Kolorowa karuzela World Music Expo

Maciek Froński

25 października 2017 r. ruszyła w Katowicach kolorowa karuzela World Music Expo i kręciła się przez pięć dni. Było to chyba największe wydarzenie muzyczne w naszym kraju w mijającym roku i to nie tylko w środowisku związanym z muzyką świata – imprezie tej, po raz pierwszy zorganizowanej w Polsce, na świecie dorównują chyba tylko canneńskie targi MIDEM i bremeńskie Jazz Ahead.

Czym jest WOMEX? To po prostu wielkie spotkanie artystów, wydawców, działaczy, dziennikarzy i wielbicieli muzyki świata z prawie stu krajów.

Impreza rozłożyła się w kilku różnych, choć położonych blisko siebie, obiektach – charakterystycznej dla Katowic Hali Spodka (1964-1971, architekci: Maciej Gintowt, Maciej Krasiński, Jerzy Hryniewiecki) i położonych tuż obok: Międzynarodowym Centrum Kongresowym (2011-2015, JEMS Architekci) oraz w stanowiącej obecnie chlubę miasta siedzibie Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia (2012-2014, architekt Tomasz Konior). Uroczystość otwarcia World Music Expo 2017 uświetnili potrójnym koncertem Lautari, Kapela Maliszów i VOŁOSI, a więc polskie kapele folkowe. Towarzyszyła im tyska Orkiestra Kameralna AUKSO – ten niezbyt fortunny manewr był chyba gestem w kierunku śląskiej publiczności, jeśli nie po prostu śląskich wyborców. Mimo to koncert wypadł dobrze, niesieni dźwiękami muzyki grupy Lautari mogliśmy w wyobraźni poszybować nad karpackimi połoninami, a potem, podążając w dół z biegiem cicho szemrzącego strumienia, wpaść w sam środek pełnego życia żydowskiego miasteczka. „Zielona lipka, jałowiec – lepszy kawaler niż wdowiec” – to już kapela pod przewodem seniora rodu, Jana Malisza, skądinąd pana w typie Jerzego Pilcha. Czy to będzie seksizm, gdy napiszę, że jego córka (jego, czyli starego Malisza, nie pisarza z Wisły) to ładna dziewczyna? Chyba tak, więc sobie podaruję. Wreszcie VOŁOSI, męski kwintet smyczkowy z kontrabasistą przywodzącym na myśl Steliosa Kazantzidisa w kwiecie wieku, grający to muzykę melodyjną, jakby filmową, to znów motywy cygańsko-węgierskie jak z nawiedzonej karczmy na rozstajach. W przeciwieństwie do grupy Lautari i Kapeli Maliszów muzycy nie wymieniali się instrumentami, każdy konsekwentnie grał na swoim, za to miałem okazję dowiedzieć się, co to jest pizzicato. No więc było pizzicato na wiolonczeli i kontrabasie, a cały koncert zakończyła owacja na stojąco.

W ciągu czterech kolejnych dni mogliśmy podziwiać artystów niemalże ze wszystkich stron świata: grającego na laouto Greka z Epiru Vasilisa Kostasa w duecie z irackim skrzypkiem Laifem Sidiqiem, próbujących, ze sporym powodzeniem zresztą, połączyć najbardziej wymagające utwory greckiej muzyki instrumentalnej ze wschodnią melancholią skrzypiec, a bywa, że z nutką flamenco; AUX z Korei Południowej – w zasadzie taki elektroniczny rock z silnym, przeciągłym wokalem kobiecym; Havanę d’Primerę, kubańską grupę wykonującą salsę, sympatyczną, choć nic niezwykłego; Martę Topferovą i Milokraj, wykonujących muzykę w stylu flamenco, choć może bardziej latynoską niż hiszpańską. Nieco zbliżony do nich nastrojem był koncert Waldemara Bastosa z zespołem, śpiewającego po portugalsku, spokojnie, przywodzącego na myśl ocean o zachodzie słońca (tu za to dużo działo się na widowni pełnej najrozmaitszych typów ludzkich – „dziadka Che Guevary” w czerwonym berecie z rewolucyjnym ogniem w oczach, innego starszego pana w typie Hodży Nasreddina – z trójkątną, elegancko przystrzyżoną siwą bródką, i z nakryciem głowy kojarzącym się z tymi, które upodobał sobie były prezydent Afganistanu Hamid Karzaj, była też piękna czarnoskóra kobieta w turbanie, w ogóle podczas imprezy można było zaobserwować dużo pewnych siebie, pięknych życiowym spełnieniem kobiet po pięćdziesiątce, które nie dały się zagonić do wnuków). Szkocki Talisk dał koncert ostrej szkocko-irlandzkiej muzyki folkowej w instrumentalnym wykonaniu, dla mnie niezapomniany. Przygrywając sobie na gitarze, Grek Dimitris Mystakidis śpiewał smutne pieśni o emigracji do Ameryki, o wszach, pragnieniu i nędzy na statku, a potem o upokarzających przesłuchaniach na Ellis Island. Skandynawskie Viken Trio – przycinające na skrzypcach, wiolonczeli i gitarze, okazjonalnie zastępowanej przez bandżo – to było takie domowe muzykowanie przy kominku, gdy na polu ostra zima. Męski kwintet Black Flower zapodał zdecydowanie za dużo perkusji, za dużo elektryki, a to wszystko zdecydowanie za głośno (nie tylko ja musiałem zatykać sobie uszy). Krakowska Hańba! zaprezentowała klimaty ulicy lat 30. i wykrzyczała targające nią nierówności społeczne. Wreszcie wystąpił Carnatic Nomad z Jyotsną Srikanth z południowych Indii, przy których zdecydowanie można było odpocząć.

