Mikołajki Folkowe - srebrny jubileusz

„Po co jeżdżę na Mikołajki Folkowe od ponad 20 lat?” – takie pytanie lubi zadać ni stąd, ni zowąd błąkająca się po Chatce Żaka z mikrofonem pani z radia. Odpowiedź jest prosta, choć może nieoczywista – żeby spotkać ludzi, pośmiać się, pogadać. Kiedy mnie ktoś pyta, co będzie w programie najbliższego festiwalu, przeważnie nie wiem. Muzyka folkowa jest motorem tych wydarzeń, ale na miejscu schodzi na plan dalszy.

Mikołajki Folkowe powstały jako czas i miejsce spotkań ludzi gór – tych, którzy łażą z plecakiem, a wieczorami śpiewają przy ognisku piosenki turystyczne i ludowe – głównie pochodzące z tradycji łemkowskiej i bojkowskiej, z terenów Bieszczadów i Beskidu Niskiego. Z czasem spontaniczny pomysł schodzenia się górskich łazęgów przerodził się w porządny, międzynarodowy festiwal muzyki etnicznej z bardzo ważnym konkursem Sceny Otwartej, na której pierwsze kroki stawiała większość późniejszych „gwiazd” polskiego folku. Lata minęły, jak z bicza trzasnął, i oto w 2015 roku mieliśmy Mikołajki już po raz 25!

Jubileusz jakoś specjalnie nie wpłynął na sposób świętowania, ale z tej okazji wyświetlano w holu zdjęcia z poprzednich edycji – mile przywołujące chwile spędzone na koncertach i imprezach kuluarowych.

W tym roku zrezygnowano z pomysłu koncertów nocnych – co zostało przyjęte przez publiczność z ulgą – koniec walki ze snem na skądinąd fajnych, kameralnych spotkaniach. Teraz to, co miało się wydarzyć muzycznie, działo się po prostu w ramach programu głównego. Problematyczny był tylko piątek, bo jednocześnie na Scenie Głównej trwał koncert Pożoga Live! – czyli mocne uderzenie folku, a w Inkubatorze, po drugiej stronie Chatki grała Matragona z Sanoka. Niby to muzyka dla różnych odbiorców – ale niekoniecznie, bo np. ja (a nie byłam w tym osamotniona) biegałam między jednym koncertem a drugim, gdyż podobały mi się oba.

Na koncercie Pożoga zagrały dwa zespoły o trudnych i mylących się nazwach: Elforg i Merkfolk oraz Black Velvet Band. Pamiętam Black Velvet debiutujący na Mikołajkach kilka lat temu, kiedy to słychać było potencjał muzyczny, mimo niedociągnięć wokalnych. Od tego czasu zespół zdecydowanie się rozwinął – na piątkowym koncercie bardzo porządnie „szarpał druty” i głosy. Fajne aranżacje, spójność wykonawcza, no i jednak ewidentny element folkowy – bardzo dobry koncert. Pozostałe zespoły charczały podobnie, choć czasem niezrozumiale. Długowłosa młodzież hasała pod sceną zachęcająco, choć wielkich tłumów nie było.

Równolegle Matragona roztaczała baśniowe klimaty za pomocą instrumentów akustycznych i np. harfy. To muzyka jak do filmów fantasy – delikatna i opowiadająca. Matragona nic się nie zestarzała, choć była z nami na Mikołajkach niemal od początku.

Koncert Główny w sobotę oczywiście należał do laureatów Sceny Otwartej i „gwiazd”. Było urozmaicenie. Jednak zanim doszło do muzyki, na początku było dużo podziękowań, kwiatów, przemówień, gratulacji, jubileuszy, jeszcze raz podziękowań oraz wręczania nagród.

Scenę Otwartą i Nagrodę Publiczności w postaci portretu św. Mikołaja wygrał jazzujący T/Aboret z Warszawy, miejsce drugie zajął duet InFidelis (dziewczęta grające na suce biłgorajskiej i fideli płockiej), trzecie Królestwo Beskidu („za klimat, pasję i finezję wykonawczą”), a dodatkowe wyróżnienia otrzymały: A Gdzie To Dawniej Stroiło – „za spontaniczność i za wprowadzenie tradycji łemkowskiej w nurt muzyki rozrywkowej”, Dziadowski Projekt – „za ciekawą i bezprecedensową kreację sceniczną” – gdzie dziewczęta zmieniały kostiumy w trakcie występu – oraz Vuraj, który mimo „szlachetnego brzmienia” już na Koncert Główny nie został zaproszony. Sesją studyjną wyróżniono zespół Cilka. Mnie najbardziej spodobały się InFidelis – grają naprawdę pięknie i na szczęście bez tekstów, czyli kontrowersyjnego stylu Samych Suk, w których składzie również grają dziewczyny z tego zespołu.

Występy laureatów przetykały koncerty gwiazd (lub odwrotnie). Na pierwszy rzut poszła Inna Zhelannaya. Była rzeczywiście „inna”, ale niestety nieciekawa. Program głosił, iż jej: „repertuar nadal opiera się na tradycyjnych pieśniach z różnych części Rosji, Ukrainy i Białorusi. Członkowie grupy w innowacyjny sposób przekształcają zapomniane melodie (…) w hipnotyzujące kombinacje elektroniki i rocka” – i być może nawet jest to prawda, z wyjątkiem tego hipnotyzowania. Najgorszym grzechem muzyka jest nawet nie fałszować, a nudzić. Pani Inna była Nudnna. Doceniam jednak pojedyncze, nudne koncerty na Mikołajkach, bo wtedy można bez żalu wyjść z sali i porozmawiać ze znajomymi – toteż wyszłam i nie byłam osamotniona w tej decyzji.

