Manele z przedmieść i bloków

W Polsce manele wciąż kojarzą się przede wszystkim z nieporęcznymi tobołami. W nie aż tak odległej Rumunii gatunek muzyczny nazywany manele wzbudza zupełnie inne emocje, niekiedy skrajne. Jedno jest jednak stałe – nie pozostawia obojętnym.

Początki manele to muzyka określana jako maneaua, która miała swoje korzenie w XIX wieku i była fuzją tradycyjnej muzyki rumuńskiej z wpływami muzycznymi Imperium Osmańskiego. Do dziś jest zresztą tu i ówdzie wykonywana jako odmiana muzyki dawnej i ludowej, a jedną z niewielu kapel kultywujących ten styl są znani u nas z Mikołajek Folkowych bukareszteńscy Trei Parale. Samo słowo maneaua (jak i równoważne mu manea) jest pochodzenia tureckiego.

Dziś manele to również muzyczna fuzja, choć brzmieniowo bardzo daleka od XIX-wiecznego pierwowzoru. Nurt ten na dobre zaistniał w czasach schyłkowego Ceaușescu, czyli pod koniec lat 80. XX wieku. Za kolebkę manele przyjmuje się bukareszteńską dzielnicę Ferentari, zamieszkałą do dziś w przeważającej ilości przez ludność cygańską. Tam właśnie po raz pierwszy doszło do zderzenia tradycyjnej muzyki romskiej z nowinkami płynącymi coraz szerszym strumieniem zarówno z tzw. Zachodu (w tym Włoch), jak i z krain orientalnych (Turcja i dalej). W Ferentari, leżącym – tak, jak i sam Bukareszt – na granicy różnych kultur, fuzja euro i orient disco z ludowizną blokowo-wioskową stała się sprawą niemalże naturalną. Powstało środowisko określane jako manelişti, które bardzo szybko na bazie granej przez siebie muzyki stworzyło rodzaj niezależnej od „mejnstrimu” subkultury, rozpoznawalnej tak wizualnie, jak i kulturowo. Było to po prostu wybuchowe zderzenie bardzo bogatej tradycji lautarów z nowatorskimi trendami muzyki cygańskiej (i nie tylko) z rumuńskich przedmieść. Jasny i prosty przekaz manelistów trafił tam na podatny grunt, a wiele młodych osób, nie tylko Romów, zaczęło się z nim w jakiś sposób utożsamiać, ku rozpaczy „bardziej wykształconej” części społeczeństwa. Prosta, bardzo często naszpikowana slangiem i błędami językowymi warstwa tekstowa, oscylująca wokół tematyki „szmal, fura, kobitki” w quasi-wulgarny lub przesłodzony (w zależności od wykonawcy) sposób, stała się w połączeniu z prostym, ale charakterystycznym „folkopolowym” brzmieniem, jednym z wyznaczników nurtu manele. Smaczku dodał fakt, że wiele melodii artyści wręcz „podkradali” sobie, niejednokrotnie przekraczając granice z Bułgarią, Serbią, a nawet sięgając do Turcji i Indii. Coś, co u nas miałoby znamiona plagiatu, tam stało się czymś dopuszczalnym, co określa się jako „muzica originala”.

Oficjalne i państwowe media w Rumunii otoczyły manele zmową milczenia, co zupełnie nie miało wpływu na rosnącą popularność gatunku. Wybuchające co jakiś czas w środowisku skandale pozamuzyczne chętnie podłapuje prasa tabloidowa, a i sami maneliści stworzyli własne wytwórnie, media (w tym telewizje i niezliczone radia internetowe), kluby oraz sieci dystrybucji. Tego się nie kupi w wielkich salonach muzycznych, to jest dostępne na bazarach w formie tanich wydań CD lub składanek mp3, a w dzisiejszych czasach także jest do ściągnięcia w internecie. Znalezienie informacji o koncertach manele – czy to w klubach, czy w plenerze – nie jest jednak łatwe, plakaty na mieście zdarzają się sporadycznie, ale poczta pantoflowa działa sprawnie. W czasach przedfacebookowych większość manelistów odnajdowała się w internecie na portalu www.hi5.com lub lokalnych rumuńskich (np. www.trilulilu.ro), a również na zakładanych i dynamicznie pojawiających się i znikających forach tematycznych. Fani i wykonawcy manele stosunkowo niedawno odkryli Facebook i wiele z „folkloru” portalu hajfajf przenieśli „na fejsa” ze sobą. Jeszcze niedawno Facebook został wręcz zalany fałszywymi profilami bardziej znanych wykonawców i gdzieniegdzie jeszcze można trafić na fałszywki stron Denisy czy Mădăliny zwalczane przez samych artystów. Na oficjalnych fanpage’ach część wykonawców, oprócz prezentowania selfie i zdjęć z koncertów, czasem prowadzi wręcz filozoficzne rozmowy dotyczące życia codziennego (np. Alinu AJ czy Sorina Ceugea). Niemniej to właśnie dzięki „fejsowi” dostęp do informacji o gigach manele stał się o wiele łatwiejszy, niż miało to miejsce jeszcze 10 lat temu. Dziś prawie żadne weselisko nie może obejść się bez nuty manele, a czy będzie generowana na żywo, czy mechanicznie zależy od zasobności portfela państwa młodych. Muzycy każą sobie słono płacić za występy i to jest de facto ich główne źródło zarobku. Co ciekawe, praktycznie nie uświadczy się manelisty w reklamie TV czy prasie – chyba, że jest to reklama konkretnego koncertu, płyty lub składanki w mediach branżowych typu Taraf TV czy w dynamicznie zmieniających się tytułach prasowych.
Tradycyjni wykonawcy lautareski patrzą na zjawisko manele nieco krzywym okiem, głównie pod kątem „zanieczyszczania” tradycji. W manele wielu wykonawców nie jest rodowitymi Cyganami, a i sam styl wchodzi w interesujące fuzje z hip-hopem (Don Genove) czy raggatonem (Mr. Juve, Şuşanu). Ciekawostką jest, że wykonawcy manele stosunkowo rzadko nagrywają płyty solowe, najczęściej są to niezliczone, jedno lub wielorazowe duety lub pojedyncze kawałki nagrywane dla konkretnych wytwórni w studiach różnych producentów. Ci również wykształcili z czasem własne brzmienia, a najbardziej rozpoznawalni pod tym kątem są Florin Necşoiu (vel NEK), Danezu, Marian Vasilie i weteran sceny, Nelut Peşte (którzy także sami nagrywają własne kawałki).

