Nie szukałem nowości, szukałem muzyki

Na scenie występuje od czwartego roku życia. Anna Maria Jopek śpiewała o nim piosenkę. Sam o sobie mówi "muzyk ze wsi". W jaki sposób ten interesujący artysta odkrywa piękno muzyki? Z Joszkiem Brodą, multiinstrumentalistą o rzymsko-katolickiej brodzie i góralskim sercu, rozmawia Małgorzata Wielgosz.

M.W.: W jaki sposób muzyka towarzyszyła Panu od najmłodszych lat życia?

J.B.: Moje dzieciństwo upływało w nieprawdopodobnym klimacie. Wychowałem się w środku lasu. W Istebnej, gdzie się urodziłem, było wtedy tylko kilka samochodów i mało asfaltu. Las był moim placem zabaw i drogą do szkoły. Natura, która mnie otaczała stanowiła świetny komentarz do mojej muzyki. Jestem góralem i muzykiem ze wsi. Uczyłem się od taty i sąsiadów. Muzyka zawsze była obecna w moim domu. Miałem możliwość poznać i uczyć się od ludzi, którzy byli mistrzami mojego taty, muzykantów urodzonych w XIX wieku. Wychowałem się w zespole mojego ojca. Razem z kolegami i koleżankami z Trójwsi zwiedziliśmy wiele krajów, grając na festiwalach i uczestnicząc w różnorodnych warsztatach. Ponieważ dla mnie muzyka od zawsze wiązała się z przestrzenią, w której powstaje, gdy chcę poznać nową muzykę, jestem zainteresowany poznaniem jej przestrzeni. Gdy zajmowałem się pieśniami kolędniczymi z Lubelszczyzny, odwiedziłem Ulów, Wilków i inne miejscowości, w których te pieśni powstawały. Spotkałem się między innymi z paniami Julią Baraniak i Krystyną Plachą. Moje doświadczenie podpowiada mi: szukaj źródła, korzeni. Dla mnie bardzo ważna jest świadomość, że moja rodzina posiada kilkusetletnią tradycję, że pasło się u nas owce, grało muzykę pasterską. W kulturze ludowej nie ma pustych, nic nieznaczących gestów. W tańcu każda figura ma swoje znaczenie, trzeba rozumieć słowa piosenki, żeby je interpretować.

Początkowo kształcił się Pan jednak plastycznie. Dlaczego ostatecznie poświęcił się Pan muzyce?
Chodziłem do liceum plastycznego na Podhalu, w Zakopanem. Chciałem zostać lutnikiem. W mojej rodzinie oprócz wykonywania muzyki przekazuje się też umiejętność wykonywania instrumentów pasterskich. Pierwsze okaryny wykonywałem już jako dziecko. Chciałem iść w tym kierunku, ale mimo że praca przy wykonywaniu instrumentów była dla mnie ogromną inspiracją, ciągnęło mnie w stronę grania, muzykowania. W związku z tym już w Zakopanem przede wszystkim grałem. Z kolegami z klasy stworzyliśmy zespół. Razem spędziliśmy wiele godzin poświęconych na muzykowanie. Zwieńczeniem tego okresu w moim życiu było zdobycie Grand Prix festiwalu Eurofolk w Sanoku. Od tego czasu zacząłem zajmować się muzyką zawodowo. Współpracowałem z Voo Voo, Pospieszalskimi, Rad Dwa Trzy, Anną Marią Jopek, Antoniną Krzysztoń i wieloma innymi wykonawcami. Grałem w zespołach 2Tm2,3 czy Arka Noego. Potem zaczęły powstawać moje własne projekty muzyczne.

Ma Pan również doświadczenie teatralne. Może Pan powiedzieć o tym więcej?
We Francji grałem muzykę i śpiewałem, ale rzeczywiście byłem także aktorem. Jeździliśmy tam z Krzysztofem Jasińskim i z Teatrem Stu. Tata przygotował z nim spektakl związany z Bożym Narodzeniem i świątecznymi obrzędami. Pokazywaliśmy zwyczaje góralskie od św. Mikołaja do Trzech Króli.

