Ostatni zbuntowany

Fabrizio De André

Dzisiaj człowiek ma wszystko zaplanowane[1]: szkoła, pierwsza miłość, matura, studia, pierwszy seks, pierwsza praca, pierwszy samochód, małżeństwo, pierwsze mieszkanie, dzieci, poważny awans i pierwszy fabrycznie nowy samochód. Co kredyt złączył, człowiek niech nie rozdziela, ale jednak rozwód i drugie małżeństwo, ślub dziecka, wnuki i życie jak z reklamy funduszu emerytalnego, na końcu śmierć i byle się nie okazało, że jest po niej jakiś sąd ostateczny, bo wystarczy już tego stresu… Byle nie wypaść z rytmu, bo z powrotem już się nie wskoczy… Dlatego mało kto się buntuje[2].

Kiedyś było inaczej. Można się było buntować i ludzie się buntowali, ale też życie zostawiało większy margines na bunt, cena była niższa, kara mniejsza – zamiast mercedesa volkswagen, ale za to pomalowany w kwiatki, zamiast willi życie w komunie, ale przecież nie pod mostem, zamiast wakacji w Monte Carlo plaża w Goa czy choćby w Matali. Tak zwany Świat Zachodni, poza którym niestety znalazła się Polska, przeżywał swój najlepszy okres – we Francji lata 1945-1975 nazywane są dzisiaj Trente Glorieuses – trzydziestoma wspaniałymi latami, we Włoszech boom gospodarczy, którego symbolem stał się osiągalny dla młodzieży skuter Vespa, a dla pozostałych Fiat 600. W Stanach Zjednoczonych obliczono, że o ile w latach poprzedzających Wielki Kryzys jeden procent najbogatszych Amerykanów zgarniał prawie jedną czwartą wszystkich zarobków[3], o tyle w latach 50., 60. i 70. była to już tylko mniej więcej jedna dziesiąta zarobków. Czyli zostawało więcej pieniędzy dla przeciętnych ludzi. To ułatwiło rewolucję seksualną, bo tam, gdzie nierówności są względnie małe, trudniej jest mówić o mezaliansie, a to z kolei przełożyło się na kulturę, na mit wielkiej miłości, kiedy to piękna dziewczyna wybiera życie u boku może i mniej zamożnego, ale jednak jakoś tam fajniejszego kandydata na męża. Buntownicy zaś zawsze przyciągali uwagę kobiet[4].

Czy wrócą czasy, gdy w dziełach kultury miłość łączyła tylko przedstawicieli znamienitych rodów – Julię Capuletti z Romeem Montecchim, Jędrusia Kmicica z Oleńką Billewiczówną? Czy znów nie dla Francesca Petrarki będzie jego Laura, nie dla Jacka Soplicy Ewa Horeszkówna, nie dla Staszka Wokulskiego Izabela Łęcka? „Synogarlice nie dla wróbli, a córki magnackie nie dla drobnych szlachetków” – jak usłyszał ponoć młody Tadeusz Kościuszko? No, tak się wzburzył na te słowa, że aż popłynął do Ameryki i tam wmieszał się w jakąś miejscową hecę, ale to było bez mała dwa i pół wieku temu i do tej pory nie nakręcono o nim fabuły. Czy zatem obecnie nie pojawią się tacy klasyczni buntownicy, jak choćby James Dean, Zbyszek Cybulski, Rafał Wojaczek czy – chyba z tego grona najmniej u nas znany – Fabrizio De André?

Ten urodzony 18 lutego 1940 roku genueńczyk do dzisiaj pozostaje chyba najbardziej znanym zbuntowanym Włochem, nie licząc oczywiście Marca Materazziego i Maria Balotellego. Pochodził z zamożnej rodziny, jego ojciec zrobił karierę w przemyśle cukrowniczym, matka wywodziła się z rodziny winiarskiej. Wczesne lata spędził na wsi, ale po wojnie rodzina wróciła do Genui, gdzie Fabrizio nie potrafił się wpasować w obowiązujące schematy – wywalano go z jednej szkoły za drugą, a wszędzie zdecydowanie lepiej układało mu się z kolegami niż z gronem nauczycielskim. W wieku 18 lat wyprowadził się z domu, skłócony z ojcem. O mało co skończyłby jednak studia prawnicze, ale zaczął już nagrywać piosenki i dostawać tantiemy, więc odpuścił.