Nie tak dawna popularność w Polsce Sandu Ciorby nie była w żaden widoczny sposób skorelowana z jego odbiorem w Rumunii. Nie jest on kompletnie nieznany, ale tam jest po prostu jednym z wielu artystów stajni Viper Production (jednej z większych obok Kompact Sound, Big Man i Amma Records) reprezentujących nurt parodystyczno-kabaretowy wespół w zespół z m.in. bardzo sympatycznym Bogadem de la Cluj czy topornie wesołym, ale rozpoznawalnym po kilku taktach Romeo Fantastikiem. „Dalibomba” to był po prostu jeden z wielu lokalnych hitów, podchwycony w Polsce przez jedną z rozgłośni radiowych na zasadzie podobieństw fonetycznych i w miejsce wcześniejszej, nieudanej próby wylansowania bułgarskiego skandalisty Azisa. W kraju Daków najpopularniejszymi manelistami są: niezmiennie okrzyknięty Królem Manele, Nicolae Guţă (jeden z prekursorów gatunku, wcześniej m.in. robotnik kolejowy), obdarzony niesamowitym głosem Florin Salam, Adrian Minune (u nas kojarzony przede wszystkim z filmem Gadjo Dilo i słynną sceną na cmentarzu, gdzie gra na akordeonie „Tutti Frutti”), Babi Minune, który zaczynał jako dziecko, a dziś jest wziętym młodzieńcem, podobnie jak Copilul de Aur, raggatonowcy Mr. Juve i Şuşanu (kiedyś występujący jako duet Play AJ) oraz obdarzony iście hinduską urodą Florin Peste i muzycy z jego stajni. Bardzo popularni są również: Jean de la Craiova (wokalista i prezenter telewizyjnych programów śniadaniowych i wieczornych), Adi de la Vâlcea (który oprócz grania manele jest też znakomitym gitarzystą rockowo-bluesowym), Liviu Pustiu, Liviu Guţă, Alex de la Oraşţie, Fero, Marius de la Focşani, Alinu AJ, Cristi Dules, Lucian Elgi. Z pań – niesamowita wokalnie Prinţesa de Aur, Denisa (krewna Florina Peşte), utalentowana i posiadająca wyższe wykształcenie Sorina Ceugea, Mădălina określana jako Beyonce de Romania, Laura, Narcisa, Laura Vass, Roxana Prinţesa de Ardealului, córka Króla – Nicoleta Guţă czy Dalida (vel Malyna), która całkiem niedawno szturmem wdarła się na manelowe listy przebojów, nagrywając kawałki m.in. z raggatonowcem Mr. Juve. A nowych twarzy przybywa!

Mekką fanów manele są liczne kluby, takie jak np. Litoral w Klużu czy Bamboo, tudzież Million Dollars w Bukareszcie (w których, przy odrobinie szczęścia, spotkać można też piłkarzy i lokalnych celebrytów), jak również restauracje z muzyką manele, często prowadzone przez samych muzyków. Jedną z nich jest Wesoły Młyn, czyli Muara Lu Bucur w bukareszteńskim sektorze 2, gdzie często, oprócz kręcenia teledysków, odbywają się manelowe jam session. W sierpniu 2011 roku miałem okazję uczestniczyć w jednej z nich, podczas której grali manele na żywo m.in. muzycy ze znanej z licznych koncertów w Polsce ekipy Mahala Rai Banda. I wśród zagranych kawałków zabrzmiało nieśmiertelne „Ionel Ionelule”, czyli ponadczasowy, tamtejszy hit rodem z muzica populara, na swój sposób pokrewnego manele.