O Pana muzyce mówi się, że jest dobra i czysta, zagrana z sercem. Jak Pan sądzi, dlaczego?
Miło mi to słyszeć. Muzyka, którą gram jest bardzo mocno związana z rytmem życia na wsi. Koresponduje z autentycznymi przeżyciami jej twórców. Jest w niej pewna prostota, jeśli chodzi o komunikat, co nie oznacza, że jest to muzyka prosta czy łatwa. Kiedy gram, priorytetową sprawą dla mnie jest komunikacja z odbiorcą i przede wszystkim z innymi muzykami. Powstaje pewna relacja, dialog. Bez tego nie ma muzyki. Nawet najdoskonalsze techniczne wykonanie utworu bez ducha, bez porozumienia, jest słabą namiastką muzyki, dla mnie kompletnie niezrozumiałą. Najlepsze koncerty, które zagrałem, to wspólne grania z moim ojcem. Nigdy nie ustalaliśmy programu. Wiedzieliśmy tylko od czego zaczynamy i ile czasu mamy grać. Muzyka powstawała na żywo, tworzona była wspólnie z publicznością. Takie granie lubię najbardziej - możliwe jest z muzykami z mojej wsi, ale także z góralami z innych części Karpat. Aby tak grać, trzeba w tym wyrosnąć, znać ogromną liczbę tematów, "ludowych standardów".

A co spodobało się Panu u nas, na wschodzie Polski?
Od 15 lat mieszkam na wschodzie. Tu poznałem moją żonę, jej rodzinę i to najbardziej mi się tutaj podoba. Urzekła mnie wasza gościnność i obecna tu kultura biesiadna - wspólne przebywanie, brak pośpiechu. Patrząc na rodzinę moich teściów, widzę, że rzeczywiście potrafią biesiadować cały czas, nie potrzebują specjalnych okazji. U nas, na południu, nie ma tego tak wiele jak na Lubelszczyźnie.

A czy jest coś, co się Panu nie spodobało na Lubelszczyźnie?
Tym, co zobaczyłem i mnie zaskoczyło tutaj na wschodzie jest to, że to środowisko bardzo zamknięte. Tu, żeby zachować ciągłość, dotrzeć do muzyki ludowej, trzeba trochę się napracować. Ale było warto. Udało mi się zrealizować projekt "Na dunaj. Kolędy ze Wschodu". Dzięki współpracy z naukowcami, między innymi z prof. Jerzym Bartmińskim, oraz świetnymi muzykami odkryliśmy wiele i udało nam się na nowo podarować odbiorcom genialne pieśni kolędnicze, zarówno w oryginalnych wykonaniach jak i w nowoczesnych aranżacjach.

Staracie się korzystać ze źródeł, co nie jest łatwe. W jaki sposób docieraliście do nagrań archiwalnych?
Jak wspominałem, pomógł mi w tym prof. Jerzy Bartmiński, który poświęcił wiele lat życia na zebranie i opisanie tych pieśni. Dzięki jego pracy mógł powstać nasz materiał. Do źródeł można dotrzeć tak, jak ja dotarłem. Trudno jest natomiast przekonać ludzi do takiej idei. Projekt sfinansowałem sam. To jest trudność. Istnieje bardzo dobra, ciekawa muzyka, która może stać się cudowną inspiracją, która może zachwycić świat. Jest to muzyka wypróbowana - przetrwała wiele pokoleń. Problem polega na tym, że tego pokolenia już może nie przetrwać. W górach sytuacja jest inna. Tam ludzie zdają sobie sprawę z wartości swojej kultury.

