Po dwóch stronach muru

Izrael i Palestynacje

Fot. P. Goleman: 1) Bazylika Grobu Pańskiego; 2) ulica w Hebronie; 3) Brama Damasceńska; 4) selfie z krzyżem.

Jerozolima

Jerozolima przywitała mnie piękną słoneczną pogodą, co dla przyzwyczajonego do listopadowej szarości i zimna było całkiem przyjemną odmianą. Kilkaset metrów przed murami Starego Miasta widzę ortodoksyjnego Żyda grającego na gitarze „Hotel California” The Eagles. Stanąłem jak wryty. A po chwili przyszło mi na myśl, że to ledwie delikatna zapowiedź tego, co mogę tu zobaczyć. Przekraczam bramę i jestem w sercu Jerozolimy. A w głowie cały czas nucę zasłyszane wersy:

Witaj w Hotelu California, takie piękne miejsce,
Możesz wymeldować się w każdej chwili, ale nigdy stąd nie wyjedziesz.

Zastanawiałem się wcześniej, w jaki sposób podejść do tematu poznawania Jerozolimy. Mnogość zabytków, krzyżujących się kultur i miejsc niezwykle ważnych dla trzech religii, sprawia, że nie sposób je dokładnie poznać w kilka dni. A tyle właśnie miałem. Wydawało mi się, że Jerozolimy nie powinno się zwiedzać, odhaczając kolejne atrakcje wyczytane z przewodnika. Postanowiłem wejść i po prostu zgubić się w ciemnych i krętych uliczkach. W jednej chwili z ostrego słońca, które raziło oczy, przeniosłem się do ciemnego nieznanego świata. Kamienny chodnik, po którym szedłem, był wypolerowany przez setki, tysiące pielgrzymów, mieszkańców miasta, sprzedawców, naganiaczy, duchownych, wyznawców, zwykłych turystów i żołnierzy. Odbijając promień światła padający z jakiegoś zakamarka, wyglądał tak, jakby przed chwilą spadł deszcz.

Stoję przed katedrą ormiańską. Drzwi otwarte. Akurat trwa nabożeństwo. Potężne basy ormiańskich mnichów niosą się po całej świątyni. Wewnątrz lekki półmrok rozświetlany przez dziesiątki tlących się świeczek. Z sufitu zwisają setki przeróżnych lampek oliwnych. Podłoga wyłożona zaś jest starymi orientalnymi dywanami. Przy ścianach kilkoro pielgrzymów, a może turystów. Czasem trudno tak odróżnić.
I nieważne jak bardzo by się zabłądziło, zawsze w końcu trafi się pod Ścianę Płaczu. To miejsce jedyne w swoim rodzaju. Pozostałość po drugiej Świątyni Jerozolimskiej, dziś najświętsze miejsce judaizmu. Najlepiej usiąść sobie gdzieś z boku w bliskości samego muru. Usiąść i czuć nastrój wszystkimi zmysłami. Przed oczami mamy stary spękany mur, zbielały od słońca, szorstki, chropowaty niczym papier ścierny. W jego szparach uwiły sobie gniazda ptaki. Poniżej ludzie stoją, siedzą, opierają się o ścianę. Każdy w ciszy i skupieniu przeżywa tę dość intymną sytuację. Większość zapewne się modli, na koniec usiłując zostawić zwitek z intencją w jakiejś szczelinie pomiędzy wielkimi kamieniami. W rozlatujących się spoinach wyrastają zielone kępy jakichś naskalnych pnączy. Uderza cisza i spokój. Praktycznie nie docierają tu odgłosy z pobliskich gwarnych ulic i targowisk. Słychać tylko delikatne szepty. Pozornie nic się nie dzieje. Ale tylko pozornie. Nie ma w tym nudy. Zawsze coś jest. Choćby Indianin, wtulony w Ścianę i modlący się po swojemu, czy też stary chasyd ze świętą księgą w rękach, kołyszący się w rytm modlitwy.