W środku koncertu – niczym perła w koronie lub wisienka na torcie – wystąpił węgierski zespół Söndörgő z Szentendre pod Budapesztem. Wystąpił, zagrał i „pozamiatał”. Przynajmniej tego wieczoru. Zespół tworzy trzech braci, kuzyn i przyjaciel. Grają na tamburach – instrumentach podobnych do mandoliny, a ich repertuar wcale nie kojarzy się z muzyką węgierską. Czerpią go z tradycji przygranicznych na południu, stąd bałkańskie brzmienia kojarzone z muzyką grecką, serbską i chorwacką. Niezwykle żywiołowa muzyka, wirtuozeria wykonań na wszystkich tamburach, również tych o mikroskopijnym gryfie, żarty muzyczne – wszystko to porwało publiczność. Co chwila, nawet w trakcie koncertu, były owacje na stojąco. Potem zespół nie mógł zejść ze sceny, ponieważ publiczność wołała „bis!” – emocje sięgnęły zenitu.

Po Węgrach zagrali gospodarze – Orkiestra pw. św. Mikołaja (choć coś ostatnio widzę, że „pw.” znikło z plakatów) – głównie z nowym repertuarem z nagrywanej ostatnio płyty „Mody i Kody”. W czasie koncertu na scenę wjechał korowaj w charakterze tortu urodzinowego – zdobiony dwoma drożdżowymi łabądkami – efekt wypieków na warsztatach korowajowych.

W niedzielę pod hasłem Folk Off rewelacyjny koncert zagrały Kapela Maliszów oraz Kapela ze Wsi Warszawa – pod koniec w składzie połączonym. Każdy z tych zespołów to już marka i to eksportowa – nagradzani na wielu festiwalach, promujący polską muzykę za granicą, znani i lubiani u nas. Pokazują swój sposób na muzykę ludową, jednocześnie nie gubiąc w tym przekazie naturalnej energii drzemiącej w prostych utworach, wywodzących się z tradycji. Skład Kapeli Maliszów to zestaw idealny: szesnastoletni Kacper Malisz sam pisze niektóre mazurki czy oberki, a potem czaruje nimi na skrzypcach, dwunastoletnia Zuza Malisz wymiata na bębnie obręczowym i śpiewa, a ojciec uzupełnia całość na basie. Doskonałe śpiewy Kapeli ze Wsi, mocne, ostre głosy, świetna oprawa instrumentalna i czasem szalone aranżacje to znów inna wersja „muzyki korzennej”, jak mawia Maciej Szajkowski, lider zespołu. To połączenie na zakończenie Mikołajek Folkowych, to był jeden z najmocniejszych ich elementów.

Oczywiście, propozycje koncertowe uzupełniała ciekawa oferta warsztatowa. W tym roku tanecznie można było nauczyć się czardasza z Mesoseg – niełatwego tańca z Siedmiogrodu, w którym można znaleźć mnóstwo frajdy do przepięknej muzyki. Były warsztaty pieśni afrykańskich – na które przyszło bardzo dużo ludzi, warsztaty muzyczne dla dzieci – głównie perkusyjne oraz warsztaty kulinarne. Dzieci z zapałem brały udział w wypiekach – w sobotę pieczono obrzędowe ciasta drożdżowe – korowaje, a w niedzielę zdobiono pierniczki. Po Chatce rozchodziły się zapachy tak kuszące, że cukiernicy musieli się opędzać od nalotów przygodnych łasuchów.

Wśród działań wspomagających należy wymienić: spotkanie z litewską muzyką tradycyjną – prezentacja i koncert chóru żeńskiego Uniwersytetu w Szawlach „Pavasaris”, Festiwalowe Żywe Książki (dzięki którym można było umówić się na wywiad z „ciekawym człowiekiem” – czyli wypożyczyć go jak książkę), projekcje filmowe czy wystawy zdjęć (w tym świetna wystawa pokonkursowa „Tradycja w obiektywie”).

Nie zabrakło też tańców pod Sceną pod Schodami. W tym roku zagrały kapele Jana Kani z Lipnik (Kurpie), Działoszacy z Działoszyc w świętokrzyskim, mazowiecka Kapela Henryka Zawadzkiego ze Strzałkowa oraz Kapela Stacha z Dzwoli (Lubelskie), a tańczących było więcej niż w latach poprzednich – prawdziwy tłum, co oznacza, że grono stałych bywalców znacznie się powiększyło.

Najfajniejsze było oczywiście wspólne śpiewanie po koncertach. Udało się je skumulować w jednej przestrzeni byłej chatkowej knajpy – na czas festiwalu na powrót zamienionej w kafejkę przez staromiejski Zielony Talerzyk. Wprawdzie muzycy nie przynieśli swoich osobliwych instrumentów i musiała wystarczyć gitara, za to wiele osób włączało się w śpiewy czy łomotanie do rytmu. I w sumie o to chodzi w tym festiwalu – by na jeden weekend grudnia stał się on zdarzeniem totalnym – wypełniającym czas i przestrzeń.

Skrót artykułu: 

„Po co jeżdżę na Mikołajki Folkowe od ponad 20 lat?” – takie pytanie lubi zadać ni stąd, ni zowąd błąkająca się po Chatce Żaka z mikrofonem pani z radia. Odpowiedź jest prosta, choć może nieoczywista – żeby spotkać ludzi, pośmiać się, pogadać. Kiedy mnie ktoś pyta, co będzie w programie najbliższego festiwalu, przeważnie nie wiem. Muzyka folkowa jest motorem tych wydarzeń, ale na miejscu schodzi na plan dalszy.

Dział: 

Dodaj komentarz!