Który z instrumentów jest Panu najbliższy?
Gram na bardzo wielu instrumentach, dlatego trudno jest mi powiedzieć, który z nich jest mi najbliższy. Moim największym odkryciem jest brzmienie i możliwości drumli. Ciekawy jest liść, który daje brzmienie saksofonu oraz gajdy - dudy z Istebnej. To interesujący instrument, ale trudny logistycznie.

Jak zakwalifikowałby Pan swoją muzykę?
Gram to, co potrafię. Jestem góralem z Istebnej i moja muzyka jest bardzo związana z moim kręgiem kulturowym. W pewnym momencie, również w muzyce, wychyliłem głowę poza swoją wieś, co nie oznacza, że się od swojej tradycji odciąłem. Muzyka, którą tworzę, którą gram, jest czymś, co wyrosło, co ukształtowało się w górach, w kręgu kultury ludowej, ale wielokrotnie w wyniku spotkań z innymi muzykami nabrało nowej formy.

Na scenie występuje Pan od czwartego roku życia?
Od czwartego roku życia jestem na scenie, przed mikrofonem. Jako dziecko brałem udział w koncertach i warsztatach, występowałem obok taty.

Jaka była rola Pańskiego taty w Pana kształceniu muzycznym?
Mój tata, Józef Broda, to legenda muzyki i kultury ludowej w Polsce. To nie tylko dobry ojciec, ale i najlepszy nauczyciel. Całą edukację muzyczną zawdzięczam właśnie jemu. Zawsze dawał mi najbardziej trafne uwagi, pokazał mi pierwsze instrumenty, uczył mnie ich budowy. Ponieważ był dyrektorem szkoły, mogłem korzystać ze szkolnych pomieszczeń, żeby ćwiczyć grę na instrumentach. Hol w szkole na Zaolziu, w Istebnej, ma bardzo dobry, naturalny pogłos. Spędziłem tam naprawdę dużo czasu, grałem całymi godzinami, nieraz do późna w nocy. Najpierw naśladowałem we wszystkim tatę, potem szukałem własnego brzmienia.

Skąd czerpie Pan inspiracje?
Gdziekolwiek bym nie mieszkał, zawsze inspiracją będzie dla mnie miejsce, w którym się wychowałem, chociaż w dzieciństwie oprócz poznawania kultury Trójwsi duży wpływ miały na mnie płyty analogowe z biblioteki muzycznej mojego taty. Jako małe dziecko całymi dniami słuchałem soundtracku z muzyką Ennio Morricone oraz płyty Johnego Griffin'a i całej masy płyt z polską, węgierską, słowacką muzyką ludową.

Bardzo ważne są dla mnie muzyczne spotkania, odegrały ogromną rolę w mojej edukacji muzycznej, gdy byłem jeszcze dzieckiem. To były najczęściej wspólne koncerty. I tak na przykład spotkałem Tomasza Zgraję i mogłem z nim grać już jako kilkuletni chłopiec. Często jeździłem też na Węgry i za pieniądze, które mój wujek Joszko Pek dawał mi na lody, kupowałem dziesiątki płyt, których nie byłoby szans zdobyć w Polsce. Dzięki temu przez lata zgromadziłem bibliotekę z muzyką, która inspiruje mnie do teraz. Udało mi się nawet zrealizować wspólny projekt z Péterem Éri i Pálem Havasréti, którzy byli dla mnie inspiracją w młodości. W ostatnim czasie grałem z Dimą Gorelikiem, Michałem Barańskim, Adamem Bałdychem, Wojciechem Waglewskim, Frankiem Parkerem czy Grażyną Auguścik.


Anna Maria Jopek śpiewała o Panu piosenkę. Jak Pan wspomina ten utwór?
To jedno z takich wydarzeń, których się nie planuje, nie wymyśla, które wychodzą tak po prostu, z marszu… Teraz myślę, że było to niesamowite... Kiedy ta piosenka zdobyła dużą popularność, dostarczyła mi wielu zabawnych sytuacji. Teraz jest miłym wspomnieniem.

