Na Orawę wróć!

Pochodzący z Orawy Andrzej Dziubek, lider zespołu De Press, to kultowa postać polskiego rocka i folku zarazem. Inspiracje twórczością jego kapeli wśród młodych góralskich grajków widać nie tylko w warstwie muzycznej, ale nawet w sposobie poruszania się. Charakterystyczny kapelusik, koszula w kratę i bacowski pas to jego atrybuty. Podczas ostatnich lubelskich „Kulturaliów”, na koncercie De Press bawili się rówieśnicy Dziubka ubrani solidarnie w kraciaste flanelowe koszule oraz najmłodsza generacja nastoletnich fanów.

Pas, w którym Pan występuje to pamiątka rodzinna czy amulet?

Andrzej Dziubek: To prezent od mojego nauczyciela Andrzeja Haniaczyka, kierującego zespołem „Małe Podhale”, który wychował mnie w kierunku tradycji, uczył tańca i śpiewu.

Przynosi szczęście?

Jak widać, daje mi „kopa”. W pasie jest coś dziwnego, ponoć jak się go założy, to wydobywa energię skumulowaną w brzuchu, w żołądku. Janosik miał taki pas, co miało go chronić przed zaklęciami i praktycznie – od ostrych narzędzi (bo serce zawsze można zasłonić – kobietą).

Skąd wyniósł Pan tradycje muzyczne?

Na pewno z działalności „Małego Podhala”, którego byłem członkiem od dziewiątego roku życia. Sam jestem pochodzenia madziarskao-polsko-słowackiego. Co prawda, nie mówię już po węgiersku, ale moja mama tak. Czerpię inspiracje z wielokulturowości mojej rodziny i mojego otoczenia. Po pewnym czasie zbuntowałem się, zaczęła mnie nudzić czteroskrzypkowa orkiestra. Przyszła elektronika, poczułem takiego wewnętrznego kopa, zobaczyłem, że można robić coś w elektronice, nie tracąc „swojskich klimatów”.

Czy śpiewa Pan gwarą?

Tak, po orawsku, choć na przykład teksty Tetmajera pisane są stylizowaną gwarą podhalańską, którą staram się zachować, trochę ją jednak zniekształcam (jak to się mówi „pipcę”). Dużo tekstów moich piosenek jest autorstwa regionalnego poety z Orawy – Emila Kowalczyka z Lipnicy Wielkiej. Jego wiersze, które dostałem za granicą, bardzo mnie inspirują. Jako pierwszą zrobiłem piosenkę „Cy bocycie Świenty Ojcze”. Tak mnie te wiersze „zakwasiły”, przejąłem się nimi, powiedziałbym, z lokalnego patriotyzmu, bo zawsze skłaniałem się bardziej ku Polsce niż norweskim fiordom. W latach dziewięćdziesiątych mogłem już występować w kraju, a tu łatwiej przekazywać pieśni niż w Skandynawii.

Czy piosenka „Na Orawę wróć” została napisana specjalnie dla Pana?

Nie, tak się jakoś dziwnie złożyło.

Czy dużo Pan w swoich kompozycjach czerpie z muzyki góralskiej?

Nie wiem, nie robię tego w świadomy sposób. Po prostu te melodie siedzą we mnie. Gram muzykę rockową i „beat” jest tu podstawą, ale zawsze „góralszczyzna” wychodzi. Tak naprawdę to tylko „Bo jo cie kochom” jest w pełni ludowa, ale też przeinaczona na rockowo.

Czy w Norwegii śpiewa Pan norweskie teksty do swojej muzyki?

Jest kilka takich tekstów napisanych po nowonorwesku (zbiór dialektów funkcjonujący równolegle do norweskiego). Czasem sięgam też do poezji Tora Jonssona, który tworzył w latach pięćdziesiątych. W jego wierszach jest fascynacja naturą i mistycyzmem życia. W zasadzie jednak śpiewam po polsku, bo te słowa bardziej pasują.

Jak przyjmują Pana Norwedzy – jako egzotyczną ciekawostkę?

