Muzyka w Krajobrazie

14-16 lipca 2000, Nowy Sącz

Dzień pierwszy:


Marek Styczyński i Anna Nacher dokonali otwarcia festiwalu w amfiteatrze w Parku Strzeleckim. Publiczność jeszcze się zjeżdżała, goście również. Później wystąpił Grzegorz "Greg" Jędrzejowski w kafejce na rynku. Wieczorem Festiwal przeniósł się do Domu Kultury Kolejarza. Już w holu było ciekawie i kolorowo - można było kupić wydawnictwa niezależnych wydawców i dystrybutorów: Ignis, Nefryt, Gusstaff, Ars2, Obuh. Była to świetna okazja nie tylko do kupna, posłuchania muzyki ale i do rozmowy czy spotkania.

W sali kinowej najpierw wystąpiła Job Karma. Występ został dobrze przygotowany: duży ekran na środku sceny i dwa telewizory oraz rzutniki slajdów po bokach, a zespół z boku, prawie w ciemnościach, publiczność siedziała w fotelach, a nie chodziła z piwem i rozmawiała. Zespół zaprezentował materiał z nowej, bardzo dobrej płyty "Newson" - to wszystko sprawiło, że udało im się osiągnąć wielką intensywność, połączenie muzyki z obrazami wypadło bardzo dobrze. Jeśli zamierzali u widza wywołać synchronizację w mózgu, to im się to w dużej mierze udało. Prawdziwie psychoaktywna muzyka. Elektroniczna, ale działająca raczej na psyche odbiorcy, niż ujawniająca "muzykę elektronów" - była w tym niemała dawka romantyzmu i nostalgii. Oczywiście abstrakcyjnej, bez słów i odniesień do tropów w muzyce popularnej (i "klasycznej" XIX wiecznej), gdzie określone akordy wywołują określone reakcje i nastrój. Bardzo ciekawy stop, widać że Job Karma dojrzewa.

Na Festiwalu grać im niełatwo - to nie to samo, co koncerty "industrialne", gdzie przychodzi określona publiczność. Sam Marek Styczyński, zapowiadając wrocławian powiedział, że widzowie, którzy przyjechali na festiwal folkowy pewnie będą zszokowani, ale on ma nadzieję, że nie wyjdą. I nikt nie wyszedł, spodobało się. Pora już chyba, przynajmniej wśród "świadomej" publiczności, odejść od opozycji elektrony - natura, komputery - folk. Sama nauka współczesna znosi taką opozycję, kultura współczesna też. To bardzo ciekawy temat, na większą dyskusję.

Dodać należy, że filmy wyświetlane podczas występu Job Karmy były autorstwa Arka Bagińskiego, stałego współpracownika zespołu, a właściwie jego członka. Filmy w gruncie rzeczy antysystemowe. Tacy bojownicy są od wieków.

Potem gospodarze: Karpaty Magiczne. Niestety na koncercie odbiło się zmęczenie i stresy związane z organizacją Festiwalu, dojazdy niektórych muzyków, itp. Bardzo niewdzięczna podwójna rola: organizatora i muzyka. Występ z założenia miał być krótki, 15-minutowy, plus solo Jana Kubka na tabli i solo Ramunasa Jarasa na mini-moogu ze śpiewem. Występ oparty był na improwizacjach muzyków (Marek Styczyński - różne instrumenty akustyczne; Anna Nacher - gitara, śpiew; Jan Kubek - tabla, bęben, Ramunas Jaras - pianino, mini-moog, śpiew). Niestety, rzecz cała nie za bardzo się kleiła. Brakło "szkieletu". Wyszedł więc występ sonorystyczny, z wielością instrumentów, wielością pomysłów. Zapewne z powodów wymienionych na początku, bo zespół stać na świetny występ, co już nieraz udowodnili. Najlepiej wyszły nieliczne zwarte fragmenty, oparte albo na ambientowym dronie albo - jeszcze lepiej - na pieśni (tak jak świetnie zrobili to np. w Pieśni I na "Księgi Utopii" - niestety tego materiału tutaj nie zagrali). W czasie występu prezentowany był za muzykami film "Mikrokosmos" - dla Karpat był to ciekawy eksperyment, dochodziło do niespodziewanych sprzężeń, np. w trakcie długiego sola Kubka na tabli oglądaliśmy ciężkie zmagania żuczka z nabitą na patyk kulką gnoju - co można było odebrać humorystycznie albo i nie, jako dobre sprzężenie muzyki z obrazem. Słyszałem opinię muzyka, który usłyszał Karpaty pierwszy raz, że należą im się brawa za to, że próbują robić muzykę jakby od nowa - nie drążąc ścieżki Atmana.


Dzień drugi:


Rozpadało się , ale koło 14.00 trochę się przejaśniło i w amfiteatrze zainstalowali się wydawcy i dystrybutorzy, tym razem w składzie: Gusstaff, Obuh, Ignis, Nefryt, Folk u Konadora. Wszystkie stoiska cieszyły się równym powodzeniem.

