Radio i muzyka in crudo

Patrząc na muzykę tradycyjną i jej postrzeganie w ostatnich czterdziestu latach, widzę jak bardzo zmieniło się i to postrzeganie, i jej odbiór. Szczególnie to, czego od niej oczekujemy – co z kolei wiąże się z tym, jak jej słuchamy. I jak ją słyszymy.

Przez całe życie zawodowe borykam się z dylematem, w jaki sposób i gdzie rejestrować muzykę tradycyjną. Czy można pieśni, które należą do określonego kontekstu znaczeniowego i sytuacyjnego, „zapisać”  w nienaturalnej otoczce dźwiękowej? Kiedy rozpoczynałam pracę w Pol-skim Radiu, w Redakcji Muzyki Ludowej (a był to rok 1973), taki dylemat w ogóle nie istniał. Nagrań w archiwum było mało, a programów na antenie dużo. Muzyka in crudo (wtedy obowiązywała taka terminologia) dopiero zaczynała być akceptowana w Polskim Radiu. Wprowadzano ją w miejsce nadawanych dotąd opracowań Jerzego Kołaczkowskiego, Stanisława Byszewskiego, Pawła Billerta i innych szefów tzw. ludowych orkiestr radiowych. Wymogiem każdego nagrania była jego czystość akustyczna, bo radio powinno brzmieć. Czyli najpierw musiało być studio, sprzęt radiowy, reżyser dźwięku i co najmniej jeden technik, a potem podmiot, czyli wykonawca ludowy, poddany rygorom powyższych okoliczności dźwiękowych. Ogromny wóx Robur, zaopatrzony w cztery magnetofony stacjonarne (i odpowiednią liczbę osób obsługujących), wyruszał w „teren” rzadko, najchętniej na jakiś festiwal, gdzie w jednym miejscu gromadzili się śpiewacy, kapele i instrumentaliści w dużej liczbie, a także liczne zespoły regionalne. Cieszyliśmy się z tego, a także z tych spotkań, które choć nie domowe, nie kameralne, to jednak dawały nam wiedzę i okazję do rejestracji muzyki i opowieści o jej kontekstach. Nieliczne nagrania w domach muzykantów traktowane były jako reportażowe – do jednokrotnego nadania na antenie! Z dzisiejszej perspektywy to boleśnie śmieszne, ale tak właśnie było. Muzyka ludowa w radiu, choć wykorzystywana propagandowo, musiała brzmieć „wytwornie”, być ze studia, a nie z chałupy. Zmiana nie przyszła nagle, a krok po kroku. Ten pierwszy krok zrobił Marian Domański (12 maja mija 25 lat od jego śmierci), a potem stopniowo zmienialiśmy sposób podejścia do folkloru w nagraniach i na antenie. Bo rozumieliśmy, że nasi bohaterowie zasługują na prawdziwy wizerunek dźwiękowy. Że równie ważny jak dźwięk jest kontekst pieśni, autentyzm wykonania. W „teren” zaczął więc jeździć z Uherem (dobrym, reporterskim magnetofonem z lat 70., wywalczonym po nagrodzie dla audycji „Spotkania z folklorem”) Marian, a i my, kobiety, częściej wsiadałyśmy do radiowych pojazdów, by udać się na spotkania z tamtejszymi, wielkimi mistrzami muzyki ludowej. Uznawaliśmy wyższość nagrań w domach śpiewaków i instrumentalistów, w naturalnej dla nich atmosferze, nad studyjnymi i scenicznymi, gdzie bardziej liczą się walory akustyczne niż prawda miejsca i czasu. I ta szczególna otoczka dźwięku i naturalne zachowania muzyków, śpiewaków. A w latach 70. było co i kogo rejestrować! Było wielu wspaniałych wykonawców, zwłaszcza śpiewaczek, pamiętających pieśni sprzed 100 i więcej lat, więc warto było walczyć w ówczesnym Pol-skim Radiu o akceptację dla naszych akcji. Czasem się to udawało, a czasem nie.

Wciąż bowiem pokutowało przekonanie, że muzyka tradycyjna w swej autentycznej postaci na antenę wcale się nie nadaje, że jest boleśnie ludowa. Że lepsze jest każde nagranie Mazowsza i Śląska – sztandarowych zespołów PRL-u i komunistycznych mediów niż muzyka Wojciecha Sowy czy Stanisława Klejnasa. Z tamtych lat pozostało więc więcej nagrań studyjnych i festiwalowych niż „domowych”. Czy jednak warto tego żałować? Jestem przekonana, że nie, bo dzięki tej różnorodności okazji do nagrywania muzyki ludowej, wiejskiej, archiwum radiowe jest bogate i zawiera szereg bezcennych skarbów – utworów, portretów dźwiękowych skrzypków, dudziarzy, śpiewaczek. Dzięki systematycznemu rejestrowaniu wykonawców festiwalu w Kazimierzu wiemy, jak śpiewała Józefa Pidek, Maria Gumiela, Helena Goliszek, jak grał Ignacy Bednarz czy Stanisław Sadowski. Do dzisiaj jednak nie mogę odżałować, że największe, wielogodzinne nagranie Anny Malec powstało w studiu M-1 przy Myśliwieckiej, a reżyser dźwięku – w dobrej wierze – dodał jej pogłosu, aby brzmiała „jeszcze piękniej”!

To już oczywiście przeszłość. Od dawna zmieniły się okoliczności nagrań, a i autentycznych in crudo artystów nie ma już zbyt wielu. Dziś pozostał tylko jeden festiwal, który w całości nagrywany jest przez Polskie Radio tak, jak przed laty, czyli na miejscu, w warunkach quasi-studyjnych. To Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu – najważniejsze wydarzenie w tej dziedzinie dla miłośników, znawców i wykonawców. I choć wielu zarzuca nam, radiowcom, że w tej rejestracji brak jest naturalnego kontekstu muzyki, to wyobraźmy sobie, że tych nagrań by nie było!

Dział: 

Dodaj komentarz!