Muzyczna pocztówka z Zadaru

Đani Maršan

Fot. tyt. i w tekście M. Froński: Zadar. Lew św. Marka i Brama Morska

W 2007 roku wybraliśmy się z moim bratem Piotrkiem i z naszymi dziećmi (to znaczy każdy ze swoim, bo wspólnych nie mamy) na wakacje do Chorwacji. Zarezerwowaliśmy miejsce na kempingu na półwyspie Pelješac, planowaliśmy zwiedzenie Dubrownika i Korczuli, może czegoś jeszcze. Pojechaliśmy nowym samochodem brata, świeżo sprowadzonym z Niemiec. No właśnie, pisząc o nowym samochodzie brata, nie mam na myśli tego, że był on fabrycznie nowy. Fabrycznie nowy to on nie był, a wręcz wprost przeciwnie.

Pierwszego dnia męcząc się niemiłosiernie, pokonaliśmy kręte drogi Słowacji i drogi Węgier, z niewiadomych przyczyn równie kręte, choć na płaskim terenie można by chyba kłaść drogi prosto? W oknach niektórych domów dumnie powiewały flagi w czerwono-białe Pasy Arpadów, niektóre ewidentnie poszarpane w boju, jako że było to akurat dość krótko po zamieszkach wywołanych szczerym wyznaniem ówczesnego premiera Ferenca Gyurcsánya: „kłamaliśmy rano, nocą i wieczorem (...), spieprzyliśmy wszystko i to nie tylko trochę, ale bardzo”.

Po noclegu w Zagrzebiu pomknęliśmy autostradą na południowy wschód. Gdy przejechaliśmy góry i w oddali widzieliśmy już Adriatyk, w samochodzie coś mocno stuknęło i zaczął on gwałtownie wytracać prędkość. Mojemu bratu udało się nim jeszcze zjechać na pobocze.

– To po wakacjach – powiedział i miał rację, choć nie do końca.

Okazało się, że Piotrek rzeczywiście ma głowę do interesów, bo zawczasu wykupił ubezpieczenie auto casco assistance lux (czy jakoś tak) za jedyne 33 złote. Dzięki temu mógł zadzwonić po pomoc drogową. Po pół godzinie przyjechał po nas samochód z lawetą i ściągnął nas do najbliższego miasta, którym – szczęściem w nieszczęściu – okazał się Zadar, perła architektury położona na półwyspie wcinającym się w morze. Samochód oddano do serwisu, a nas ulokowano w trzy- czy czterogwiazdkowym hotelu na obrzeżach.

Kilka kolejnych dni spędziliśmy na doglądaniu samochodu, kąpielach morskich i zwiedzaniu starego miasta, gdzie dzieci prześcigały się w wyszukiwaniu lwów św. Marka na miejskich murach i ścianach budynków, pozostałościach po długoletnim panowaniu weneckim. Raz też wybraliśmy się promem na wyspę Ugljan, do Preko. Jako że dzieci nie chciały eksperymentować z ośmiornicami czy co się tam z morza wyławia, stołowaliśmy się w pizzerii. Pierwszego dnia zamówiłem herbatę i dostałem... herbatę mrożoną, poprosiłem więc kelnerkę z powrotem do stolika i wyjaśniłem jej, że zaszło nieporozumienie.

– Crni čaj? – zrobiła wielkie oczy, jako że w tamtych stronach herbatę piją wyłącznie ludzie chorzy i to niekoniecznie w lecie.

– Da, molim vas crni čaj – potwierdziłem.

Okazało się również, że jako jedyny w towarzystwie jadam oliwki, tak więc przez te kilka wieczorów oliwki ze wszystkich pizz lądowały na moim talerzu. Jednak ostatniego dnia mój brat uznał, że skoro ja się tak tymi oliwkami zajadam, to może warto ich spróbować. Co też uczynił.

– Smakują jak mydło – powiedział skrzywiony.

