Orkiestra na Zdrowie i publiczność

Na koncercie Orkiestry Na Zdrowie byłam pierwszy raz. Może i wstyd, że dopiero teraz, ale tym razem okazja była szczególna - jej pierwszy występ w Warszawskim Ośrodku Kultury. Pomijając drobne niedogodności typu dym tytoniowy przy wejściu, którego nie sposób uniknąć i zbyt głośne dźwięki, można było posłuchać muzyki, z której wykonywania ONZ słynie. Jednak pomimo wysiłków nie słyszałam zbyt wiele. A przecież ktoś siedział przy konsolecie i można by spodziewać się, że ma jakąś władzę w wydobywaniu pełnego brzmienia i uczynieniu słyszalnym tego, co Orkiestra produkuje na scenie. Rozregulowane basy zagłuszyły maestrię gitarowych kompozycji, nie było słychać przeszkadzajek i zawiłości melodii. Został rytm. Chwała i za to! Brak koordynacji i ustawień mikrofonów nie pozwalał słyszeć słów.

Kiedy odbiór muzyki mam utrudniony technicznie, albo kiedy ta muzyka mnie nie porywa, zajmuję się obserwacją słuchaczy, odbiorców artystycznych wynurzeń. Wszak również publiczność i wierni słuchacze świadczą o zespole. Tutaj widziałam


szczególny rodzaj publiczności.


ONZ przyciąga indywidualistów, którzy chcą się odciąć od popularnej i wszechogarniającej kultury masowej, stąd hippisowskie stroje, niedbałe fryzury, przerysowane gesty i postawy. Bycie z boku, a jednocześnie potrzeba przeżycia czegoś szczególnego sprowadziły ich do ludzi zajmujących się czymś niekonwencjonalnym. Przy ONZ gromadzą się osoby zaprzyjaźnione, takie, które znają się już i chcą ze sobą przebywać.

Widać, że Orkiestra nie aspiruje do bycia przewodnikiem muzycznym, ale chce być podporą i wsparciem dla samego entuzjazmu dla muzyki, inspiruje swoich słuchaczy i uczniów, nawet jeśli nie do tworzenia podobnej muzyki, to do poszukiwań muzycznych, do życiowych wyborów. Daje przy tym możliwość zastanowienia się nad sensem i głębią życia. Wiele tekstów ONZ pozwala szerzej spojrzeć na świat, bez uprzedzeń i z akceptacją. Myślę, że tu może tkwić pewne nieporozumienie związane według mnie z odbiorem tych słów: albo akceptować bez uprzedzeń, albo stwarzać barierę my - oni między wyznawcami motta "miłość, wolność, pokój" a resztą świata. Myślę, że niejedna osoba spośród publiczności tego wieczoru rozumie ten przekaz i będzie wdzięczna, że mogła znaleźć w kręgu osób związanych z ONZ


radość i autentyzm przeżycia.


Niewątpliwie jest także wielu takich, dla których liczy się przede wszystkim otoczka, poczucie przynależności do grupy podobnych sobie, a może miano indywidualisty. Jednak indywidualistą jest ktoś, kto odstaje od swojego otoczenia, jest inny, ale kiedy wszyscy są indywidualistami - towarzystwo zaczyna przypominać dom wariatów (co też nie jest szczególnie naganne, ale chcę podkreślić niebezpieczeństwo niezrozumienia i narażenia się na śmieszność).

Przy Orkiestrze swą działalność mogą prowadzić także ci, którzy zostali przez nią "twórczo zapłodnieni" - bębniarze i ci, którzy grają na przeszkadzajkach oraz osoby śpiewające. Osoby takie są zapraszane do udziału we wspólnym graniu, w byciu razem. To rozwija, o ile nie poprzestaje się jedynie na fakcie wspólnego grania, ale również dąży się do jak najlepszych efektów. Niech więc


początek tej twórczej drogi


nie będzie jej końcem.

Osoby, które nie uczestniczyły czynnie w tworzeniu muzyki, wykonywały psychodeliczne ruchy mające imitować taniec przed sceną i podśpiewywały na własny użytek. Ze sceny dobrą łączność z nimi utrzymywał Jacek Kleyff, zresztą sprawiający wrażenie najaktywniejszego członka zespołu; reszta wykonawców zajmowała się tylko instrumentami muzycznymi.

Wśród publiczności dominowały kilkuosobowe grupki, byli też samotni słuchacze. Pojawiły się rodziny z małymi i trochę większymi dziećmi. Granie ONZ jest świetną okazją do spotkania się znajomych, do pogadania (chociaż niezbyt spokojnego -- hałas utrudniał porozumiewanie się). Było co zjeść, wypić, można było popatrzeć na fragmenty występów ONZ na Przystanku Woodstok. W zadymionym korytarzu można było kupić kasety, pobębnić, albo zadać szyku niespotykanym sposobem wydmuchiwania dymu z papierosa (a jeszcze lepiej fajki).

