Przygoda, która trwa całe życie

W czasie ostatnich Mikołajek Folkowych Studenckie Koło Naukowe Etnolingwistów UMCS pokierowało Festiwalową Żywą Biblioteką. Jedną z „żywych książek” był Marek Szurawski – dziennikarz, muzyk, żeglarz, pisarz i szkoleniowiec. Z gościem biblioteki rozmawiała Anna Szczecka.

fot. G. Michalec: Marek Szurawski i Ryszard Muzaj. Warsztaty na Mikołajkach Folkowych 2014

Anna Szczecka: W jaki sposób jest Pan związany z Festiwalem „Mikołajki Folkowe”, czy jest Pan tu pierwszy raz?
Marek Szurawski: Pewnie was zaskoczę, ale tak, pierwszy raz. Oczywiście, jako mieszkańcowi tego miasta, Lublin jest mi bliski, a Chatka Żaka szczególnie. Hasło Mikołajki Folkowe było też mi znane, ale nigdy nie miałem okazji w nich uczestniczyć, ani tym bardziej realizować programu imprezy.

Wczoraj miał Pan koncert i prowadził warsztaty.
Warsztaty to bardzo fajny pomysł. Dla mnie bliski i dobrze znany, ponieważ przez całe 15 lat, do 1995 roku współprowadziłem w Centrum Wychowania Morskiego w Gdyni – razem
z przyjaciółmi, dzielącymi podobne pasje – Warsztaty Marynistyczne. Idea była dość prosta, ale – jak się okazuje – bardzo nośna, cieszyła się ogromnym powodzeniem. Ludzie, którzy interesowali się morzem dzielili się swoją wiedzą z młodymi. Mówiliśmy im, jak pracować nad emisją głosu, rozmawialiśmy o historii, o znanych żeglarzach, rejsach i wyprawach, pokazywaliśmy, jak śpiewać szanty, jak rysować motywy morskie, architekturę morską, jak fotografować to, co się z morzem wiąże. Dużo było o literaturze, o poezji. Wczoraj powspominałem z małą grupką słuchaczy tamte właśnie czasy. Gadaliśmy o tym, co to jest szanta, jak i kiedy ją śpiewano, skąd się wzięły żaglowce itd. Wraz z Ryśkiem Muzajem (kolegą z duetu) sami też śpiewaliśmy, pokazując przy okazji sposób gry na koncertinie, kościach i gitarze – żywe, fajne 1,5 godziny. Nawiązywaliśmy do tego, co z Ryśkiem gramy i śpiewamy w większym wymiarze.

Mógłby Pan opowiedzieć o tej współpracy?
Obaj jesteśmy członkami ciągle śpiewającej grupy Stare Dzwony, ale na „szantowym” rynku muzycznym nie ma duetów. Ja od początku fascynowałem się tradycją śpiewania na dawnym pokładzie, klasyczną szantą i pieśnią kubryku, związaną z korzeniami tej muzyki. Z kolei Rysiek (któremu ten temat był i jest także bliski), sam tworzy własne, współczesne piosenki i ballady żeglarskie. Spróbowaliśmy więc połączyć klasykę ze współczesną aranżacją i muzycznymi skojarzeniami. Starając się, aby to nie było płytkie i na pewno dobrze podane. Bo jak się źle śpiewa szantę, nie rozumiejąc stylu, zasady i celu, w którym dawni marynarze śpiewali przy robocie, to jest to do kitu – nudne i do niczego. I sporo ludzi od „folku żeglarskiego” się odsuwa…

Właśnie.
Ważne jest, żeby dyskretnie przekazywać prawdę o czymś więcej – o życiu, pracy i emocjach dawnych pokoleń ludzi morza, a to pasjonujące rzeczy. Przeżycia często dramatyczne, jak dramatyczny zawsze bywa kontakt z żywiołem. Przełożona na szczegóły historia wydarzeń i relacji międzyludzkich, tragedie, tęsknoty, zawiedzione nadzieje. A o tym traktuje fabuła większości szant – wyrażana prostym językiem, bo śpiewali je ludzie prości, chociaż nie prymitywni. Obecnie jesteśmy z Ryśkiem w trakcie przygotowań do samodzielnego nagrania. Dokopaliśmy się do mało znanych, niewykorzystanych tekstów i tłumaczeń Janusza Sikorskiego, nieżyjącego już przyjaciela z zespołu. Muzyka jest – ta tradycyjna. I żeby nie było to nudne, żeby uniknąć monotonii, poszliśmy w rozmaite skojarzenia muzyczne i aranżacyjne i jak na razie to nam się podoba. Zobaczymy – chcemy zdążyć z nagraniem na przyszłoroczny festiwal w Krakowie, a jeśli to się uda, to pewnie trafimy i do Chatki Żaka, ale już z osobnym koncertem. Jest co robić.