Patronem jego muzykowania był francuski pieśniarz Georges Brassens, od którego De André przejął tematykę miłości cielesnej, marginesu społecznego i zbrodni, a także arogancji władzy, podane nierzadko w sosie ostrej satyry. Pieśni Brassensa De André zresztą tłumaczył, a kilka z nich umieścił na pierwszych płytach. Swoje piętno odcisnął też modny wówczas jazz, a także znajomość i wzajemna fascynacja z takimi cantautori[5], jak Luigi Tenco, Umberto Bindi, Gino Paoli czy aktor i pisarz Paolo Villaggio, z którymi spotykał się w lokalu La Borsa di Arlecchino (Torba Arlekina). W początkowym okresie kariery muzycznej dużo podróżował, mieszkał gdzie popadło, zarabiał, choćby śpiewając na statkach wycieczkowych, a jako ciekawostkę można podać, że w tym ostatnim zajęciu partnerował mu kilka razy późniejszy premier Włoch – Silvio Berlusconi. W 1961 roku razem z Clelią Petracchi napisał De André swoją pierwszą balladę z półświatka – „La ballata del Miché” („Balladę o Michałku”). Już w niej, choć marginalnie, poruszył problem odmawiania katolickiego pogrzebu samobójcom.

W swoich utworach Fabrizio De André połączył różne tradycje – autorską piosenkę francuską, sztukę zaangażowaną społecznie, tradycje muzyczne z różnych części świata śródziemnomorskiego. W 1964 roku osiągnął wielki sukces, śpiewając „La canzone di Marinella” („Pieśń o Marysi”)[6], zainspirowaną wydarzeniami z kroniki kryminalnej. W 1966 roku wyszedł jego pierwszy album, na którym zebrano nagrane w poprzednich latach przeboje, jak choćby „La città vecchia” („Stare miasto”). Rok później kolejny, tym razem już nagrany w studiu za jednym zamachem, album „Volume I” przyniósł takie wielkie utwory, jak „Via del Campo” („Ulica del Campo”) czy „Preghiera in gennaio” („Modlitwa styczniowa”). Zwłaszcza ta druga pieśń zasługuje na uwagę – deklarujący się jako niewierzący, choć jednak wyrażający jakąś panteistyczną religijność, De André stworzył ją po samobójczej śmierci swojego przyjaciela, cantautore Luigiego Tenca[7]. Tenco targnął się na życie po tym, jak został wygwizdany czy wyśmiany przez żądną mniej wyszukanej rozrywki publiczność festiwalu w Sanremo[8]. W wizji De André orędownikiem wszystkich samobójców przed swoim Ojcem zostaje sam Jezus Chrystus. Pieśń w moim przekładzie przedstawia się następująco:

 

Spraw, Panie, niechaj kwiaty

Dla Niego ścieżkę zdobią

I tak, jak życie światu,

Niech duszę odda Tobie

I niech zobaczy w końcu,

Gdy już wytchnienia zazna,

Jak w niebie w pełnym słońcu

Rozbłyska każda gwiazda.

 

A kroku, gdy przyśpieszy,

Ostatni widząc mostek,

Do samobójców rzeszy

Niech powie słowa proste:

„Do Raju chodźcie śmiało,

Gdzie Mnie też wiedzie droga,

Nic z piekła nie zostało

Wszak w świecie Pana Boga”.

 

Pozwólcie, by, zmęczony,

Przyjść do was się odważył,

A za nim w ślad miliony

Tych pobielałych twarzy.

Pozwólcie, aby wrócił

W na śmierć zaszczutych tłumie,

Prócz nich któż niebu rzucić

Wyzwanie takie umie?

 

Tak, wy, zgorszeni szczerze,

Uwierzcie w taki obraz:

Też tego w Raju bierze

Pan w swe ramiona dobre,

Kto ma zmierzwione włosy

I drga mu blada warga –

Gdy ktoś ma wzgardy dosyć,

To się na życie targa.

 

O, Miłosierny Boże,

Tyś do Swojego nieba

Przed tymi drzwi otworzył,

Co ciepła im potrzeba,

Przed tymi, co niczego

Nie mają na sumieniu...