Nie wiem, czemu tak jest, że


przy muzyce folkowej gromadzą się ludzie,


którzy bez alkoholu, tytoniu (i tym podobnych) nie czują się dobrze. Są też tacy, którym muzyka nie jest w takich sytuacjach potrzebna - stąd duże zagęszczenie na korytarzach i w okolicach, ale nie w sali koncertowej. Swoista grupa konkurencyjna popisuje się własną twórczością... Rozumiem, że czasami aż wytrzymać nie można bez grania i gra się bez względu na konsekwencje i efekty, ale żeby dobrze grać, trzeba też inspiracji, czegoś nowego, co uzyskać można słuchając innych. Nie efekty, ale chęć dążenia do nich liczą się szczególnie, przede wszystkim na początku takiej drogi artystycznego wyrazu.

Martwi mnie takie podejście, że na rożnych spotkaniach z muzyką folkową znajduje się coraz więcej ludzi, którzy tęsknią za nieprzytomnością i przede wszystkim


potrzebują piwa a nie muzyki.


Myślę, że takie podejście nie daje nic dobrego, prócz nabijania statystyk, że na jakiejś imprezie były tłumy ludzi. Nie ilość, ale jakość... A może to tylko moje nierealne oczekiwania, że wszyscy, którzy zajmują się folkiem, zarówno twórcy, jak i odbiorcy, są wspaniałymi ludźmi, którym muzyka wystarczy za wszystkie inne efekty specjalne?

Nie wiem, czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji, ponieważ sponsorom zależy na tym, aby sprzedać jak najwięcej (piwa, trucizn...), organizatorzy i wykonawcy bez sponsorów obyć się nie mogą, a dla laików impreza równa się piwsko, dym i hałas. Kultura bycia poszła w zapomnienie, stan nieważkości i jego następstwa sieją zniszczenie nie tylko w organizmach "imprezowiczów" - pozostałości do sprzątania dobitnie świadczą o poziomie ludzi, których ktoś nazwał "bydłem" w odniesieniu do ich kultury osobistej. I już chyba nie da się zorganizować imprezy, na której nie reklamowałby się jakiś wytwórca piwa. Koło się zamyka, nie widać wyjścia.

Deprymujące jest chodzenie po najmniejszej linii oporu: granie byle jak, alkoholowe zwidy, pozerstwo. Przecież granie nie jest tylko zarabianiem pieniędzy, jest przyjemnością, sposobem na życie. Może nie dostrzegam czegoś ważnego, wydaje mi się jednak, że na imprezy muzyczne


przychodzi się po to, żeby się bawić.


Jeśli jednak ta zabawa sprowadza się do tego, aby mieć się z kim upić i żeby przy tym nie było cicho (ta cisza jest chyba jeszcze bardziej niepokojąca), to właściwie po co nadawać temu ramy imprezy folkowej? Po co utrudniać odbiór tym, dla których w takiej sytuacji liczy się przede wszystkim muzyka i dobre towarzystwo. Alkohol niech będzie dodatkiem, a nie treścią. I niech ten dodatek nie przesłania treści, czyli spotkań z muzyką folkową.

Podsumowując, chciałabym zaznaczyć, że staram się być otwarta na nowe poszukiwania muzyczne. Po koncercie Orkiestry Na Zdrowie czuję jednak pewien niedosyt. Poszukiwań metafizycznych, których ślady noszą teksty utworów ONZ, nie można spłycać do palenia trawy, nieprzytomnego kiwania się przed scena i noszenia niekonwencjonalnych strojów i fryzur. Takie przeżycia to coś więcej niż podkreślanie swojej inności przez sposób zachowania się i wygląd. "Niczego złego nie boję się" jako motto życiowe - czemu nie? Ale z treścią, która nie ogranicza się do prowokowania wyglądem. Warto popierać to, co przekazuje ONZ, bo to wartościowe rzeczy, ale można to urealnić i odmitologizować, pozbawić otoczki atrakcyjności, tak, żeby został autentyzm i przeżycie, a nie tylko złuda czegoś głębokiego, co jedynie na głębokie wygląda.

Zgłaszam także zapotrzebowanie na wrażliwych dźwiękowców, którzy dbają o jak najpełniejszy odbiór muzyki, nie tylko do odpowiedniego (zbyt wysokiego) poziomu głośności.

Życzę mnóstwa wspaniałej i inspirującej muzyki.

Skrót artykułu: 

Na koncercie Orkiestry Na Zdrowie byłam pierwszy raz. Może i wstyd, że dopiero teraz, ale tym razem okazja była szczególna - jej pierwszy występ w Warszawskim Ośrodku Kultury. Pomijając drobne niedogodności typu dym tytoniowy przy wejściu, którego nie sposób uniknąć i zbyt głośne dźwięki, można było posłuchać muzyki, z której wykonywania ONZ słynie. Jednak pomimo wysiłków nie słyszałam zbyt wiele. A przecież ktoś siedział przy konsolecie i można by spodziewać się, że ma jakąś władzę w wydobywaniu pełnego brzmienia i uczynieniu słyszalnym tego, co Orkiestra produkuje na scenie. Rozregulowane basy zagłuszyły maestrię gitarowych kompozycji, nie było słychać przeszkadzajek i zawiłości melodii. Został rytm. Chwała i za to! Brak koordynacji i ustawień mikrofonów nie pozwalał słyszeć słów.

Dział: 

Dodaj komentarz!