Jakich zabawnych sytuacji?
Ta piosenka Ani Jopek była niezwykłym rodzajem promocji. Słuchacze mieli świadomość, że istnieje zjawisko takie jak Joszko Broda, który gra na różnych instrumentach, ale niekoniecznie odnosili tę wiedzę do mojej postaci. Gdy pewnego razu wracałem z nagrania, w pewnym mieście zamówiłem herbatę w barze. Bar był średni, pani barmanka nieuprzejma, ale za to podśpiewywała piosenkę Ani Jopek o mnie. Nie miała pojęcia, że przed nią siedzi Joszko Broda. Wiele razy zdarzyło się, że ludzie dowiadywali się, że jestem postacią autentyczną, a nie na przykład elfem czy innym leśnym zjawiskiem dopiero z plakatów koncertowych.

Grał Pan także w zespole o niezwykłej nazwie.
Tak, mieliśmy różne pomysły. Początkowo zaczerpnęliśmy nazwę grupy z poezji Eliota, określając się jako "Jedenastu jadowitych juhasów jątrzących jelita jeża jodyną". Kiedy przyjechaliśmy na jeden z koncertów, zastaliśmy przygotowanych 11 mikrofonów. Było nas trzech, więc sytuacja stała się niezręczna, gdy organizator zaczął się awanturować o brak reszty składu. Nazywaliśmy się również "Palinka". Kto był w górach, wie co to znaczy.

Dzieci kultywują tradycje artystyczne?
Rzeczywiście, jest komu je kultywować. Moja żona, Debora urodziła mi ośmioro dzieci. Dzieciaki są ze mną na scenie, uczestniczą w nagraniach w studio. Jasiek, oprócz muzyki, zajmuje się malarstwem i rzeźbą, ponieważ zainspirował się twórczością Józefa Wilkonia, z którym współpracuję od wielu lat.

Jest Pan bardzo rodzinnym człowiekiem?
Nasza rodzina jest duża. Najważniejsze jest dla mnie to, że mam cudowną żonę Deborę i dzieci. Debora również pochodzi z rodziny wielodzietnej, ma jedenastu braci i dwie siostry. Zaś moje korzenie tkwią w Beskidach, rodzina od ośmiuset lat mieszka we wsi Lipowiec na Śląsku Cieszyńskim.

Jakie ma Pan plany na najbliższy czas?
Rozpocząłem realizację nowej płyty "Debora". Poprzedni mój projekt "Posłóchejcie kamaradzi" był spotkaniem istebniańsko - węgierskim. Teraz poszerzam horyzont. Obok górali z Istebnej, w nagraniach wzięli udział: Grażyna Auguścik, Michał Lorenc, Marcin Pospieszalski, Wojciech Waglewski, Michał Barański, Dima Gorelik, Adam Bałdych, Frank Parker - perkusista z Chicago, Jan Trebunia - Tutka i Róka Szabolcs z Węgier. Gram "to, co zawsze" - utwory, na których się wychowałem, muzykę, którą znam i którą rozumiem. Dzięki spotkaniu z tymi artystami, jest to jednak zupełnie nowa muzyka.

Czy najnowsza płyta stanowi zatem kontynuację nagranych wcześniej? Czy są to jeszcze bardziej unowocześnione aranżacje piosenek z Pana wsi?
"Debora" jest drugą częścią projektu "Brama Morawska", otwartego 10 lat temu płytą "Posłóchejcie Kamaradzi". Jest to podejście do praktycznie tego samego tematu, ale od zupełnie innej strony. Wtedy zagrały ze mną gwiazdy muzyki folkowej z Budapesztu (Péter Éri, Pál Havasréti, Kalman Balogh). Celem było jak najwierniejsze trzymanie się "oryginału" w trakcie międzynarodowej współpracy, odkrycie związków międzykulturowych. Teraz chciałem przede wszystkim wydobyć piękno tej muzyki, udowodnić, że są to genialne tematy muzyczne, że słowa opowiadają pewną historię. Chciałbym zmieniać negatywne stereotypy dotyczące wartości kultury ludowej.

