących, czyli tych z instrumentami, bilety po 5 zł.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!