Nasza mała Europa...

[folk a sprawa polska]

Ket jo barat czyli „dwa bratanki” - to nazwa zapomnianej już dziś nieco formacji, którą współtworzyli Jacek Hałas i Stefan Puchalski. Z czasem, gdy dołączył do nich Maciej Filipczuk, nazwa ewoluowała do Harom jo barat – czyli „trzech bratanków/przyjaciół”. Grupa, nawiązująca swoją nazwą do „legendarnych przyjacielskich stosunków polsko-węgierskich” (jak rzecz skomentowałaby prasa polityczna), w swym muzykowaniu, doborze repertuaru, pomyśle na sceniczne zaistnienie, realizowała pełen uroku zachwyt wspólnotą kultury środkowo-europejskiej. I jestem absolutnie przekonany, że sztywne i niewzruszone linie na mapie, wyznaczające granice między poszczególnymi państwami, miały dla nich mniejsze znaczenie niż, naznaczone zgoła dziecięcą radością, bezpretensjonalne łączenie w jedną opowieść wątków wywodzących się z różnych tradycji.

Nie przypadkiem przywołuję tu nazwisko Jacka Hałasa, dla którego szeroko pojęta tradycja (czy tradycje) Europy Środkowej to jedna z najbardziej elementarnych inspiracji. Ale przecież nie tylko dla niego, przecież dla wielu wykonawców jest to żywa wspólnota natchnień, z których rodzi się nowa albo staro-nowa muzyka.

Oczywiście, na myśl przychodzi też Joszko Broda i jego wspaniale poszukiwania na polsko-węgierskich pograniczach. Poszukiwania, których szczególnym wyrazem była płyta „Posłóchejcie kamaradzi”. Muzyka, której porywające koncertowe wykonanie zabrzmiało przed laty na Nowej Tradycji. No i przecież echa węgierskiej, czeskiej, słowackiej, środkowoeuropejskiej tradycji powracały w różnych formach i z różną intensywnością w twórczości tylu innych zespołów. Czyż nie słychać ich choćby u Orkiestry św. Mikołaja albo Chudoby, u Caci Vorby albo Transkapeli, u Muzykantów i u tak wielu innych?

Zresztą te związki mogą być czasami z pozoru dość zaskakujące. Niejednokrotnie o swojej fascynacji Słowacją i tamtejszą kulturą opowiadali Anna Nacher i Marek Styczyński, a więc liderzy Karpat Magicznych. To wszak zespół w przypadku którego przymiotnik folkowy jest co najwyżej jednym z wielu opisujących jego twórczość, w której awangardowe koncepcje znajdują dopełnienie w pomysłach płynących zarówno z natchnień dalekowschodnich, jak i wpływów muzyki współczesnej. A jednak, nomen omen, magiczne polsko-słowackie pogranicze nie pozostaje tu bez znaczenia.

Trudno też mówić o polskiej scenie folkowej, nie biorąc pod uwagę wpływu, jaki wywierali na nią, pojawiający się tu od lat w charakterze gwiazd, gości, przyjaciół – artyści zza południowych granic. Czasem była to inspiracja wprost, częściej może po prostu fascynacja osobowością, scenicznym charyzmatem, pomysłem na twórczość, odkryciem, że „tak też można”. Sam zresztą byłem świadkiem wielu koncertowych (o płytach nie mówiąc) olśnień „wyszehradzkimi” artystami.

Iluż było świetnych węgierskich twórców? Czarująca i magiczna Marta Sebestyen i zespół Muzsikas (razem czy osobno, zawsze godni najwyższej uwagi). Ale byli też Ilona Budaj i zespół Janosiego, Besh’O’Drom, Kati Szvorak, Jeno Janda. Były moje odkrycia dwóch ostatnich edycji Ethno Portu: absolutnie niezwykły i oryginalny cytrzysta oraz skrzypek Felix Lajko albo też grupa Söndörgö. Wspomnieć muszę i o szczególnie ciekawych słowackich artystach, takich jak Muzicka czy Druzina. Aktualnie na liście World Music Charts Europe można odnaleźć nową płytę zespołu Banda. Nie mówiąc o zaplecionej we wzajemnych zależnościach kulturze słowacko-polskiego pogranicza…

Cóż dopiero powiedzieć o muzykach z Czech. Ich twórczość jest dopiero szkołą twórczego myślenia, w poprzek przekonaniom o awangardowości, ludowości, nowoczesności – i innych tego typu pojęciach. To podróż w głąb, a kto ją jakimi epitetami określi czy zinterpretuje, to wtórna sprawa. Tak myślę o twórczości Ivy Bittovej – być może jednej z najważniejszych w ogóle artystek, z którymi się zetknąłem, a której miałem okazję słuchać kilkukrotnie na żywo. Za każdym razem była inna, za każdym razem zachwycająca. Ale przecież gdzieś tam, niedaleko Bittovej jest muzyka, którą przynosił nam Vladimir Vaclavek, dalej Tomas Kocko, jedyna w swoim rodzaju Raduza. A przecież od nich z kolei tylko kilka kroków do Jaromira Nohavicy… I jeszcze jeden czeski temat, którego nie mogę ominąć. Duet Tara Fuki, mistrzowsko subtelny, śpiewający po polsku – dlaczego w ogóle nie rozpoznany w naszym kraju?

Więc – czy jest nam potrzebna wyszehradzka wspólnota w sensie politycznym? Nie mam pojęcia. W sensie kulturalnym zaś jest ona w istocie od dawna faktem. Warto to sobie jednak od czasu do czasu uświadomić.


Tomasz Janas
Skrót artykułu: 

Ket jo barat czyli „dwa bratanki” - to nazwa zapomnianej już dziś nieco formacji, którą współtworzyli Jacek Hałas i Stefan Puchalski. Z czasem, gdy dołączył do nich Maciej Filipczuk, nazwa ewoluowała do Harom jo barat – czyli „trzech bratanków/przyjaciół”. Grupa, nawiązująca swoją nazwą do „legendarnych przyjacielskich stosunków polsko-węgierskich” (jak rzecz skomentowałaby prasa polityczna), w swym muzykowaniu, doborze repertuaru, pomyśle na sceniczne zaistnienie, realizowała pełen uroku zachwyt wspólnotą kultury środkowo-europejskiej. I jestem absolutnie przekonany, że sztywne i niewzruszone linie na mapie, wyznaczające granice między poszczególnymi państwami, miały dla nich mniejsze znaczenie niż, naznaczone zgoła dziecięcą radością, bezpretensjonalne łączenie w jedną opowieść wątków wywodzących się z różnych tradycji.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!