O łączeniu ognia z wodą

( W folkowej Sieci)

Kiedy w 1965 roku Bob Dylan wystąpił na prestiżowym Newport Folk Festival z grupą muzyków grających na elektrycznych instrumentach, posądzono go o zdradę ideałów folkowej sceny. Również nagrywający z nim w późniejszych latach zespół The Band doczekał się licznych wyzwisk, z których najłagodniejsze określało ich jako trzeciorzędną kapelę pop. Wielkość tego przedsięwzięcia doceniono dopiero po latach, choć krok, jaki zrobił wówczas Dylan, okazał się krokiem w siedmiomilowych butach. Odcinając się od folku przekonał do niego znacznie większą rzeszę słuchaczy, niż ktokolwiek przed nim i po nim.

Brytyjska grupa Fairport Convention wydając w 1967 roku swój debiutancki album "przeszczepiła" folk-rock na grunt europejski. Nie znaczy to, że nikt przed nimi nie próbował w Europie takiego mariażu, ale to oni poszli zdecydowanym krokiem, śladami wydeptanymi przez tworzącą się amerykańską scenę folk-rocka. Właśnie na przykładzie Fairport Convention widać doskonale, jak można połączyć płynące swym starym nurtem folkowe melodie z ognistą świeżością rocka.

Problem folk-rocka w Polsce to sprawa dość złożona. Przede wszystkim dlatego, że przez wiele lat brakowało nam jednego z ważniejszych składników tej mieszanki - rocka. Polski twór, nazwany przez Franciszka Walickiego big-beatem. Jednak już ten pseudo-rockowy twór próbował krzyżować się z folkiem i to ze sporą dozą estradowych sukcesów. Grupa Skifflowa No To Co, dowodzona przez Piotra Janczerskiego (którego folkowe fascynacje słychać też w zespole Niebiesko-Czarni), czy też późniejsza formacja - Bractwo Kurkowe 1791, to chyba najbardziej jaskrawy (oczywiście obok Skaldów) przykład łączenia ówczesnej odmiany polskiego rocka z folkiem. Ciekawostką może wydać się fakt, że zespół No To Co pojawia się co jakiś czas na polskich scenach, choć symptomatyczne jest to, że raczej na odpustach i przeróżnych "Dniach Miasta", niż na dużych festiwalach rockowych czy imprezach folkowych. Trzeba jednak przyznać muzykom, że oprócz odcinania kuponów od sławy żyjących i nieżyjących kolegów (w składzie nie ma najbardziej znaczących nazwisk: Piotra Janczerskiego i Jerzego Grunwalda) robią coś więcej. Wydany niedawno album "Gdybym miał forsę" zawiera głównie nowy materiał, zagrany często ciężej, niż kiedykolwiek zagrało stare No To Co.

Znacznie lepiej poradziła sobie z autorskim, a jednocześnie folk-rockowym repertuarem grupa Babsztyl. Tyle tylko, że folk-rock aranżowany na amerykańską modłę pognał ze studenckiej estrady prosto do Mrągowa, przez co szybko zostali zakwalifikowani do pierwszej ligi polskich zespołów grających country. Wkrótce potwierdzili to bardziej amerykańską tematyką utworów. Powstały na gruzach Babsztyla zespół Zayazd, dowodzony przez Lecha Makowieckiego kontynuował folkowe poszukiwania, skręcając niekiedy w stronę polskiej ludowości, podobnie zresztą, jak wywodzący się również ze sceny country - Gang Marcela. Niestety, stare płyty Zayazdu i śląski album Gangu, to fonogramy, które tracą wiele przez banalne klawiszowe rytmy, stanowiące podkłady do piosenek. Po latach brzmi to niemal jak wersja karaoke.

Pierwszą świadomą kapelą, która sięgnęła po dzieła Kolberga, by zaprezentować je w dojrzałych, prawdziwie rockowych aranżacjach był zespół Szela. Mimo że na swoim koncie mają jeden jedyny fonogram (kasetę "Pani Pana Zabiła…"), to dla wielu pozostali inspiracją. Obecnie reaktywowana Szela pojawia się czasem na jakichś koncertach, podobnie jak wywodzący się z tej grupy zespół Ajagore.

Dziś folk-rock już nikogo nie dziwi. Fakt, że po polską muzykę ludową sięga młode pokolenie tylko dobrze jej wróży. Na rocku oczywiście się nie kończy. Co prawda mariaże z elektroniką są jeszcze stosunkowo rzadkie, ale zdarzają się i pokazują, że da się wtłoczyć starą muzykę w nowe tory. Ten wózek jeszcze wiele lat pojeździ i nic nie zapowiada, aby miał się wykoleić.

Skrót artykułu: 

Kiedy w 1965 roku Bob Dylan wystąpił na prestiżowym Newport Folk Festival z grupą muzyków grających na elektrycznych instrumentach, posądzono go o zdradę ideałów folkowej sceny. Również nagrywający z nim w późniejszych latach zespół The Band doczekał się licznych wyzwisk, z których najłagodniejsze określało ich jako trzeciorzędną kapelę pop. Wielkość tego przedsięwzięcia doceniono dopiero po latach, choć krok, jaki zrobił wówczas Dylan, okazał się krokiem w siedmiomilowych butach. Odcinając się od folku przekonał do niego znacznie większą rzeszę słuchaczy, niż ktokolwiek przed nim i po nim.

Dział: 

Dodaj komentarz!