Maken ze swoim sound systemem bujał już przy przebłyskującym słońcu. Jednym słowem: dub. African Headcharge, Transglobal, R.A.S... Nawet nakłonił niektórych do pląsów. Mógł jednak bardziej się zaangażować - nie widziałem go wcześniej w akcji, ale wydaje mi się, że stać go na "barwniejszy" sound system niż tylko puszczanie płyt.

W ogródku knajpki na Rynku wystąpił Juri Jaremczuk. Ukraiński saksofonista, grający i jazz, i free, i awangardę. Dla takiego muzyka koncert w ogródku piwnym to dziwne miejsce, ale Jaremczuk sobie poradził. Nawet gdy wokół rynku jechały trąbiące samochody z weselem, to on zagrał razem z nimi (prawdziwa "muzyka otoczenia"). Improwizował na saksofonie, czasami tylko wspomagał się mosiężną miseczką. Akustycznie. Improwizacja, jazz, free. Dobry koncert, dobry przepływ. Ciekawe byłoby, gdyby Jaremczuk zagrał np. z naszymi yassowcami.

Później w kościele ewangelickim wystąpił Naturtonmusik. Pełny kościół, bardzo dobra akustyka. Od samego początku zrobił się nastrój wyciszony. Koncert zapowiedział pastor. Naturton to duet - głównie słowacka fujara pasterska i didjeridoo ("Mikołajki Folkowe'98"). Kompozycje własne. Delikatna muzyka. Wśród publiczności padło właściwie jedno słowo: "muzyka duchowa". No i nie było to określenie wydumane.

Z kościoła pobiegłem do amfiteatru - ale niestety zdążyłem tylko na ostatni kawałek Transylwanii z Radomia. Niezła transowa muzyka (ale żeby nie było niejasności - nie elektroniczna, skład rockowy, z trąbką i kongami).

Po nich na scenie zainstalowała się polsko-ukraińska grupa Le Plastique Mistification. Sześciu muzyków, wraz z wspomnianym wyżej Jaremczukiem. Zaczęli od free improwizacji, w "klasycznym, jazzowym stylu". Potem powoli przeszli do ambientalnych piosenek, z demoniczną wokalistką. Bardzo dobrze to brzmiało. W czasie całego występu trochę widać było, że jest to grupa studyjna (mieli bardzo dobre, przestrzenne brzmienie), która wprawia się jeszcze w graniu koncertów. I muzycy pewnie rozkręcili by się jeszcze bardziej, ale "przyleciała ptasia policja i tak się skończyła ptasia audycja". Policja nakazała skończyć cały koncert o 22.00, z powodu skarg mieszkańców.

Oczywiście szkoda wielka, że tak się zdarzyło, publiczność i wykonawcy byli niepocieszeni, trudno. Nie zdążył zagrać "Greg" Jędrzejewski i zespół Klangor. Jednak nie wszyscy stracili ducha: w parku przy amfiteatrze po zakończeniu koncertów postanowił się zaprezentować nieznany mi punkowy teatr zionący ogniem.

Z powodu "ptasiej policji" nie odbyło się też planowane po koncercie "kino pod gwiazdami", z polskimi filmami niezależnymi. Ale chłopaki z lubelskiego Centrum Dowodzenia Niczym poradzili sobie i zrobili projekcje "Scen z użycia", "Fikcyjnych Pulpetów", "Dr. Jekkyla i Mr. Hyde'a", kreskówek Dumały, itp. w Domu Studenta, gdzie kwaterowali artyści i goście.


Dzień trzeci


Z powodu niepogody wszystkie koncerty ostatniego dnia odbyły się w Domu Kolejarza. Zaczął Jahiar Group z Lublina. Takiego bujania jak przy występie tej prowadzonej przez Persa Jahiara grupy to jeszcze nie było na tym festiwalu. Wielka radość muzykowania. Występ był bardzo, jak się to teraz mówi, interaktywny - Jahiar dialogował z publicznością, żartował, nawet trochę ją rozśpiewał. Wspólne bujanie, klaskanie - przy pieśniach głównie o miłości. Afgańskich, irańskich, indyjskich, śpiewanych w oryginale, ale też czasem po polsku. Głównie z ich płyty "Teheran". Jahiar to niezły showman - tańczył, śpiewał, komentował, był wodzirejem. Nawet ze strojenia perskich cymbałów robił część występu. Przy takiej dawce "eksperymentów" jaka była na festiwalu taki koncert to świeży powiew dla publiczności. Oklaski, bisy, uśmiechy...

Potem nastąpiła długa przerwa na instalację Bittovej z zespołem. Przed wejściem do sali tłumy (w skali tego festiwalu rzecz jasna - sporo ludzi przyjechało właśnie na ten koncert), wypełniające czas pogawędkami, kupowaniem płyt, grą na bębnach...