Ruszam dalej. Idę wąskimi i ciemnymi uliczkami. To właściwie jeden ciągnący się w nieskończoność bazar. Stoiska z owocami, wyciskanymi sokami, falafele, shaorma, ceramika, słodycze, ubrania, wyroby rękodzielnicze, buty. Warzywa, mięso, torebki, szale z paszminy, biżuteria. Wszystko. Uliczki krzyżują się ze sobą, czasem znikają, czasem rozdwajają się. Sprzedawcy prezentują wszystkie możliwe sposoby handlu. Od zaczepiania klienta, przez donośną reklamę na lekkiej drzemce na stoisku kończąc. Zadziwiają kontrasty. Z jasnego miejsca za chwilę wkraczamy w ciemny, ledwo oświetlony fragment uliczki. Mieszają się zapachy. Świeżych pomarańczy i granatów, skórzanych torebek, przypalonego tłuszczu od shaormy, mięty, kolendry, kardamonu, kawy i herbaty. Zapachy wilgotnych zaułków, ptasich odchodów i nadpsutych owoców. Do tego rozmowy, nawoływania, śmiech, krzyki w każdym języku świata. I jeszcze muzyka zalewająca każdą pozostałą jeszcze szczelinę. Wszytko wymieszane. I jak to smakuje. Całości dopełnia bardzo głośne melodyjne nawoływanie muezina z głośnika minaretu. Zaczyna jeden, po chwili słychać kolejnego z drugiej strony. Czasem wchodzą sobie w linię melodyczną, czasem pasuje idealnie, jakby śpiewali na głosy. I w głowie powoli zaczyna to wszystko się wyjaśniać. To całe spektrum myśli, obrazów, głosów, zapachów i kolorów pasuje do siebie niczym dziecięca układanka. Jedno przenika się z drugim, trzecie z czwartym. Wszystko razem. Jedno wielkie pnącze opinające ten świat. Słychać, jak miasto pulsuje i żyje swoim rytmem. Jak wszystkie kultury i religie są w stanie jakoś ze sobą współistnieć. Że jest to możliwe.

Wchodzę do Bazyliki Grobu Pańskiego, najważniejszego miejsca w Jerozolimie dla chrześcijan. Przez setki lat wielokrotnie niszczona i odbudowywana wrosła swoimi murami w tkankę miasta. Wchodzimy do środka. Niestety, chwilę po wejściu cały doniosły nastrój ucieka. Dookoła kłębi się tłum. A z zewnątrz napierają kolejne oddziały na drzwi bazyliki. Wszyscy pielgrzymi i turyści najbardziej szturmowali Grób Pański. Kolejka chętnych, by pobyć kilka sekund w środku i dotknąć skały z Grobu, zakręcała dookoła kaplicy. Barierki, rozmowy, selfie, śmiechy. Należało się ewakuować.
Zdumiewające. Wystarczyło przejść kilka uliczek, zboczyć z głównego traktu zabudowanego kupieckimi stoiskami, by znów doświadczyć ciszy i atmosfery. Jak dobrze.

 

Betlejem

Betlejem leży ledwie siedem kilometrów od Jerozolimy. Wsiadam do autobusu, w środku kilka osób. Jest już blisko celu, gdy w pewnym momencie kierowca wjeżdża na drogę omijającą miasto. Cel naszej podróży oddala się z każdą chwilą. Nagle zauważam mur. Wysoki na osiem metrów przecina krajobraz jak ostry nóż. To wspina się wraz z wzniesieniem, to opada do suchej i pustej doliny. Faluje niczym chusta trzymana na wietrze. Jest biały niczym mury Starego Miasta, ale tu podobieństwa się kończą. U góry błyszczą zwoje drutu kolczastego. Co kilkadziesiąt metrów wieżyczki strażnicze, kamery, ostre reflektory. Inny świat. Obcy świat. Nijak to nie chciało się komponować ani z krajobrazem, ani z moją naiwną wizją wyniesioną ze spacerów po Jerozolimie. Zbudował go niedawno rząd Izraela, by chronić osadników z osiedli żydowskich. Niestety mur odseparował mieszkających tu Palestyńczyków od możliwości przemieszczania się. A praca jest tylko za murem. I to właśnie przez niego nadkładamy ponad dwadzieścia kilometrów. W końcu autobus wjeżdża do centrum Betlejem. Witamy w Palestynie.