Wydaje mi się, że w tej muzyce jest jakiś górski klimat wspólny zarówno Norwegom, jak i Polakom. Teksty nie odgrywają tu większego znaczenia. Dobrze się gra tam, gdzie energia jest odbierana przez słuchaczy.

Czy uważa się Pan za folkowca czy rockmana?

Nie zastanawiam się nad nazwaniem swojej muzyki. Tworzę to, co mi w duszy gra. Mam takie, a nie inne korzenie, korzystam więc z tego dorobku, nie myśląc o kierunkach i robieniu czegoś na siłę. Samo tak wychodzi...

Dużo śpiewa Pan o Bogu. Czy wynika to z góralskiej religijności? Czy jest to tylko piękna poezja?

Łatwiej mi się śpiewa „duchowe” teksty. Jestem katolikiem i nie wstydzę się śpiewać takich piosenek. Kultura góralska zawiera wiele tematów religijnych, które umie przekazać w prosty sposób. Ma to smak sztuki i nabiera cech uniwersalnych. Kiedy w Norwegii śpiewam na przykład „Frasobliwego”, czuję, że ta piosenka jest odbierana we właściwy sposób.

Zaczął Pan grać jeszcze w liceum.

Tak, to było jeszcze w szkole w Jabłonce, kapela nazywała się LOtony czyli Liceum Ogólnokształcące – tony. W tych czasach najważniejszy był dobry wzmacniacz, co graniczyło niemal z cudem. Struny do gitary sprowadzało się z Czechosłowacji. Graliśmy zachodnie covery. Muzyka zachodnia, która miała na nas wielki wpływ, była wówczas trudno dostępna, nasłuchiwało się radia BBC, Radia Luxemburg.

Jaka jest historia De Press?

Zespół powstał na Akademii Sztuk Pięknych w Oslo w 1980 roku – z nudy, dla odreagowania ciągłego rysowania, malowania, kolejnych martwych natur, aktów. Próbowaliśmy w piwnicy Akademii. Pozostali członkowie zespołu to oczywiście Norwedzy, byli muzykami, nie kolegami z roku. Pierwszy koncert zagraliśmy 1 maja, przypadkowo. Tego dnia były zamieszki, młodzież demolowała ulice... Telewizja chciała przyciągnąć młodych ludzi do ekranu i zaprosiła kilka zespołów, między innymi nas, na koncert organizowany w dużej hali. I tak w jeden dzień staliśmy się gwiazdami telewizji (co nie było smaczne, bo muzyka nie powinna być wykorzystywana w ten sposób). Zawsze uważałem, że punk jest dobrą muzyką, przełamał standardy bazujące na komercji.

Dwa lata graliśmy razem. Potem powstał grupa Holy Toy – muzyka bardzo eksperymentalna.

Powrócił Pan jednak do De Press...

Fajnie jest grać energetycznie i mieć kontakt z publicznością. Wychodzi się na scenę i umiera, to jest ostatnia godzina. Liczy się energia i autentyczny przekaz. Cały czas trzeba ze sobą walczyć, żeby nie popaść w rutynę. Tam gdzie zaczyna się rutyna, kończy się sztuka. Dlatego nie gramy dużo koncertów. Z doświadczenia wiem, że da się grać długie trasy koncertowe, ale wtedy trzeba cały czas kontrolować emocje.

W Polsce gra Pan z polskich zespołem...

Tak się ostatnio złożyło, że w kraju gram z polskimi muzykami, a w Norwegii z Norwegami, z którymi kiedyś koncertowałem także i w Polsce. Grają sami górale: Macot – bas, Jasiek – perkusja, a Bastek i Łukasz na gitarach.

Częściej przebywa Pan w Polsce czy w Norwegii?

Teraz właściwie już mi wszystko jedno, gdzie jestem – „naser mater”, choć mam dom w Lipnicy Wielkiej. Dobrze się gra wszędzie, jak się coś daje z siebie i widzi, że jest odbiór. Najgorzej było w czasach, gdy nie mogłem przyjechać do Polski. W 1981 roku zagraliśmy kilka koncertów, ale później Pagart odwołał nam kolejną trasę, bo zorientowali się, że uciekłem z Polski. Poza tym miałem wówczas kilka ironicznych tekstów, na przykład o kołchozie i może to im nie pasowało.