Już na próbie było widać, co to za artyści. Uśmiechnięci, wyluzowani, skromni, rozśpiewani, rozegrani - i to mimo tego, że tego samego dnia nad ranem skończyli koncert na festiwalu w Boskovicach (na Morawach) i prosto stamtąd przyjechali do Nowego Sącza. Bittova podczas próby mikrofonu dawała świetne wokalizy - już było nieźle. Widać, że to jajcara. Zestaw perkusyjny rozbudowany - godny Fajta. Perkusista - jak się okazało - również. Przy oklaskach publiczności muzycy weszli na scenę (przypomnę skład: Iva Bittova - skrzypce, zabawki, śpiew; Vladimír Václavek - gitara akustyczna, śpiew; František Kučera - trąbka, fluegelhorn; Jaromir Honzak - kontrabas; Miloš Dvořaček - perkusja) i zaczęli. Brzemienie świetne - klarowne i selektywne, bo nie było żadnych bajerów do akustycznych instrumentów. Akustyk Bittovej rzeczywiście był bardzo dobry. Zgranie niesamowite, muzycy w pełni profesjonalni. Jaka swoboda w muzykowaniu! A przy tym sporo zabawy (np. duet Ivy z Václavkiem na gwizdkach) i radości ze wspólnego grania. Trochę improwizacji, lekkość w zawieszeniach, przejściach. Swing!

Wykonali repertuar w połowie nowy, w połowie z trzech ostatnich płyt (głównie z "Bile Inferno" - ci sami muzycy uczestniczyli w nagrywaniu tej płyty) - kawałki znane zostały zagrane w trochę improwizowanych, a na pewno roziskrzonych wersjach. Każdy utwór to nowe pomysły i nowe zaskoczenia. Swing i synkopa. Słuchało się tego jeszcze lepiej niż z płyt - jeśli np. "Bile Inferno" można by uznać za bliskie world music, to tutaj widać, że Iva nie przekracza tej granicy. Tylko po jakiej stronie pozostaje - jazzu, folku, awangardy rocka, piosenki aktorskiej? I nawet zapominało się, że na scenie siedzi Václavek, który robi dużo autorskiej, świetnej muzyki. Tutaj wpasował się w zespół. A sama Iva ma swój sex appeal. Widać cygańską krew - radość życia i rozwibrowanie. A przy tym teatralne tańce - coś jak z fotografii Saudka. Koncert porównywalny z występem Toma Waitsa. Owacje, bisy, radość...

Po nich zagrał Grzegorz "Greg" Jędrzejowski z Rafałem Burniakowskim. Gitara + bas - długie, przetworzone dźwięki, ilustracja. Ale Bittova tak nas rozwibrowała, wyobraźnia była na innych falach, że nie mogłem tego słuchać.

Na koniec festiwalu - Spear. Świetny koncert. Było widać, że muzycy mają problemy ze sprzętem i że dźwięki, które usłyszeliśmy, nie są dokładnie takimi, jakie zamierzali, ale i tak było słychać, że mają bardzo dobry materiał. Już na samym początku miłym zaskoczeniem dla mnie (bo nie byłem na ubiegłorocznej trasie Speara z Troum) była obecność Huberta Babiarza, do niedawna muzyka folkowej Chudoby, który grał na flecie, mandolinie i harmonium. Maciej Ożóg też zresztą chwytał czasem za bas a nawet za ową mandolinę (i to chyba był najpiękniejszy moment koncertu). Poprzez obecność żywych instrumentów przy całej elektronice nostalgia Speara została jeszcze uwydatniona - Hubert świetnie się wpasował w drony ze swoimi improwizacjami. Może jeszcze nie było idealnie zgrany z Maćkiem i Joanną, ale "to je ono", jak mówią Czesi. No i zupełnie inna sytuacja w "ruchu na scenie", gdy używa się "normalnych" instrumentów. Maciej zresztą chodził czasem po scenie (głównie wtedy, gdy był wkurzony, że coś jest nie tak) jak demiurg - ustawiał, doglądał, krążył. Zaprezentował też swoją wersję baśni o Jasiu i Małgosi (a raczej Jasiu i Marysi). Spear ma już swoją, rozpoznawalną, subtelną, a przy tym emocjonalną muzykę.

Po ich występie Anna Nacher podziękowała wszystkim za spotkanie i święto. Bo rzeczywiście tak było - rzadkością są teraz imprezy, których istotą jest spotkanie. Czy to w byciu razem przez trzy dni, czy to na koncertach.

Skrót artykułu: 

Marek Styczyński i Anna Nacher dokonali otwarcia festiwalu w amfiteatrze w Parku Strzeleckim. Publiczność jeszcze się zjeżdżała, goście również. Później wystąpił Grzegorz "Greg" Jędrzejowski w kafejce na rynku. Wieczorem Festiwal przeniósł się do Domu Kultury Kolejarza. Już w holu było ciekawie i kolorowo - można było kupić wydawnictwa niezależnych wydawców i dystrybutorów: Ignis, Nefryt, Gusstaff, Ars2, Obuh. Była to świetna okazja nie tylko do kupna, posłuchania muzyki ale i do rozmowy czy spotkania.

Dodaj komentarz!