Autobus staje przy głównej ulicy. Od razu rzucają się w oczy różnice. Jakbym się cofnął kilkadziesiąt lat wstecz. Jest brudniej i znacznie biedniej. Ale ludzie podobni. Tak samo żywo gestykulujący i mimo wszystko uśmiechnięci. Idę drogą prowadzącą do Bazyliki Narodzenia, stanąłem sobie na skrzyżowaniu. W jednej chwili ulica zamienia się w typowe arabskie targowisko. Wokół kobiety w czadorach i hidżabach, mężczyźni w arafatkach. Sprzedawca oferuje kobiece rajstopy, eksponując je na smukłych kobiecych manekinach. A nad nim tabliczka z ulicą Jana Pawła II. Ujmujące kontrasty. Dalej niekończące się stoiska z warzywami, owocami, ubraniami, zabawkami, sprzętem gospodarstwa domowego. Ulicą niesie się zapach falafeli i shaormy. Na końcu targu plac z Bazyliką Narodzenia, gdzie znów tłumy pielgrzymów, turystów z Chin i ciągnący się od lat generalny remont skutecznie zniechęcają do bliższego zapoznania. Wracam, chcę zobaczyć mur z bliska. Droga dłuży się mocno, pewnie z racji temperatury. Żar leje się z nieba. Niby listopad, a czuję się jak w środku lata. Mijam zamknięte hotele, opuszczone salony samochodowe z powybijanymi oknami. Od czasu wybudowania muru terytoria palestyńskie borykają się z dużymi problemami gospodarczymi. Brak możliwości swobodnego przemieszczania się nie sprzyja prowadzeniu interesów. Trudności czynione podczas przekraczania punktów kontrolnych sprawiają, że Palestyńczycy albo tracą pracę za murem, albo po prostu emigrują. To tłumaczy, skąd tyle opuszczonych domów i sklepów.

W końcu dostrzegam mur. Okazuje się, że od strony palestyńskiej cały pokryty jest najprzeróżniejszym graffiti. Mur żyje, bo co chwila pojawiają się nowe napisy, wzory, obrazy. Wszystkie oczywiście odnoszą się do bieżącej polityki, zarówno krajowej, jak i międzynarodowej. A także do kwestii niepodległości Palestyny i sprzeciwu wobec budowy muru. Wyróżnia się wielkie hasło „Make hummus not walls”. Wysoko zadzieram głowę. Nade mną kamera monitoringu, niedaleko wieżyczka strażnicza, gdzie widzę kilku uzbrojonych żołnierzy. Betonowa ściana w wielu miejscach ma brunatne sczerniałe plamy po koktajlach Mołotowa. Widzę też czerwone kleksy po woreczkach z farbą. Idę kilkanaście minut wzdłuż muru pustą uliczką. Spacer jest bardzo interesujący, ale niestety te starsze, lepsze rysunki zaczynają ginąć w zalewie banalnych haseł. Na koniec znajduję idealne podsumowanie tego, co widzę. Na murze doklejona jest tabliczka z nazwą ulicy Wall Street.
Wracam na dworzec i wsiadam w busa do Hebronu.

 

Hebron

Po godzinie wysiadam w samym centrum miasta. Jest wczesne popołudnie. Miasto tętni życiem. Ktoś głośno zachwala swoje stoisko, starszy Palestyńczyk serwuje kawę prosto ze specjalnej dymiącej kawiarki. Obok młody, właściwie jeszcze kilkunastoletni chłopiec wypieka na specjalnym rozgrzanym piecu placki. Zapach kawy i świeżego pieczywa przypomina mi, że zapomniałem o obiedzie. Rozglądam się za falafelem. Po chwili mam już w ręku pitę posmarowaną hummusem, nadziewaną kilkoma jeszcze ciepłymi, chrupkimi kulkami falafela. Szybko, prosto i niedrogo.

To miasto to najdrastyczniejsza ofiara konfliktu izraelsko-palestyńskiego. W przeważającej części jest palestyńskie. Tereny należące do osadników żydowskich są szczelnie ogrodzone znanym już mi murem i pilnowane przez znaczne siły armii izraelskiej. Hebron zamieszkuje 170 tys. Palestyńczyków i tylko 700 Żydów. A także 1500 żołnierzy i policjantów. Smutne proporcje.