Siedź, piekło, w głowie tego,

Kto żyje w piekła cieniu.

 

Nie znajdzie się lepszego,

By oddać w Twe ramiona

Przewiny przecież kiedyś

Przed Tobą odkupione.

Głos Jego słyszeć możesz,

Już wiatr go niesie wszędzie,

O, Miłosierny Boże,

Zobaczysz, warto będzie,

O, Miłosierny Boże,

Zobaczysz, warto będzie.

 

Następne kilka lat zalicza się do najowocniejszych w karierze De André – wydał kilka albumów koncepcyjnych[9], w których skupił się na tematyce egzystencjalnej, również chrześcijańskiej, a także politycznej, przy czym genueńczyk opowiedział się wyraźnie po stronie anarchistów. Z czasem odważył się na występy przed publicznością na żywo, wcześniej bowiem, od czasu śpiewania na statkach wycieczkowych, ograniczał się tylko do nagrywania materiału w studiu. Lata 70. to okres, w którym De André otworzył się na muzykę z Ameryki Północnej – tłumaczył choćby Boba Dylana i Leonarda Cohena. Zaczął eksperymentować z muzyką etniczną i z językami regionalnymi, takimi, jak choćby używany na Sardynii dialekt gallurski, by w latach osiemdziesiątych zwrócić się w stronę świata śródziemnomorskiego. Ostatnią studyjną płytą genueńczyka był koncepcyjny album „Anime salve” („Ocalone dusze”) z 1996 roku, również poświęcony członkom różnych mniejszości zepchniętych na margines.

Przez życie De André przewinęli się ludzie ze wszelkich możliwych środowisk. W młodości związał się z prostytutką Anną, następnie był dwukrotnie żonaty – najpierw z niejaką Puny, później z piosenkarką Dori Ghezzi. Miał dwoje dzieci – syna Cristiana i córkę Luisę Vittorię, zwaną w rodzinie Luvi. Fabrizio De André zmarł na raka płuc 11 stycznia 1999 roku.

We Włoszech De André jest legendą, zwłaszcza dla włoskiej lewicy. W Polsce głównym propagatorem jego twórczości i tłumaczem piosenek jest poeta Jarosław Mikołajewski. Okazjonalnie utwory genueńczyka we własnym przekładzie wykonuje Jacek Cygan. Wydaje się zresztą, że działalność obu panów to kwestia ostatnich kilkunastu lat. Można by się zastanowić, dlaczego dopiero teraz ktoś się za to zabiera. Przecież De André, gdyby żył, dobiegałby osiemdziesiątki. W końcu Brassensa, Brela, Cohena, Dylana, Okudżawę czy Wysockiego tłumaczyło się u nas od dawna, w zasadzie na bieżąco, ostatnio do tego grona dołączył Nohavica, a za nieustępującego im chyba talentem De André, podobnie jak za Giorgia Gabera czy Paola Contego, nikt się na poważnie nie brał. Włochy nie są przecież krajem egzotycznym czy prowincjonalnym, wprost przeciwnie – to jeden z głównych ośrodków kultury europejskiej. Być może zadziałał tu stereotyp lekkiej, łatwej i przyjemnej piosenki włoskiej, dobrej co najwyżej na podryw jakiejś mało rozgarniętej dziewczyny? Piosenki takiej, którą parodiował już Jacek Zwoźniak, po czym ruszyła lawina przeróbek buffo typu „Zabierzcie mi gitarę”? Tymczasem we Włoszech wprawdzie piosenka „wysoka” płynnie miesza się z „niską”, co obrazuje choćby związek genueńczyka z Dori Ghezzi – nie była to przecież jakaś ichnia Ewa Demarczyk – ale jednak istnieje i warta jest chwili uwagi.

