Mazurki 2016

Kolejna wiosenna edycja festiwalu Mazurki przebiegała pod hasłem „PoGRAnicza” – i jak napisali organizatorzy w programie, dotyczy to różnych granic, które łączy muzyka: „To muzyczne pogranicza miasta i wsi, przeszłości i przyszłości, lokalności i uniwersalności”. Z tej koncepcji wyrósł temat relacji wsi i dworu, a co za tym idzie pańszczyzny – o czym dyskutowano na konferencji otwierającej festiwal „Pańszczyzna. Przemiany tożsamości kulturowej wsi polskiej”. Po dyskusji pokazano film o Janie Gacy autorstwa Jagny Knittel. Dalej było już trochę lżej gatunkowo – do słuchania i do tańca – choć też w profilu poGRAniczowym.
Motto-podtytuł festiwalu to: „Mazurki – grane, śpiewane, tańczone”. Jest to największy w Polsce festiwal tradycyjnej muzyki tanecznej. Impreza w Kazimierzu, jak wiadomo, od zawsze skupia największe ilości autentycznych muzyków ludowych. Tam dominuje jednak forma przeglądu, na którym co prawda można potańczyć, ale to w Warszawie prym wiodą muzycy młodego pokolenia, rekonstruujący muzykę do tańca i koncerty, które tańcom towarzyszą i które właśnie na tej pozycji towarzyszącej się plasują.
Zgodnie z duchem takiego ustawienia mocnych punktów, również organizowany w ramach festiwalu konkurs Stara Tradycja w tym roku przybrał inną formułę. Formuła współzawodnictwa ograniczona była do wyłonienia artystów grających na koncercie, natomiast laurów jako takich nie przyznawano. Dominowali bardzo młodzi wykonawcy – brawurowy skrzypek lat 10 z Żywiecczyzny, 11-letni heligonista z Suchej Beskidzkiej, Kapela młoda Kurasie – czyli wnuki i prawnuki Albiny Kuraś z Podkarpacia, tylko nieco starsi młodziankowie z Wiru (z rumieńczykami jak na przedwojennej fotografii) czy wytatuowany bębnista z Radomia. Ten aspekt młodości zachwycił najbardziej – bo oznacza, że jednak jest zainteresowanie muzyką tradycyjną również w młodszych pokoleniach. Jeszcze 2 lata temu w Wirze nie było oberków, zorganizowano dopiero pierwszą (znakomitą zresztą!) zabawę, a tu proszę – pojawia się kapela z Wiru i to kapela młodzieżowa. Nastoletnie prawnuki pani Kuraś (nestorki muzycznego rodu z Lubziny i mistrzyni dla wielu zespołów) wprost chwaliły się, że zainteresowanie muzyką ludową mają po rodzinie. Absolutnym hitem całego festiwalu okazała się Kapela Fokta z Radomia z Michałem Foktem na harmonii – grającym zarazem wirtuozersko i od niechcenia „na luziku” – oraz Cezarym Bursą – wściekłym bębnistą o stylizacji dyskotekowej i niesamowitej energii. Stara Tradycja miała koncert w Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki, gdzie nie było w tym roku miejsca do tańca, więc po części muzycznej wszyscy z ochotą przenieśli się do klubu Solec 44, gdzie kapele „starotradycyjne” poprowadziły świetną zabawę.
Dosyć nudno wypadł koncert pt. Wołyń – właściwie chyba jako jedyny słaby punkt festiwalu. Pomysł niby jakiś był (np. na wstępie rozdawano kokardki weselne widzom), ale realizacja wyszła mocno niespójnie. Sala w Bibliotece Rolniczej była duża, zrezygnowano ze sceny – a właściwie na scenie posadzono część „gości weselnych” – de facto publiczności – a wykonawców nie było widać już zza pierwszego rzędu krzeseł. Nie było też ich słychać, bo przyjęta konwencja „zabawy weselnej” bez nagłośnienia pozwalała słyszeć cokolwiek tylko najbliżej zgromadzonym, do tego artyści roili się jak na wiejskim odpuście w tę i z powrotem, rumorem wytracając do reszty dźwięki muzyczne. Najbardziej mnie jednak raził dobór repertuaru – od Mazowsza i Lubelszczyzny, przez góralszczyznę podhalańską, wielkopolskiego wiwata po pieśni Polesia ukraińskiego. Najmniej w tym wszystkim było tytułowego Wołynia, ale jedna pieśń ukraińskiego zespołu Babskij Kozaczok („Za ho roju czorna chmara”) była na tyle piękna, że nieco wynagrodziła trudy oczekiwania na to, że „coś się zadzieje”. To był koncert, z którego wynikało niezbicie, że ukraiński śpiew przewyższa śpiew polski jakością i bogactwem, natomiast w muzyce instrumentalnej do tańca jest dokładnie odwrotnie – to polskie granie jest o wiele ciekawsze i do tańca wyrywa.