W Hebronie znajduje się Grota Patriarchów. Tu pochowani są wedle tradycji: Abraham i Sara, Izaak i Rebeka oraz Jakub i Lea. To święte miejsce zarówno dla muzułmanów, jak i Żydów. I właśnie dlatego żydowscy osadnicy, pomimo tego, że od dawno przebywają tu w świetle prawa międzynarodowego nielegalnie, nie chcą się stąd ruszyć. Dla nich Hebron to kolebka Izraela. Sprawa życia i śmierci. Dziś nie sposób dojść kto zawinił, kto zaczął. Obie strony mają swoje rachunki krzywd i chyba bez odkreślenia przeszłości nie ma szans na zgodę. Każdy ma w ręku dziesiątki argumentów i swoją prawdę. W 1997 r. Hebron został podzielony murem na dwie części: żydowską i palestyńską. W sąsiedztwie zamknięto ulice, by wydzielić strefę ochronną. Tak się akurat złożyło, że były to główne ulice Starego Miasta. Od wieków tętniące życiem, gdzie codziennie przewijały się tysiące osób. Zamknięcie ulic spowodowało odcięcie niektórym mieszkańcom drogi do własnego mieszkania. Jedyne dojście prowadziło przez dachy budynków. Ale to groziło zastrzeleniem przez izraelskich strażników. Przez lata mieszkańcy palestyńskiej części doświadczali nocnych rajdów żołnierzy izraelskich, którzy potrafili, wyłamując drzwi, wpaść do mieszkania w środku nocy, wyrzucić na zewnątrz całą rodzinę, by móc dokonać przeszukania. To takie błędne koło. Im większe represje, tym bardziej rośnie chęć odwetu objawiająca się przeprowadzanymi zamachami samobójczymi. A im więcej zamachów, tym większe represje.

Zbliżam się do osiedla żydowskiego, a na ulicach robi się coraz bardziej pusto. Tu kiedyś było historyczne centrum – Stare Miasto. Uliczka ma na wysokości czterech metrów nad ziemią rozwieszoną siatkę. To ma oddzielać obie strony. Izraelscy osadnicy często zrzucają na tę siatkę śmieci, by jak najbardziej uprzykrzyć życie palestyńskim sąsiadom. Przez kraty widzę zamkniętą ulicę. Wszystkie drzwi i okiennice zaspawane. Wygląda to dość przygnębiająco. Idąc dalej, mijam pojedyncze stoiska. Każdy, ale to każdy sprzedawca mnie zaczepia, chcąc coś mi sprzedać czy trochę porozmawiać o tym, co ja tu widzę. Każdy też wyraża zdziwienie, że nie jestem tu z żadną wycieczką tylko sam.

Przechodzę przez checkpoint. Nawet nikt nie chciał dokumentów. Jestem już w części izraelskiej. Kieruję swe kroki do Groty Patriarchów. Jeden budynek. Z jednej strony jest wejście do meczetu, a z drugiej do synagogi. Palestyńczyków i Żydów oddziela gruba ściana. Mam skojarzenia ze Ścianą Płaczu i Wzgórzem Świątynnym. Trzeba było tu przyjechać, by zacząć dostrzegać podziały, granice i strefy w Jerozolimie. Tam też na ulicach było wojsko. Bądź okopane na posterunkach polowych, bądź na patrolach. I mam wrażenie, że ten stary, wiekowy mur dalej jest granicą dzielącą te dwa narody. A nazwa Ściana Płaczu to doprawdy najlepsza charakterystyka obecnych stosunków pomiędzy tysiącletnimi sąsiadami.

 

Jerozolima po raz drugi

Gdy mamy w głowie obrazki z drugiej strony muru, Jerozolima nie chce już wyglądać tak, jak na początku. Idę spacerowym krokiem bez konkretnego celu uliczką Starego Miasta. Odruchowo szukam teraz różnic. Podziałów i murów. Czerni i bieli. Jak szybko w głowie coś mi się przestawia, jak szybko zapominam o idyllicznej atmosferze pierwszego dnia.

Zbliżam się do Bramy Damasceńskiej. To główne wyjście ze Starego Miasta prowadzące do  części palestyńskiej. Tu zawsze można  spotkać silnie obsadzony polowy posterunek izraelskiego wojska. Im jestem bliżej, tym wyraźniej dochodzą do mnie podniesione kobiece głosy. Widzę dwie starsze odziane w czadory Palestynki.  Głośno krzyczą, wymachując przy tym rękoma w kierunku uzbrojonych po zęby żołnierzy. Ci stoją, patrzą z uwagą. Udają, że nie słyszą, bądź że nie robi to na nich żadnego wrażenia. Pomiędzy kobietami biega kilkuletni chłopiec. W ręku trzyma plastikową zabawkę - karabin maszynowy. Zabawka miga, wydaje różne odgłosy. Dzieciak opiera swojego kałasznikowa o murek, celuje w żołnierzy. Tatatata… Stoję kilka metrów od niego i tysiące myśli przelatuje mi przez głowę.