Życzymy, żeby wszystko się udało. Wspomniał Pan, że żeglarstwo jest Pana wielką pasją. Jak to się zaczęło?
Zaczęło się właściwie od jednej książki, którą czytałem, mając 14 lat. Pamiętam nawet moment, kiedy wziąłem ją do ręki, chyba tata mi ją kupił, nosiła tytuł Przez głębię i mielizny. Teraz stoi na honorowym miejscu na półce. Kiedy ją dzisiaj przeglądam – cóż, to raczej średniej jakości literatura marynistyczna, ale wtedy… Dla młodego chłopaka rewelacja! Książka jest historią wilka morskiego, który kilka lat przed II wojną światową walnął melonikiem o chodnik, nauczył się nawigacji w bibliotece, kupił za 500 dolarów jacht, za drugie tyle go wyremontował i popłynął dookoła świata. Sam. Jak mu się nudziło, to brał kogoś jako pasażera, a płynął tak, jak sam do dzisiaj lubię. Tam, gdzie jest fajnie, rzucamy kotwicę, stoimy jakiś czas, nie ścigamy się z nikim, unikamy walki z żywiołem – żyjemy z jachtem, morzem, światem i sobą, doświadczając wszystkiego, co ta kombinacja ze sobą niesie. Czytając tę książkę z wypiekami na twarzy i szkolnym atlasem geograficznym w ręku, wiedziałem, że w to pójdę. Ale praktykę żeglarską zacząłem dopiero na studiach w Warszawie – więc najpierw kurs, później rejsy morskie, krótsze, dłuższe, wreszcie przylądek Horn w 1999 roku. Dzisiaj nie chcę powiedzieć, że już się napływałem, ale nie ciągną mnie już poważne eskapady, wyprawy, wyczyny. Żeglarstwo jest dla mnie rodzajem aktywnego wypoczynku, odreagowaniem i przede wszystkim możliwością poznawania ludzi. Tato mi mówił: chcesz dobrze poznać człowieka, jedź z nim w dłuższą podróż. Ja dodaję – szczególnie w rejs morski. Żeglowanie jest dosyć trudne – mało miejsca, ci sami ludzie bez przerwy, praktycznie żadnej prywatności, niepogoda, narastające zmęczenie, ograniczony zasób dóbr. Przez pierwsze dni rejsu człowiek jest ciągle niewyspany. Z czasem organizm się przyzwyczaja, ale już Grecy mówili, że ludzie dzielą się na tych, co żyją, tych, co umarli, i tych, co pływają. To jest taki stan między-między. Łatwo wtedy odsłonić siebie, spada maska, człowiek niekiedy wybucha, nie kontroluje reakcji. Tyle, że dzięki temu można lepiej poznać samego siebie. Nabrać pokory. I lepiej rozumieć innych. Jeśli tego jeszcze nie doświadczyliście, to chociaż raz wypłyńcie w morze, na jakiś łagodny akwen, ale nie w roli pasażera, ale członka załogi. To naprawdę cenne doświadczenie – kiedy stoisz w nocy przy sterze, cztery godziny praktycznie sam, słyszysz morze, wiatr, cisza-nie-cisza, gwiazdy nad tobą, obok światełko kompasu – nie ma siły, żeby w pewnym momencie nie zacząć gadać ze sobą. Myśli się wtedy o sprawach, które wydawały się mało ważne, a teraz zaczynają takie być. A te ważne z kolei maleją, tracą wartość. Zastanawiasz się, co tak naprawdę robisz i po co? Dokąd zmierzasz, co się liczy? Z takich wypadów człowiek wraca odmieniony – zaryzykuję – lepszy. To forma katharsis, wzbogacające, prawdziwe oczyszczenie. I lądowe życie staje się inne. Żeglowanie to przygoda, która trwa całe życie, i w jakimś sensie jest stylem życia.

Jak żeglarstwo może wpływać na muzykę?
Jeśli mówimy o czynnych żeglarzach i muzyce jako piosence, balladzie żeglarskiej, to ktoś, kto wie, jak wygląda życie pod żaglem, jak się płynie „za horyzont”, i co się wie i czuje na morzu, a jeszcze lepiej, jeśli zna się historię „ludzi spod żagli” – to ten ktoś inaczej będzie grał i śpiewał. Jako śpiewający żeglarz będzie „prawdziwszy”.