Na wyróżnienie zasługuje występ ukraińskiego multiinstrumentalnego septetu[1] żeńskiego Dakh Daughters, sięgającego do tradycji jakiegoś alternatywnego, przedwojennego, może nawet dadaistycznego kabaretu, wykonującego w sposób bardzo ekspresyjny teksty ukraińskie, rosyjskie, niemieckie i francuskie, wizualnie nawiązującego zarówno do obrazów Egona Schielego, jak i do estetyki fabrycznych chałatów i chust robotnic radzieckich. Czego tam nie było? Pamiętający średniowiecze danse macabre, alternatywa, ludowe przyśpiewki ukraińskie, psychodelia, jakieś dalekie echa twórczości grupy Dead Can Dance, pojawił się nawet wiersz Charlesa Bukowskiego. A to tylko część wydarzeń wybranych przeze mnie bardzo subiektywnie z bogatego programu. Zresztą mnie najbardziej podobał się koncert południowoamerykański.

„O Ameryce Łacińskiej wiemy w rzeczywistości bardzo mało, a jeżeli nawet mamy jakąś wiedzę, to jest ona wycinkowa, niezborna, nie układa się w żaden spójny, logicznie uporządkowany obraz” – pisał Ryszard Kapuściński we wstępie do Gorączki latynoamerykańskiej Artura Domosławskiego. Nasza wiedza o muzyce tego regionu jest mniej więcej taka sama. Potrafimy zanucić „El Condor pasa”, starsze pokolenie pewnie jeszcze zatańczy argentyńskie tango, ale młodzież? Dla chcących poszerzyć swoje muzyczne horyzonty nadarzyła się jednak okazja – podczas katowickiej imprezy wiązankę przebojów z Ameryki Łacińskiej zaprezentowała Argentynka Luciana Jury.

Urodziła się 18 lipca 1974 r. w Buenos Aires z rodziców o artystycznych duszach – jej matka była piosenkarką, ojciec pisarzem. Wychowana w rolniczych okolicach Buenos Aires, przy pomocy gitary i quadro – instrumentów uważanych w Ameryce Łacińskiej za kobiece – opowiada historie zasłyszane wśród ludu lub wzięte z repertuaru innych artystów, przy czym instrumenty dodają jej tylko kolorytu, podobnie jak elementy muzyki ludowej – tanga czy cumbii, bo jest akrobatką wokalną. Dzięki temu odbywa osobistą podróż w głąb siebie, w poszukiwaniu głosów przodków.

Swój pierwszy koncert na kontynencie europejskim rozpoczęła zaśpiewem w stylu Chaveli Vargas. „Dame la mano, princesa” – „Podaj mi rękę, księżniczko”. Wyrzuciła z siebie jakąś smutną historię miłosną, by kontynuować przejmującym głosem przy akompaniamencie quadra: „mi madre mi dia consejo” – poradziła mi matka, lecz, jak się możemy domyślać, była to rada próżna.

Jury śpiewała z wielką ekspresją, z głębi trzewi – że pozwolę sobie użyć określenia, które pewnie nie spodobałoby się Bartkowi Chacińskiemu. Jedną z wykonywanych piosenek była słynna „Llorona” z repertuaru Meksykanki Chaveli Vargas – o kobiecie opłakującej własne dzieci, które sama utopiła w rzece. Słuchając, miałem przed oczyma wyobraźni malarstwo Fridy Kahlo – i słusznie, bo w filmie o meksykańskiej malarce tę piosenkę wykorzystano – trochę też przypominały mi się „Dzikie historie” Damiana Szifrona, a trochę „Honorowy obywatel” Gastona Duprata i Mariana Cohna, tym bardziej że kolejnym utworem była chilijska piosenka „La muerte se fue a bañar” („Śmierć poszła się kąpać”) o śmierci, której podczas kąpieli w rzece skradziono halkę – niby weselsza, ale była to wesołość szydercza.