Na początku mieliśmy nadzieję, że samochód będzie gotowy do drogi następnego dnia po awarii i będzie można kontynuować jazdę, lecz wtedy okazało się, że nawaliła nie tylko pompa, jak się pierwotnie wydawało, ale i skrzynia biegów, a potem – że jeszcze coś i jeszcze coś, i wszystko to trzeba by sprowadzać, i wszystko to by oczywiście kosztowało i to sporo. Gdy mi się to teraz przypomina, to tak sobie myślę, że na tych piotrkowych częściach to potem chyba z pół Zadaru jeździło. Tak czy inaczej po kilku dniach przyjechała po nas z Polski laweta i zabraliśmy się z powrotem, zaliczając po drodze Wiedeń. Piotrek podszedł do sprawy filozoficznie, tłumacząc sobie i mnie, że przecież nic się nie stało, wszyscy żyjemy, a do Chorwacji jeszcze pewnie nieraz się wybierzemy, co wtedy wydawało się oczywiste. Ja też uznałem, że należy, cytując klasyka, zawsze patrzeć na jasną stronę życia i choć nad Adriatyk nie wróciłem, z czasem zacząłem miło wspominać ten wyjazd. Zadar jest jednak pięknym miastem, szczycącym się zabytkami we wszelkich możliwych stylach architektury. Pogrążając się we wspomnieniach, natknąłem się kiedyś na piosenkę „Zadar je u sercu mome”, którą niedawno udało mi się przełożyć następująco:

 

Po nabrzeżu wolny spacer, jugo wieje delikatnie –

Mnie tam skarby świata na co? Tego sercu trzeba właśnie!

Albo świeci, albo pada, albo znowu wiatr ze wschodu,

Jakaś siła mną owłada, oszałamia ta uroda.

 

Zadar mieszka w moim sercu, Zadar żyje w mojej duszy,

Kiedy więzną słowa w gardle, pieśń popłynąć sama musi.

Zadar mieszka w moim sercu, Zadar krąży w moich żyłach,

Całą młodość mu oddałem, mnie się radość udzieliła.

 

Niosą mnie nad Fosę nogi i na Mury dadzą radę,

Mego miasta milczą dzwony, noc jest cicha, śpi mój Zadar,

Choć na placu są śpiewacy i już serce w piersiach wali:

Zaraz przydam się wam na coś – dobrze, żeście zaczekali!

 

Zadar mieszka w moim sercu, Zadar żyje w mojej duszy,

Kiedy więzną słowa w gardle, pieśń popłynąć sama musi.

Zadar mieszka w moim sercu, Zadar krąży w moich żyłach,

Całą młodość mu oddałem, mnie się radość udzieliła.

 

Słuchając piosenki w wersji oryginalnej, możemy wyłapać pewne cechy osobne zadarskiego języka. Słyszymy tu dialekt sztokawski w wymowie ikawskiej, stąd np. „zlato cilog svita” – „złoto całego świata”, a nie „zlato cijelog svijeta”, jak by powiedział „standardowy” Chorwat, czy „zlato celog sveta”, jak by powiedział Serb[1]. Ten ostatni też zamiast „ćemo pivat” – „będziemy śpiewać, zaśpiewamy” – powiedziałby „ćemo pivati” albo po prostu „pivaćemo”. Znajdujemy również ślady języka włoskiego („điro” zamiast „krug”, od „giro” – „koło, okrążenie”; „pjaca” zamiast „trg”, od „piazza” – „plac”; „Muraj” zamiast „gradske zidine”, od „mura” – „mury”), jako że aż do 1947 roku Zadar był eksklawą Włoch na terytorium Jugosławii.

Twórcą zarówno słów, jak i melodii, a także pierwszym wykonawcą piosenki był Đani Maršan. Urodził się on 23 czerwca 1944 roku w Zadarze, choć wychował sie w podmiejskiej wsi Arbanasi, której nazwa jest pamiątką po osiadłej tam ludności albańskiej. W 1969 roku ukończył Wyższą Szkołę Handlu Zagranicznego w Zagrzebiu, po czym jednak oddał się karierze wokalnej, nagrywając dziesięć albumów i mnóstwo piosenek nie tylko po serbskochorwacku, ale i po angielsku, niemiecku i rosyjsku. Głos Đaniego Maršana porównywano do głosu Julia Iglesiasa, stąd też pewnie i liczne nagrody – na Festiwalu Zagrzebskim, Festiwalu Muzyki Rozrywkowej w Splicie, w Paryżu, w Dreźnie i w Rostocku. Z piosenkami objechał cały świat, a to doświadczenie przydało mu się później w pracy dyplomaty – na placówkach w Watykanie, Trieście i Mediolanie, a nawet w odległym Perth. Został również trzykrotnie odznaczony państwowymi medalami.

