Od redakcji

Podczas ostatnich poszukiwań informacji turystycznych w Internecie natknęłam się na tekst zawiedzionego i rozczarowanego współczesnością człowieka. Wspominał on, jak odkrywał Bieszczady w połowie lat sześćdziesiątych, kiedy można było beztrosko przemierzać górskie drogi i bezdroża, mając za towarzyszy jedynie wilki i niedźwiedzie. Ponowny przyjazd w ten rejon Polski zawiódł jego wszelkie nadzieje na powrót do przeżyć młodości. Góry nie do poznania. Zatłoczone. Ze szlaków nagle uleciał duch swobody i dzikości. Pisał: Przybysze wypatrują i dopytują się, gdzie można znaleźć, czy też zakupić, ową legendarną bieszczadzką przyrodę, o której tyle naczytali się i nasłuchali w wielkich miastach. A wokoło wszystko jest pospolite: te same reklamy, gatunki piwa i automaty telefoniczne, z których tak łatwo zadzwonić (...).

Trudno porównywać dawniejsze czasy z dzisiejszymi. Mojego pokolenia nie dziwią zakazy wykraczania poza wytyczony szlak ani płatne wejścia na niektóre z nich. A to, jak było kilkadziesiąt lat temu można sobie jedynie wyobrażać lub dowiedzieć się z opowieści starszych i bardziej doświadczonych turystów. Ale dużo jeszcze tam do odkrycia, do poznania, odnalezienia! Czar Bieszczad nie prysnął. Górskie wiatry ciągle noszą po połoninach swoje opowieści. Posłyszane gdzieś przy ognisku czy pod ruinami zagubionej cerkiewki pieśni, które niegdyś rozbrzmiewały w tamtejszych dolinach i dziś często już nieistniejących wioskach, niejednemu wyznaczyły kolejny szlak – także i ten życiowy. Bieszczadzkiego nieba wystarczy dla wszystkich. Wszystkich, którzy chcą z niego uszczknąć odrobinę powietrza, melodii, pieśni, opowieści.

Tłumy odpustowego ludu w Łopience mieściły się we wsi, która położoną jest pomiędzy bardzo wysokimi górami i tylko jak wąska wstęga, z chat wieśniaczych spleciona, ciągnie się wzdłuż górskiego potoku, którego obadwa brzegi nie formują nigdzie szerzej jak na kilkadziesiąt sążni równiny. A pomimo to jednak, chociaż lud tam zgromadzony nie miał, gdzie się rozszerzyć i ugrupować; przedstawiał on widok bardzo malowiniczy... (Z. Kaczkowski „Mąż Szalony”). Jest taka historia i jest takie miejsce. Cerkiew greckokatolicka w bieszczadzkiej Łopience po drugiej wojnie światowej została ogołocona ze wszystkiego, co dało się wynieść, czy to na sprzedaż, czy to na wykorzystanie jako budulec. Pozostały jedynie niewzruszone grube mury, pomiędzy którymi wyrosły drzewa. Nawet dach się nie ostał. A dawniej była wokół tętniąca życiem osada. Dziś także jej nie ma. Do tego miejsca z główniejszej drogi kieruje tablica z napisem „relikt wsi”. Jakiś czas temu grupa warszawskich wędrujących zapaleńców postanowiła przywrócić tamtejszej cerkwi dawny kształt. Udało się, nie zabrakło sił i chęci. Odbudowano. Na początku października Łopienka, ów „relikt wsi”, zachęciła do wędrówki w swoim kierunku, mającymi się tam odbyć uroczystościami odpustowymi. Przybyli okoliczni mieszkańcy, turyści z daleka i bliska, przypadkowe osoby. Muzyka uraczyła wszystkich. Łemkowskie, huculskie, polskie melodie, które w starych murach dały się słyszeć akustycznie, bez nagłośnienia, najnaturalniej i najszczerzej, sprawiły, że Łopienka ożyła, obudzona muzyką, podobną do tej, która faktycznie niegdyś w tej wsi rozbrzmiewała. Przypominają się zasłyszane gdzieś słowa – wczoraj szuka syntezy z dzisiaj. Tradycja ze współczesnością. Nie znam lepszego łącznika dla tych wartości niż muzyka, która ma zdolność głębokiego sięgania w przeszłość, po to, by ponownie przywołać do życia tkwiący tam kolor, rytm, duszę.

Muzyka korzeni – grana współcześnie – daje się opisywać naukowo. Ba! Budzi spore zainteresowanie folklorystów, socjologów, kulturoznawców, etnomuzykologów. Wiele o jej oglądzie z takiej perspektywy można dowiedzieć się z otwierającego ten numer „Gadek” artykułu Magdaleny Sztandary czy felietonu Tomasza Janasa. Polecam omówienia niedawno wydanych płyt, jak choćby zespołu Drewo z pieśniami ukraińskimi czy pełne improwizacji wokalnych i dźwiękowych nagrania Projektu Karpaty Magiczne. Dla prenumeratorów udało się po raz drugi dołączyć płytę, tym razem „Jakhana Jakhana” Dikandy, którą Józef Broda nazwał czuciem i opowieścią świata. I to jest właściwa kolejność. Najpierw trzeba poczuć, obudzić się, potem słuchać i wreszcie opowiadać samemu.

