„Łoj!” i „Sny z wanny”, czyli eksperyment

[folk a sprawa polska]

Folkowy Fonogram Roku – doroczny konkurs na płytowe podsumowanie minionych dwunastu miesięcy (tym razem zamkniętych między styczniem a grudniem 2017 r.). Rodzaj bilansu, weryfikacji, barometru tego, co istotne (albo i mniej istotne – zgłoszeń jest wszak co roku kilkadziesiąt) i co wydarzyło się ostatnio w folkowej fonografii. Inna sprawa, że przecież nigdy do konkursu nie są zgłoszone wszystkie krążki. Tym razem – przypominam sobie, przebiegając w myślach ubiegłoroczne publikacje – zabrakło choćby ostatnich płyt Kroke czy Adama Struga. Okazuje się, co nie jest spostrzeżeniem wyjątkowo odkrywczym, że Folkowy Fonogram Roku ma szczególne znaczenie dla tej części polskiej sceny muzycznej, o której tutaj mówimy. Okazuje się też, że konkurs co roku zachwyca, pozwala na olśnienia, albo – przynajmniej? – na uświadomienie sobie bogactwa tej tzw. folkowej sceny.
Bliższe przyjrzenie się choćby paru nie najgłośniejszym ubiegłorocznym płytom pozwala na odkrycia – znów – w pewnym sensie nienowe, ale pozwalające na bezinteresowne zauroczenie, naturalną satysfakcję, radość bycia w bezpośrednim kontakcie z taką formą twórczości. A owe doświadczenia mogą prowadzić i do takich (oczywistych, raz jeszcze powtarzanych) wniosków, że dbałość o plastyczną oprawę wydawnictwa jest fundamentalnym elementem całości. Albo że ważna w „folkowym” kontekście może być muzyka nie-koniecznie-użytkowa albo nie-koniecznie-taneczna. Albo że artystyczny eksperyment może niezwykle poszerzać spektrum doznań słuchacza. Także – jak mówi wkładka jednej z płyt – „eksperyment przełamujący schemat muzyki odnalezionej”.
Tak, zatrzymałem się nad kilkoma płytami nieoczywistymi, zgłoszonymi do Folkowego Fonogramu Roku 2017. Te, które znalazły się w ścisłym finale i w czołówce zestawienia, są powszechnie znane sympatykom gatunku. Warto jednak spojrzeć i na to, że natchnienia płynące z muzyki tradycyjnej poruszają dogłębnie również twórców dalekich od jakkolwiek rozumianego mainstreamu. Jako przykłady szczególnie godne uwagi niech posłużą płyty, które nagrali Anna Maria Huszcza, Sebastian Wypych czy Olga Hanowska.
Album „Łoj!”, stworzony przez Annę Marię Huszczę i Marcina Alberta Steczkowskiego (przy współpracy zaproszonych gości), kojarzy się nieco z niedocenionym składankowym krążkiem „Źwierściadło” przygotowanym przez Remigiusza Mazura-Hanaja. Nie tylko dlatego, że obie płyty wydane zostały przez Requiem Records (obie też zaopatrzono w piękne okładki, bliskie sobie w sensie plastycznym). I nie tylko dlatego, że nagranie Huszczy znalazło się w składankowym albumie. Ona i Steczkowski wykorzystują sample muzyki ludowej, zaśpiewów, rozmów, recytatywów – i wokół nich tworzą swoją artystyczną wizję, której najbliżej pewnie do tzw. sztuki współczesnej. Proponują muzykę barwną, pstrokatą, chropowatą, a jednocześnie spontaniczną i pełną niekłamanego uroku.
W nieco inne rejony zaprasza nas Sebastian Wypych (którego płytę „Directions” też wydało Requiem Records). Podejmuje on solową wyprawę na rubieże współczesnej muzyki kameralnej, gdzie (znów) nieopodal zaczyna się świat muzyki tradycyjnej (ludowej, folkowej). Proponuje głównie autorskie kompozycje zaprojektowane na kontrabas solo, wykonywane bez jakiegokolwiek elektronicznego wsparcia. W dwóch utworach wspierają go wokalnie Rasm Al-Mashan oraz Buba Badije Kouyateh (ten ostatni gra też na korze). Otrzymujemy coś w rodzaju autorskiego wyobrażenia o szlachetnej world music, ubranej w język muzyki klasycznej. Mam skojarzenia, nie tylko z uwagi na kontrabas jako instrument solowy, z najlepszymi dokonaniami Vitolda Reka (Witolda Szczurka). Ale w niczym nie ogranicza to oryginalności i wiarygodności autorskiej propozycji Wypycha.
Jeśli dla dopełnienia tej opowieści sięgam po album „Sny panny z wanny” Olgi Hanowskiej, to dlatego, że w piękny sposób dopełnia ona i spaja historię o płytach tyleż niezwykłych i niecodziennych, co dyskretnych i skromnych na tyle, że nie zaprzątają uwagi ani tzw. statystycznego odbiorcy, ani nawet – zdaje się – fanów muzyki wysublimowanej. Autorka wykonuje swe kompozycje solo, sięgając po rozmaite instrumentarium: od skrzypiec, przez m.in. cytrę, flety i piszczałki po subtelnie wyzyskiwaną elektronikę i nagrania terenowe. Dzięki nim może określić swą twórczość jako „folkowy dron” albo „botaniczną audiosferę, roślinną partyturę”. Znów inspiracji folkowych czy ludowych jest tu mnóstwo. Całość podana jednak w tak autonomiczny i autogeniczny sposób, że nie da się jej przypisać do jakiegokolwiek modnego lub niemodnego nurtu. Jeśliby jednak ową „folkowość” oceniać miarą artystycznej szczerości i wiarygodności osobistej wypowiedzi, to – tak jak i dwa wspomniane powyżej – jest to dzieło ze wszech miar domagające się uwagi.

Tomasz Janas

Skrót artykułu: 

Folkowy Fonogram Roku – doroczny konkurs na płytowe podsumowanie minionych dwunastu miesięcy (tym razem zamkniętych między styczniem a grudniem 2017 r.). Rodzaj bilansu, weryfikacji, barometru tego, co istotne (albo i mniej istotne – zgłoszeń jest wszak co roku kilkadziesiąt) i co wydarzyło się ostatnio w folkowej fonografii. Inna sprawa, że przecież nigdy do konkursu nie są zgłoszone wszystkie krążki. Tym razem – przypominam sobie, przebiegając w myślach ubiegłoroczne publikacje – zabrakło choćby ostatnich płyt Kroke czy Adama Struga. Okazuje się, co nie jest spostrzeżeniem wyjątkowo odkrywczym, że Folkowy Fonogram Roku ma szczególne znaczenie dla tej części polskiej sceny muzycznej, o której tutaj mówimy. Okazuje się też, że konkurs co roku zachwyca, pozwala na olśnienia, albo – przynajmniej? – na uświadomienie sobie bogactwa tej tzw. folkowej sceny.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!