W Bibliotece Rolniczej koncertom towarzyszyła wystawa monideł – portretów rodzinnych domalowywanych ręcznie w atelier fotografów – urocza i z wieloma fotografiami. Najbardziej zachwyciło mnie, że właściciel kolekcji, Andrzej Różycki, przywołał ludową nazwę tego rodzaju portretów – „mamidło” – bo przecież częściej niż portret wychodził z tych obrazków omam, oszukana wersja najbliższych.
Doskonale wypadł koncert czwartkowy poświęcony Wiejskim Klubom Tańca, czyli ruchowi przywracającemu muzykę wiejską w remizach na wsiach. Zagrały ulubione kapele: Zawołany Skład Weselny, Witaszewiacy, Kapela Kmity, Maciej Żurek, Stefan Gaca, Kapela Piecyka, Wesoła Trójka, Zdzisław Kwapiński, Kapela Lipców, Marcin Drabik i Kapela Stachury. Duża sala z idealnie gładkim parkietem była luksusem, który rzadko się trafia, więc tańce rozpoczęły się już na koncercie. W jego trakcie pokazano dwa filmy Piotra Baczewskiego i doceniono ze sceny autora licznych filmów oraz zdjęć dokumentujących ten świat „ostatnich wiejskich muzykantów” i ich uczniów, co wywołało zasłużone owacje.
Piątek na festiwalu zwolnił nieco tempo w koncercie polsko-szwedzkim. Z Polski zagrali Diabubu z Łódzkiego i Kapela Brodów, a ze Szwecji Balgetingen oraz Royal College of Music. Koncerty wieczorne były dla zabieganych, a ci, co mieli czas w dzień, mogli uczestniczyć jak zwykle w najróżniejszych warsztatach muzycznych – śpiewu, gry na instrumentach i tańca. Ci, którym się to nie udało, mogli załapać się na szybkie warsztaty w czasie sobotniego Targowiska Instrumentów. Były tańce z Żywiecczyzny, tańce białoruskie, szwedzkie, wielkopolskie, litewskie, śpiewy wyrywasów połączone z tańcami (to formuła oberkowa), a także warsztaty muzyczne i zabawy dla dzieci.
Samo targowisko było ogromne – to wydarzenie rozrasta się z roku na rok w ogromnym tempie (zwłaszcza gdy się wspomni 3 stoliczki z fujarkami i akordeonem na jego pierwszej edycji). Przestrzeń wypełnili producenci instrumentów tradycyjnych, często prawdziwi mistrzowie multiinstrumentaliści. Zwiedzającym też słoń na ucho nie nadepnął, więc w efekcie fort, w którym miało miejsce wydarzenie, rozbrzmiewał najróżniejszymi mikrokoncertami na sali głównej i po wszystkich zakamarkach. Najcenniejsza jest możliwość spotkania z innymi muzykantami, rozmów dosłownych i muzycznych – z których czasem powstają nowe projekty i pomysły.
Kulminacją festiwalu była oczywiście Noc Tańca – sobotnie szaleństwo do rana. Było to spotkanie tancerzy i wszystkich znakomitych kapel uczestniczących w festiwalu. Na jednej scenie przewinęły się takie sławy jak: Malisze, Janusz Prusinowski Trio, Kapela Brodów, Tęgie Chłopy, Niwińscy, Żurek itp., itd. – boję się wymieniać szczegółowo, by nikogo nie pominąć. Fort pulsował głównie w rytmie oberka i nawet jeśli chwilowo na scenie pojawiało się coś spokojniejszego, szaleństwo trwało w kuluarach, w barze (gdzie np. Czarek Bursa z Agnieszką Niwińską grali na bębnach, jednocześnie nimi żonglując). Zabawa posuwała się niepostrzeżenie w czasie i mimo że kapele zmieniały się w nieustannej zadyszce, ciągle postępowała obsuwa w planie – przez co nie można było pójść spać do domu z obawy, że przegapi się kolejne znakomitości! Wszystko skończyło się o siódmej nad ranem i przed graniem w parku uratował muzyków i tancerzy niespodziewany deszcz.

Joanna Zarzecka

Skrót artykułu: 

Kolejna wiosenna edycja festiwalu Mazurki przebiegała pod hasłem „PoGRAnicza” – i jak napisali organizatorzy w programie, dotyczy to różnych granic, które łączy muzyka: „To muzyczne pogranicza miasta i wsi, przeszłości i przyszłości, lokalności i uniwersalności”. Z tej koncepcji wyrósł temat relacji wsi i dworu, a co za tym idzie pańszczyzny – o czym dyskutowano na konferencji otwierającej festiwal „Pańszczyzna. Przemiany tożsamości kulturowej wsi polskiej”. Po dyskusji pokazano film o Janie Gacy autorstwa Jagny Knittel. Dalej było już trochę lżej gatunkowo – do słuchania i do tańca – choć też w profilu poGRAniczowym.

Dział: 

Dodaj komentarz!