Czy będzie to zatem coś świeżego, innego?
Szczerze mówiąc, gdy wyszedłem ze studia, myślałem już o następnej płycie. W trakcie nagrania wszystko było świeże i inspirujące, a teraz jestem do tej płyty już przyzwyczajony. Nie mam pojęcia, jak odbiorą ją słuchacze. Sam jestem ciekaw. Dla mnie płyta nie musi być "inna". Ważne, żeby była dobra. Interesuje mnie brzmienie i forma. Zupełnie nie przekonuje mnie "inność" jako kategoria w sztuce nowoczesnej.

Dlaczego ta płyta jest jednak oryginalna na tle innych (Joszka Brody i na tle polskiego, a może nawet światowego rynku fonograficznego)?
Powstanie tej płyty jest konsekwencją splotu historii, które wydarzyły się w moim życiu. Przede wszystkim chciałem nagrać muzykę dla mojej żony, którą bardzo kocham. Dobierając treść i środki zastosowane w albumie, kierowałem się tym, co będzie podobało się mojej żonie. Bardzo podobają się jej pieśni z Beskidów i melodie z dalszych Karpat, stąd wybór konkretnych utworów. Do nagrań zaprosiłem muzyków, z którymi dobrze mi się współpracuje, bo mamy wspólny muzyczny język. Ogromne znaczenie miało dla mnie wcześniejsze spotkanie z Dimą Gorelikiem i Michałem Barańskim, które dało mi ogromną inspirację do stworzenia tej płyty. Gdy się poznaliśmy, graliśmy ze sobą od rana do wieczora przez kilka dni.

Skład dowodzi, że trudno szukać drugiego takiego bandu. Jaki jest zamysł? Czy będą to nowe aranżacje muzyki ludowej z góralską nutą?
Zamysł był prosty. Miała się podobać mojej żonie. Podoba się, więc się udało. Chodziło mi o uzyskanie brzmienia szlachetnego. Z pewnością ta muzyka nie pasuje do stereotypowego myślenia na temat muzyki góralskiej, mimo że gramy góralskie standardy. Na nagrania zaprosiłem siostrę Kasię i koleżanki z mojej wsi: Jolę, Irkę, Monikę, Wiesię i Krysię. Dwie pieśni zaśpiewaliśmy cichym spokojnym głosem, jakim zwykle śpiewa się w trakcie nieoficjalnych imprez, gdy nie ma kamer i mikrofonów. Tak się śpiewa dla rodziny i przyjaciół. Ale nie powiedziałbym, że jest to muzyka góralska, choć na płycie znajdują się tematy z Karpat. Zagrałem dla mojej żony i taki był mój cel. Kobietom dobrze się tego słucha.

Dlatego też płyta dostała tytuł "Debora". Czy usłyszymy na niej jakichś wykonawców dziecięcych?
Nie, tym razem nie zapraszałem dzieci.