Skrót artykułu: 

Podczas ostatnich poszukiwań informacji turystycznych w Internecie natknęłam się na tekst zawiedzionego i rozczarowanego współczesnością człowieka. Wspominał on, jak odkrywał Bieszczady w połowie lat sześćdziesiątych, kiedy można było beztrosko przemierzać górskie drogi i bezdroża, mając za towarzyszy jedynie wilki i niedźwiedzie. Ponowny przyjazd w ten rejon Polski zawiódł jego wszelkie nadzieje na powrót do przeżyć młodości. Góry nie do poznania. Zatłoczone. Ze szlaków nagle uleciał duch swobody i dzikości. Pisał: Przybysze wypatrują i dopytują się, gdzie można znaleźć, czy też zakupić, ową legendarną bieszczadzką przyrodę, o której tyle naczytali się i nasłuchali w wielkich miastach. A wokoło wszystko jest pospolite: te same reklamy, gatunki piwa i automaty telefoniczne, z których tak łatwo zadzwonić (...).

Trudno porównywać dawniejsze czasy z dzisiejszymi. Mojego pokolenia nie dziwią zakazy wykraczania poza wytyczony szlak ani płatne wejścia na niektóre z nich. A to, jak było kilkadziesiąt lat temu można sobie jedynie wyobrażać lub dowiedzieć się z opowieści starszych i bardziej doświadczonych turystów. Ale dużo jeszcze tam do odkrycia, do poznania, odnalezienia! Czar Bieszczad nie prysnął. Górskie wiatry ciągle noszą po połoninach swoje opowieści. Posłyszane gdzieś przy ognisku czy pod ruinami zagubionej cerkiewki pieśni, które niegdyś rozbrzmiewały w tamtejszych dolinach i dziś często już nieistniejących wioskach, niejednemu wyznaczyły kolejny szlak – także i ten życiowy. Bieszczadzkiego nieba wystarczy dla wszystkich. Wszystkich, którzy chcą z niego uszczknąć odrobinę powietrza, melodii, pieśni, opowieści.

Tłumy odpustowego ludu w Łopience mieściły się we wsi, która położoną jest pomiędzy bardzo wysokimi górami i tylko jak wąska wstęga, z chat wieśniaczych spleciona, ciągnie się wzdłuż górskiego potoku, którego obadwa brzegi nie formują nigdzie szerzej jak na kilkadziesiąt sążni równiny. A pomimo to jednak, chociaż lud tam zgromadzony nie miał, gdzie się rozszerzyć i ugrupować; przedstawiał on widok bardzo malowiniczy... (Z. Kaczkowski „Mąż Szalony”). Jest taka historia i jest takie miejsce. Cerkiew greckokatolicka w bieszczadzkiej Łopience po drugiej wojnie światowej została ogołocona ze wszystkiego, co dało się wynieść, czy to na sprzedaż, czy to na wykorzystanie jako budulec. Pozostały jedynie niewzruszone grube mury, pomiędzy którymi wyrosły drzewa. Nawet dach się nie ostał. A dawniej była wokół tętniąca życiem osada. Dziś także jej nie ma. Do tego miejsca z główniejszej drogi kieruje tablica z napisem „relikt wsi”. Jakiś czas temu grupa warszawskich wędrujących zapaleńców postanowiła przywrócić tamtejszej cerkwi dawny kształt. Udało się, nie zabrakło sił i chęci. Odbudowano. Na początku października Łopienka, ów „relikt wsi”, zachęciła do wędrówki w swoim kierunku, mającymi się tam odbyć uroczystościami odpustowymi. Przybyli okoliczni mieszkańcy, turyści z daleka i bliska, przypadkowe osoby. Muzyka uraczyła wszystkich. Łemkowskie, huculskie, polskie melodie, które w starych murach dały się słyszeć akustycznie, bez nagłośnienia, najnaturalniej i najszczerzej, sprawiły, że Łopienka ożyła, obudzona muzyką, podobną do tej, która faktycznie niegdyś w tej wsi rozbrzmiewała. Przypominają się zasłyszane gdzieś słowa – wczoraj szuka syntezy z dzisiaj. Tradycja ze współczesnością. Nie znam lepszego łącznika dla tych wartości niż muzyka, która ma zdolność głębokiego sięgania w przeszłość, po to, by ponownie przywołać do życia tkwiący tam kolor, rytm, duszę.

Muzyka korzeni – grana współcześnie – daje się opisywać naukowo. Ba! Budzi spore zainteresowanie folklorystów, socjologów, kulturoznawców, etnomuzykologów. Wiele o jej oglądzie z takiej perspektywy można dowiedzieć się z otwierającego ten numer „Gadek” artykułu Magdaleny Sztandary czy felietonu Tomasza Janasa. Polecam omówienia niedawno wydanych płyt, jak choćby zespołu Drewo z pieśniami ukraińskimi czy pełne improwizacji wokalnych i dźwiękowych nagrania Projektu Karpaty Magiczne. Dla prenumeratorów udało się po raz drugi dołączyć płytę, tym razem „Jakhana Jakhana” Dikandy, którą Józef Broda nazwał czuciem i opowieścią świata. I to jest właściwa kolejność. Najpierw trzeba poczuć, obudzić się, potem słuchać i wreszcie opowiadać samemu.

Dział: 

Dodaj komentarz!