 

Selfie z krzyżem

Tak. Izrael i Palestyna to kraj kontrastów. Ale każdy może znaleźć coś dla siebie. Wszystko zależy od nas. Od nastawienia i sposobu odbioru tego, co widzimy. Wyboru czasu i miejsca. Nastroju. Są momenty, gdy czuję, że nie nadążam za tym światem. Gdzie wszystko jest na sprzedaż.

Można sobie przy pierwszej stacji Drogi Krzyżowej wypożyczyć krzyż, kupić prawdziwą koronę cierniową i dalejże ruszać przez Via Dolorosa.

W Bazylice Grobu Pańskiego tłum depcze po sobie. Krzyki, rozmowy, wszechobecne kije do selfie. Kilkugodzinne kolejki do kaplic. Jazgot jak na dworcu czy wręcz jarmarku.

Pod Ścianą Płaczu Polka do Polaka (być może takie teksty rzucają też inne narody, ale co robić, znam polski i słowa same się słyszały): „Wiesz co, ta ściana jest przereklamowana”.

Na targu koszulka z podobizną Jasera Arafata pomiędzy koszulkami z Kaczorem Donaldem i uśmiechniętymi buźkami chłopaków z jakiegoś boysbandu.

Betlejem, gdzie na murze zbudowanym przez rząd Izraela, oddzielającym Izrael od Palestyny, Banksy namalował kilka graffiti, stoi sklepik z pracami artysty. Tymi pracami z muru. Kubki, koszulki, plakaty, obrazy, smycze, magnesy. „Special price my friend…”.

Chińska wycieczka zwiedzająca z przewodnikiem Drogę Krzyżową, widząc oparte o mur krzyże, urządza sobie specjalną sesję pasyjną. Każdy z trzydziestoosobowej grupy bierze krzyż i z uśmiechem pozuje do zdjęcia. Trwa to kilka minut. Ręce opadają.

Ale żeby nie było. Są też przeżycia, które zostają w głowie na dłużej. Które nadają sens przemierzaniu tysięcy kilometrów i znoszeniu trudów podróżowania.

Warto pospacerować po Starym Mieście, by powoli przenieść się w zupełnie inny świat. Zupełnie nierealny. Gdzie wszystko obrasta jak jakieś pnącze. Gdzie kościół nie wiadomo kiedy przechodzi w uliczkę, ta z kolei w targowisko, by po chwili trafić na potężne basy chóru duchownych ormiańskich. Czarna sylwetka chasyda miesza się z klęczącymi przy drodze krzyżowej, a cała scena ubarwiona jest zawodzeniem muezina z pobliskiego minaretu. Kalejdoskop, puzzle układane z tysiąca kawałków. To pasuje, pachnie i kusi.

Warto do tej samej, zatłoczonej dzień w dzień Bazyliki przyjść o 6 rano. Pusto, kilkanaście osób. Słychać tylko śpiewy kapłanów koptyjskich odprawiających nabożeństwo przy kaplicy Grobu Pańskiego. Półmrok, czuć zapach kadzidła i świec. I dostrzec wzruszenie na twarzach pielgrzymów przekraczających próg kościoła.

Warto przyjść pod Ścianę Płaczu, usiąść z boku i popatrzeć. Wczuć się w klimat, dać się ponieść atmosferze.

Warto stanąć u stóp muru w Betlejem i zadumać się nad sensem budowania tegoż.

Warto przejść się Drogą Krzyżową w towarzystwie Hindusów odprawiających swoje nabożeństwo.

Warto się zagubić w ciemnych i wąskich uliczkach z dala od głośnych straganów.

Warto przejść się po Hebronie, zobaczyć, jak pulsuje i pachnie miasto w słoneczne popołudnie.

No bo przecież dobrze jest czasem gdzieś pojechać.

Paweł Goleman
od lat związany ze Studenckim Kołem Przewodników Beskidzkich w Lublinie. W czasie wolnym od pracy podróżnik i fotograf uwielbiający włóczyć sie po górach.

Skrót artykułu: 

Jerozolima przywitała mnie piękną słoneczną pogodą, co dla przyzwyczajonego do listopadowej szarości i zimna było całkiem przyjemną odmianą. Kilkaset metrów przed murami Starego Miasta widzę ortodoksyjnego Żyda grającego na gitarze „Hotel California” The Eagles. Stanąłem jak wryty. A po chwili przyszło mi na myśl, że to ledwie delikatna zapowiedź tego, co mogę tu zobaczyć. Przekraczam bramę i jestem w sercu Jerozolimy.

Dział: 

Dodaj komentarz!