Dziś piosenka „Zadar je u sercu mome” kojarzona jest jednak przede wszystkim jako utwór z repertuaru Tomislava Ivčicia, który był młodszym, przyrodnim bratem Maršana. Też Zagrzebianin, urodzony 6 stycznia 1953 roku największą popularność, potwierdzoną sukcesami na różnych festiwalach, przeżywał Ivčić w latach siedemdziesiątych. I on dla kariery muzycznej poświęcił studia ekonomiczne, ale chyba wyszedł na tym co najmniej równie dobrze. W swojej twórczości często inspirował się piosenką włoską i folklorem dalmatyńskim, zresztą jego piosenka „Večeras je naša fešta” („Dziś wieczorem jest nasze święto”) stała się nieoficjalnym hymnem Dalmacji, wykonywanym w chwilach triumfu dalmatyńskich sportowców. W późniejszym okresie krótkiego życia wszedł do polityki, zaczął działać na rzecz powstrzymania wojny w Chorwacji, stworzył nieoficjalny hymn partii rządzącej krajem, a wkrótce po swoich czterdziestych urodzinach wygrał z jej ramienia uzupełniające wybory do parlamentu. Niestety, w objęciu fotela przeszkodziła śmierć w wypadku samochodowym. Znakiem rozpoznawczym Ivčicia były ogromne wąsiska, które bardzo go postarzały – na teledyskach wygląda jak pięćdziesięciolatek, a trudno przecież założyć, że wszystkie kręcił dopiero pod koniec życia. Zamiłowanie do zarostu nad górną wargą dzielił ze swoimi rówieśnikami – Victorem Socaciu i Jaromirem Nohavicą, choć nie doszukiwałbym się w tym jakiegoś tajnego pokoleniowego kodu.

Owszem, zwłaszcza odbierany z dzisiejszej perspektywy Ivčić ociera się o granicę kiczu i to nie wiadomo nawet czy od właściwej strony, ale popatrzmy na niego przez pryzmat kolorowych lat osiemdziesiątych i mitu Jugosławii – okna na świat całego Bloku Wschodniego, tej namiastki Zachodu na Wschodzie. Ja sam poznałem Jugosławię już w 1981 roku – wprawdzie przejazdem, ale pamiętam, że tiry zaparkowane koło kempingu pod Skopje zrobiły na mnie, wówczas siedmiolatku, ogromne wrażenie. Gdyby wtedy obok wylądowało ufo, nie zwróciłbym na nie uwagi. À propos – jakoś niedługo później na ekrany polskich kin zawitali Goście z galaktyki Arkana w reżyserii Dušana Vukoticia – pamiętani głównie ze sceny, w której mężczyźnie niemogącemu nakarmić niemowlęcia wyrastają kobiece piersi, jednak morze i wyspy też się w filmie pojawiały. Starsza, zbuntowana młodzież słuchała jugosłowiańskiego rocka, a przynajmniej tak dzisiaj twierdzą ówcześni młodzi ludzie, wśród dzieciarni wakacje nad Adriatykiem przebijały wczasy nad Balatonem czy nawet w Bułgarii. Ciekawy kraj, a gdy zaczęła się wojna, nie było wiadomo, za kogo trzymać kciuki.

Jugosławia się rozpadła, Tomislav Ivčić zginął w wypadku samochodowym, a nam się jedynie wakacje nie udały i to nie bardzo, ale tylko trochę. Rzeczywiście, do niektórych spraw trzeba podchodzić filozoficznie...

Maciek Froński

 

[1] Podobnie gdy w 1994 roku grający po sąsiedzku Hajduk Split ładował warszawskiej Legii cztery bramki, na trybunach można było dostrzec transparent właśnie z napisem „Naprid, Bili!” (Naprzód, Biali!), a nie „Naprijed, Bijeli!” czy „Napred, Beli!”. Oj, piękny to był mecz, co nawet ja, neutralny kibic Wisły, przyznać muszę.

Skrót artykułu: 

W 2007 roku wybraliśmy się z moim bratem Piotrkiem i z naszymi dziećmi (to znaczy każdy ze swoim, bo wspólnych nie mamy) na wakacje do Chorwacji. Zarezerwowaliśmy miejsce na kempingu na półwyspie Pelješac, planowaliśmy zwiedzanie Dubrownika i Korczuli, może czegoś jeszcze.

Dodaj komentarz!