Jak Pan z perspektywy czasu widzi swoich odbiorców?
Kiedy zaczynałem grać i trochę już śpiewać, byłem na pierwszym lub drugim roku studiów i miałem wielkie szczęście, bo spotkałem przyjaciół – właściwych ludzi, którzy wciągnęli mnie w to żeglarskie muzykowanie. To był czas, kiedy Krakowski Klub „Szkwał” zainicjował pierwsze Spotkanie z Piosenką Żeglarską. Z roku na rok rosła liczba osób przybywających na ten festiwal. Bywały lata, że przez sale koncertowe Rotundy i Korony w ciągu kilku dni przewijało się parę tysięcy ludzi. Dzisiaj mamy w Polsce ponad 50 śpiewanych imprez żeglarskich w roku, a szantową publiczność ocenia się na co najmniej 100 tysięcy osób i to jest już trzecie pokolenie „śpiewających żeglarzy”. Jest nastrój. Ludzie się znają, więc jest okazja do pogadania o rejsach, o tym, co było, co będzie, a przy okazji ktoś tam zaśpiewa, a wszyscy z nim. Kiedy w Anglii czy w Stanach na jakiś festiwal przyjdzie 400 osób, to o tym wydarzeniu mówi się potem parę lat. Taki sukces. Poza wszystkim i Anglicy, i Amerykanie traktują swoje festiwale jak audiowizualne muzea. Wchodzi zespół i śpiewa tak, jak załogi wielkich żaglowców 200 lat temu. Klasyka, nie wolno zmienić ani jednej nutki. My traktujemy temat bardziej swobodnie i może to sprawiło, że ten „polski ruch szantowy” tak się rozwinął, i że mamy do czynienia z fenomenem w skali światowej (w sensie masowości). W żadnym kraju czegoś takiego nie ma. To jest dobre pytanie – skąd się to wzięło? Mam bardzo subiektywną opinię na ten temat. Po pierwsze, nie mieliśmy takiego parcia na morze jak Francuzi, Anglicy, Amerykanie, którzy w XVIII i XIX wieku odkrywali nowe szlaki i lądy, budując podstawę dzisiejszej potęgi ekonomicznej. Polski nie było wtedy na mapie Europy i ta narodowa przygoda z morzem nas minęła. Nie było polskiej floty żaglowej z prawdziwego zdarzenia, wielkich portów, ale jakaś atawistyczna tęsknota została. Więc może warto o tym sobie dzisiaj pośpiewać? O wielkich żaglowcach? „Ludziach z żelaza na drewnianych statkach”? O Conradowskim pokoleniu marynarzy, którzy swoje rzemiosło podciągnęli do rangi sztuki? Wielka przygoda, wspaniali ludzie, upór, wytrwałość, odporność na trudy…. O tym się śpiewa. Drugi powód to chyba egzotyka, która pobrzmiewa w tej żeglarskiej muzyce sprzed lat. Korzenie irlandzkie i szkockie (więc oryginalne dla naszego ucha), ale też motywy ludowe z każdego niemal zakątka ówczesnego świata, do którego dopływała społeczność żeglarska tamtych lat, licząca kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Wreszcie chodzi chyba o wspólnotę śpiewu – tak, jak to było kiedyś na dawnym pokładzie. Był szantymen, który inicjował szantę, i odpowiadająca mu w refrenach załoga – pracując przy linach, pompach, kabestanie czy na rejach. I dzisiaj na koncertach jest podobnie – ludzie wiedzą, że nie tylko mogą, ale powinni śpiewać. Nie jest to trudne, bo repertuar jest znany od lat. I to przyciąga, bardzo łączy. Wykonawcy są dobrze przygotowani, fantastyczni ludzie, lubią to, co robią. Myślę, że te nasze imprezy szantowe wykraczają już poza ramy zjawiska kulturowego, i że powinien się tym zająć jakiś socjolog. Ja sam czytałem zresztą chyba już 25. pracę magisterską na ten temat. Cała ta zabawa zaspokaja więc jakieś szersze, głębsze potrzeby. I póki tak jest, niech tak zostanie.

W czasie Mikołajek Folkowych był Pan także jurorem Sceny Otwartej. Może coś Pana zaciekawiło?
Byłem zachwycony – fantastyczna muzyka. I wykonanie, i śpiew, nadzwyczajne instrumenty... Aż żal, że mogliśmy dać tylko cztery nagrody. Znacznie więcej zespołów zasługiwało na wyróżnienie. Szkoda.

Bardzo dziękuję za wywiad.
Ja również.

Opracowanie: Damian Gocół

Skrót artykułu: 

W czasie ostatnich Mikołajek Folkowych Studenckie Koło Naukowe Etnolingwistów UMCS pokierowało Festiwalową Żywą Biblioteką. Jedną z „żywych książek” był Marek Szurawski – dziennikarz, muzyk, żeglarz, pisarz i szkoleniowiec. Z gościem biblioteki rozmawiała Anna Szczecka.

Fot. G. Michalec

Dział: 

Dodaj komentarz!