W ogóle Włochy są moją niespełnioną miłością. W czasie, gdy uczyłem się do egzaminów poprawkowych po pierwszym roku studiów, obejrzałem serial biograficzny o Michale Aniele, ze świetną muzyką Riza Ortolaniego, i mnie wciągnęło – rzeźba, malarstwo, literatura, wreszcie podróż do Włoch, które objechałem od Sycylii po Alpy dzięki dobrodziejstwom biletu InterRail, a potem trzyletnia nauka języka we Włoskim Instytucie Kultury w Krakowie przy Grodzkiej, kiedy to zacząłem już podejmować pierwsze próby translatorskie, biorąc na warsztat sonety Petrarki i Mariniego. Ale potem różnie z tymi moimi przekładami bywało, raczej bez szału, jak to się mówi. Do Włoch jeździłem już tylko służbowo[10], a i to tylko przez krótki okres zatrudnienia w Żywcu; od kilkunastu lat w pracy wykorzystuję jedynie angielski i rosyjski. Gdzieś po drodze, niepodsycana, ulotniła się też dawna fascynacja. A może to po prostu przez to, że nie osiągnąłem takiego sukcesu zawodowego, na jaki się kiedyś nastawiałem, bardziej się odnajduję w kulturach prowincjonalnych, które zmagają się z niemożnością pogodzenia światowych aspiracji z lokalnymi możliwościami?

Maciek Froński

Dziękuję paniom prof. Jadwidze Miszalskiej i prof. Monice Woźniak, a także panu Jarosławowi Mikołajewskiemu za cenne uwagi dotyczące przekładu.

 

[1] O kolejności można oczywiście dyskutować.

[2] Ponoć tym, którzy jednak chcą się zbuntować, poważną propozycję składa Państwo Islamskie (Napromieniowani dżihadem, rozmowa Miłady Jędrysik z Marcinem Mamoniem, „Przekrój” 2017, nr 2(3557), str. 52).

[3] Sytuacja ta powtórzyła się w latach poprzedzających kryzys 2008 roku.

[4] O czym, niestety, wiem ze słyszenia, a nie z własnego doświadczenia.

[5] Jak już kiedyś tłumaczyłem na tych łamach, włoski termin cantautore oznacza artystę wykonującego piosenki własnego autorstwa, przy czym raczej chodzi tu o utwory z dziedziny piosenki literackiej.

[6] Czy była to gorzka odpowiedź na krotochwilną „Marinette” Brassensa – trudno mi wyrokować.

[7] Obecnie Luigi Tenco znany jest przede wszystkim z ustanowionej w 1974 roku nagrody swojego imienia, Premio Tenco. Przyznawana jest ona wykonawcom piosenki autorskiej, a lista laureatów stanowi świetną rekomendację dla każdego, kto chciałby sobie przybliżyć ten gatunek.

[8] Po wieloletniej batalii prawnej ustalono ostatecznie, że nazwa miasteczka brzmi Sanremo, a nie San Remo. Jak słusznie podnoszą mieszkańcy, żaden „święty Remus” w wykazie świętych nie figuruje. Inna sprawa, że kwestia samobójstwa Tenca wcale nie jest tak jasna. Tenco zginął od strzału w skroń, tyle że Tenco był praworęczny, a skroń była lewa; pocisku nie odnaleziono.

[9] Co ciekawe, w tym samym mniej więcej czasie rówieśnik De André Czesław Niemen nagrał album „Enigmatic” ze słynnym „Bema pamięci żałobnym rapsodem”.

[10] To moje osobiste odczucie, ale myślę, że mimo upływu prawie trzydziestu lat od upadku komunizmu Zachód Europy wciąż jest za drogi na wakacje dla przeciętnej polskiej rodziny z dziećmi.

Skrót artykułu: 

Ten urodzony 18 lutego 1940 roku genueńczyk do dzisiaj pozostaje chyba najbardziej znanym zbuntowanym Włochem, nie licząc oczywiście Marca Materazziego i Maria Balotellego. Pochodził z zamożnej rodziny, jego ojciec zrobił karierę w przemyśle cukrowniczym, matka wywodziła się z rodziny winiarskiej. Wczesne lata spędził na wsi, ale po wojnie rodzina wróciła do Genui, gdzie Fabrizio nie potrafił się wpasować w obowiązujące schematy – wywalano go z jednej szkoły za drugą, a wszędzie zdecydowanie lepiej układało mu się z kolegami niż z gronem nauczycielskim. W wieku 18 lat wyprowadził się z domu, skłócony z ojcem. O mało co skończyłby jednak studia prawnicze, ale zaczął już nagrywać piosenki i dostawać tantiemy, więc odpuścił.

fot. www.italienindividuell.de

Dodaj komentarz!