Co ciekawe, raz w 1985, puścili nas do Polski z Holy Toy’em. To było dziwne zaproszenie, trochę na pokaz, że Polska jest otwarta. Z tymi koncertami było sporo problemów, nic nie funkcjonowało jak należy. Już na początku zgubiliśmy wzmacniacze. Cały czas czułem jakiś sabotaż, a paranoi chyba nie mam.

W którym roku uciekł Pan z Polski?

W 1970, z 20. na 21. grudnia. Trzydzieści lat spędziłem za granicą, więcej niż w Polsce, bo uciekając miałem 16 lat. To było odruch spontaniczny, gdybyśmy tak do końca zdawali sobie sprawę z konsekwencji, to nie poszlibyśmy. Marzyliśmy o gitarze, teksasach i ucieczce z reżimu. Granicę polsko-czechosłowacką przeszliśmy bez żadnego problemu, była zamieć, znaliśmy drogę. Na czesko-austriackiej ładnie nas żołnierze, po tych neutralnych zaoranych pasach, pogonili. W Austrii odesłano nas do obozu dla uchodźców. Tak biwakowałem cztery miesiące. Razem z kumplami popracowaliśmy trochę, powłóczyliśmy się po ulicach, zobaczyliśmy Zachód – te światła, te pieniądze, pobawiliśmy się. Szybko dostałem wizę do Norwegii i od razu z niej skorzystałem, moi przyjaciele wyjechali do Stanów dopiero po roku.

W Oslo dostałem się na Akademię Sztuk Pięknych i skończyło się idealistyczne myślenie o Zachodzie. Była tam hispisowska młodzież, z którą się identyfikowałem. Myślano antyamerykańsko, a były pochody przeciw wojnie w Wietnamie, ja też protestowałem. Wymarzona Ameryka była przedstawiana jako imperialista.

Studiował Pan malarstwo?

Malarstwo i rzeźbę. Zresztą studia w Norwegii mają zupełnie inny charakter niż w Polsce. Można sobie wybierać swobodnie zajęcia, w zasadzie nie było obowiązkowych wykładów, w naszym pojęciu – kompletna anarchia. Za to trzeba się było wykazać konkretnym dorobkiem.

Czy jeszcze Pan maluje?

Wciąż ciągnie mnie do tego. Kiedy się maluje, jest się samemu, nikt nie mówi, że to jest dobre. Wymaga więcej ryzyka, do końca nie jest się pewnym efektu i odbioru.

Czy wystawia Pan swoje obrazy?

W Polsce jeszcze nie, a w Norwegii miałem wystawy co drugi rok. Prowadziłem nawet przez kilka lat swoją galerię, gdzie wystawialiśmy różnych niezależnych artystów. Zdobyła pewną renomę. W Norwegii, podobnie jak w Polsce, są standardowe galerie, ale na wystawę w nich trzeba czekać. Fajnie było, ale finansowo się to nie opłacało, a dzisiaj sztuka powinna mieć jednak podporę finansową. Ważną rolę odgrywały więc galerie off, szczególnie dla „małych” artystów, bo ciągnęły ich trochę do góry.

Dziękuję za rozmowę.


"Gadki z Chatki", nr 38/39 (2002)
Skrót artykułu: 

Pochodzący z Orawy Andrzej Dziubek, lider zespołu De Press, to kultowa postać polskiego rocka i folku zarazem. Inspiracje twórczością jego kapeli wśród młodych góralskich grajków widać nie tylko w warstwie muzycznej, ale nawet w sposobie poruszania się. Charakterystyczny kapelusik, koszula w kratę i bacowski pas to jego atrybuty. Podczas ostatnich lubelskich „Kulturaliów”, na koncercie De Press bawili się rówieśnicy Dziubka ubrani solidarnie w kraciaste flanelowe koszule oraz najmłodsza generacja nastoletnich fanów.

Dział: 

Dodaj komentarz!