Akcja powoduje reakcję. Oficjalnie „nieistniejące” manele budzi w Rumunii wiele emocji i są one najczęściej związane z pozamuzycznymi klimatami. Fakt, że w dużej mierze są to proste rytmy grane przez tych bogatych Cyganów i „swoich” gadziów – a kupowane (lub ściągane z sieci) przede wszystkim przez tych biedniejszych i mniej wykształconych, nie jest tu bez znaczenia. W 2010 roku wspólnie z kolegą zrobiliśmy kilka metalowych remiksów starszych kawałków Denisy, utrzymanych przede wszystkim w rytmice power/heavymetalowej i thrash/deathowej, kierując się w doborze głównie możliwością sensownego przemiksowania. Nie wiem, czy to był przypadek czy nie, ale pierwszym z nich był utwór „Dragoste multă şi ură”, czyli „Wiele miłości i nienawiści”. Niedługo po ukazaniu się remiksu w internecie temat został podłapany przez rumuński dziennik „Libertatea” (odpowiednik naszego „Faktu”) oraz lokalny periodyk „Monitorul Express” z Braszowa i artykuł, który się wtedy ukazał, pociągnął za sobą całą lawinę wydarzeń. Po pierwszej, potężnej dawce „hejtu” wykrzyczanego przez rumuńskich fanów rocka i metalu gdzieniegdzie pojawiły się głosy, że: „to całkiem fajnie brzmi – ale dlaczego Denisa, dlaczego manele?”. Z tych wydarzeń do dziś pozostało mi kilka fajnych kontaktów, tak wśród manelistów, jak i metalowców. Co ciekawe, przytłaczająca większość negatywnych opinii była po stronie rockowo-metalowej. Fani manele podeszli do tego „połączenia ognia i wody” w sposób dużo bardziej wyluzowany, choć spodziewałem się raczej odwrotnych reakcji. Dla nas w Polsce był to po prostu rodzaj żartu muzycznego – a tam był to przysłowiowy kij w mrowisko. Co prawda, chociaż manele nie jest aż tak określone politycznie jak jego odpowiedniki z krajów sąsiednich, to jednak nie jest całkowicie obojętne. Na przykład turbofolk w byłej Jugosławii był bardzo zaangażowany i w świetle wojny, która się tam jeszcze nie tak dawno toczyła, jest to zrozumiałe. Swego czasu co najmniej kilku wykonawców brało udział w kampaniach bliźniaczo podobnych do kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego z discopolowym Top One w roli głównej – a to nie wszystkim się podobało.

Zostawmy jednak te kwestie i przejdźmy do muzycznego podsumowania. Jadąc do Rumunii, z manele spotkamy się na pewno prędzej czy później – czy to w postaci muzyki puszczanej przez kierowcę lokalnego busa, względnie dostawczaka, czy młodych cocalari (tudzież pitzipoance) odtwarzających manele z telefonów komórkowych w środkach komunikacji miejskiej, czy też u ulicznych grajków. Także w hotelowej kablówce, w kolorowych czasopismach, czasem w kioskach z gazetami. Jak będziemy mieli szczęście, to natkniemy się na występy plenerowe na przedmieściach albo i na samo wesele. Manele to, w pewnym uproszczeniu, rumuńskie disco polo, z tym że chyba wciąż ciekawiej zaaranżowane i bardziej etniczne w brzmieniu – tak jak bułgarska czałga, eksjugosłowiański turbofolk, grecka laika czy nawet fińska humppa. I nie pozostawia obojętnym – to się kocha albo nienawidzi. I tak jak w disco polo, tam się nagrywa przede wszystkim przeboje, a nie płyty sensu stricto, choć zdarzają się i długograje, ale winylu się nie uświadczy. Kiedyś na jednym z forów fanów Denisy poprosiłem o podanie jej pełnej dyskografii – otrzymałem w odpowiedzi alfabetyczny spis kawałków z wszystkich płyt i składanek... A gdy rozmawiałem z Rumunami o manele, okazywało się, że mimo początkowego „oburzenia” doskonale znali najnowsze hity.

Haide, sus, sus, bine aşa!!! Dalej, w górę, w górę, o tak!!!

Witt Wilczyński

Skrót artykułu: 

W Polsce manele wciąż kojarzą się przede wszystkim z nieporęcznymi tobołami. W nie aż tak odległej Rumunii gatunek muzyczny nazywany manele wzbudza zupełnie inne emocje, niekiedy skrajne. Jedno jest jednak stałe – nie pozostawia obojętnym.

Dodaj komentarz!