Mam kilka pytań dotyczących muzyków zaangażowanych do nagrania płyty. Co nowego wniosły osoby zaproszone do współpracy, wybitni wykonawcy z Polski i zagranicy? Dlaczego akurat ci wykonawcy zostali zaproszeni do współpracy? Którzy z nich wiodą prym?
Płyta zawiera ludowe pieśni i melodie wykonane przeze mnie - autochtona z Istebnej oraz wykonawców związanych ze sceną folkową, rockową, jazzową i górali. Dla mnie są to po prostu bardzo dobrzy muzycy, którzy bardzo dobrze zagrali, którzy byli dla mnie inspiracją, szczególnie ważne było spotkanie z Adamem Bałdychem - genialnym młodym skrzypkiem pełnym świeżych i odważnych pomysłów, i z Frankiem Parkerem - wybitnym amerykańskim perkusistą, do którego przez pięć dni sesji nie miałem ani jednej uwagi muzycznej. Gwarantowane brzmienie gitar Wojciecha Waglewskiego oraz wschodni powiew gitary Dimy Gorelika tworzyły wyjątkowy klimat. Dwóch rewelacyjnych basistów: Michał Barański i Marcin Pospieszalski - ogień i woda. Szabolc Róka - węgierski kobzista, który dyktował tempo w energetycznych utworach z Południa. Jan Trebunia-Tutka, który przyjechał do studia zagrać żywiołowe solo na altówce węgierskiej. Wbrew pozorom nie szukałem nowości, szukałem muzyki. Z całą pewnością osiągnąłem brzmienie, którego jeszcze w tej muzyce nie słyszałem, aczkolwiek kryterium "nowości" nie było moim celem. Chciałem zagrać tak, żeby dobrze się tego słuchało, żeby opowiedzieć pewną historię.

W jaki sposób wcześniejsze doświadczenia w nagrywaniu płyt przełożyły się na tą najnowszą?
Każde doświadczenie, które mam za sobą jest ogromną lekcją, z której staram się wyciągnąć możliwie jak najwięcej wniosków. Dotyczy to wszystkich etapów produkcji - od problemów logistycznych po kwestie produkcji muzycznej. Ogromna wiedza zdobyta w praktyce pozwala mi na dokonywanie trafnych wyborów. Przede wszystkim z płyty na płytę zawsze wyciągam wniosek, że chcę zaprosić Wojtka Waglewskiego. To już mój szósty projekt z jego udziałem. Moje doświadczenie mówi mi również, że najlepszy efekt przynosi nagrywanie "na setkę", mimo że organizacja takiej sesji jest dość skomplikowana. Utwór "Husar" nagrywaliśmy tylko raz. Kiedy spotyka się energia świetnych muzyków, takie rzeczy są możliwe. Grałem w tej pieśni w sumie na czterech instrumentach, "biegając" między trzema mikrofonami i śpiewałem. Marcin Pospieszalski grał na basie i klawiszach jednocześnie. W utworze "Od Morawy deszcz idzie" śpiewa Grażyna Auguścik - też nagrywaliśmy to razem, w tym samym czasie, co dało efekt wiarygodnego dialogu głosu z fletem.

A co wyróżnia tę płytę?
Tak naprawdę ja w kółko gram to samo. Powiem więcej: u mnie we wsi wszyscy grają w kółko to samo. Znam kilkaset tematów, które pochodzą z Trójwsi i drugie tyle z innych części Karpat, które stanowią mój krąg kulturowy. Album "Debora" zawiera ulubione tematy moje i mojej żony, które znam "od zawsze". Wyróżnia je natomiast sposób wykonania, aranżacja, zastosowane środki i instrumenty.

Jakie instrumenty usłyszymy na płycie?
Starałem się wykorzystać całe spektrum instrumentów pasterskich takich jak: fujarka, fujarka postna, fujara sałaśnikowa, trąba sałaska, liść, drumle, okaryna, rogi. Połączyłem to z brzmieniem gitar, basu, perkusji, instrumentów klawiszowych, skrzypiec. Z ciekawych ludowych instrumentów zagrała też kobza ośmiostrunowa i altówka węgierska. Nie bałem się też koncepcji elektronicznych. Sample zaaranżował Michał Lorenc. Czy płyta wyszła oryginalnie? Ocenę zostawiam słuchaczom.

Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
Skrót artykułu: 

Na scenie występuje od czwartego roku życia. Anna Maria Jopek śpiewała o nim piosenkę. Sam o sobie mówi "muzyk ze wsi". W jaki sposób ten interesujący artysta odkrywa piękno muzyki? Z Joszkiem Brodą, multiinstrumentalistą o rzymsko-katolickiej brodzie i góralskim sercu, rozmawia Małgorzata Wielgosz.

Dział: 

Dodaj komentarz!