Kolejne piosenki były raz weselsze, a raz smutne, z Argentyny, z Kolumbii, z Chile, z Meksyku, z Wenezueli, pewnie i z innych krajów Ameryki Łacińskiej, autorstwa zarówno znanych wykonawców, jak i anonimowe. Urzekał inteligentny, przekorny tekst Wenezuelki Lhasy de Seli, zostawały w pamięci takie zaklęcia miłosne, jak „palomita, chiquitita” („gołąbeczko, dziewczyneczko”) czy „tengo oro, tengo plata, tengo metal, tengo cobre. De todo tengo, pero de tu amor soy pobre” („mam złoto, mam srebro, mam metal, mam miedź. Mam wszystko, ale brak mi twojej miłości”), jedno i drugie z piosenki „Quisiera que salga un tigre” („Chciałabym, by tygrys zszedł”[2]), czy wznioślejsze „la divina pureza de tu alma” („boska czystość twojej duszy”) z piosenki „A unos ojos” („Pewnym oczom”).

Luciana Jury przedstawiła portret kobiety może i zranionej, ale silnej. Choć większość piosenek wykonywała przy akompaniamencie gitary, schodząc ze sceny pożegnała się „Señorą Monicą”, również przy akompaniamencie quadra. Czy po jej koncercie wiemy coś więcej o Ameryce Łacińskiej? O, na pewno, ale czy to się da tak łatwo ująć w słowa?

Pamiętajmy jednak, że WOMEX to nie tylko – co nam wydaje się najatrakcyjniejsze – cała seria koncertów, konferencji, pokazów filmowych i paneli dyskusyjnych, lecz również, jeśli nie przede wszystkim, targi muzyczne, podczas których wytwórnie płytowe, wykonawcy, menedżerowie, wydawcy, dystrybutorzy, promotorzy, sprzedawcy, itp. nawiązują kontakty handlowe i zawierają umowy na płyty, koncerty i tak dalej, słowem dzieje się wszystko to, co zwykło się nazywać przemysłem muzycznym. Miałem nadzieję zbadać i tę stronę World Music Expo. Zatrzymałem się przy stoisku tureckim (trudno mi powiedzieć czy jedynym, czy jednym z kilku), gdzie nawiązała ze mną rozmowę pani Reyhan Yalhi. Przedstawiła mi się jako menedżerka wykonującego tradycyjną muzykę turecką duetu Mahsa Vahdat – Coşkun Karademir w związku z ich projektem „Endless Path” – „Niekończąca się ścieżka”, łączącym poezję Dżelaluddina Rumiego i Yunusa Emrego ze sztuką Emanuela Vigelanda.

– Oni grają muzykę türkü? – zapytałem, próbując popisać się wiedzą, bo ja jednak próżny jestem.

– Tak – odrzekła pani Reyhan.

– Tak jak grupa Yeni Türkü?

– No, ale oni wykonują bardzo unowocześnioną wersję tej muzyki…

– No tak, dlatego są „yeni”.

I tak od słowa do słowa przerzucaliśmy się fascynacjami. Ja mówiłem o mojej ulubionej grupie MFÖ i jej liderze Mazharze Alansonie, o Grup Gündoğarken i jej liderze İlhanie Şeşenie, o nieżyjącym już Kâzımie Koyuncu z gruzińskiego pogranicza, o Ezginin Günlüğü, Göksel Demirpençe i Candan Erçetin, podkreślając, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, że ta ostatnia urodziła się w Kırklareli. Pani Reyhan poleciła mi grupę Moğollar, której nie kojarzyłem, choć przecież liderował jej charyzmatyczny Barış Manço. Bardzo byłem ciekaw wrażeń mojej rozmówczyni wyniesionych z katowickiego World Music Expo – czy jej wizyta była owocna dla reprezentowanego duetu? Czy tegoroczne Expo było lepsze albo gorsze od wcześniejszych imprez tego typu, w których wzięła udział w przeszłości? Czy było coś, czego się nie spodziewała? Byłem ciekaw i chętnie bym poznał jej punkt widzenia, ale nie odpowiedziała na mój miły list. To pewnie przez ten mój typ urody.

A latający cyrk World Music Expo przenosi się zdecydowanie bardziej na południe, w 2018 r. będzie bowiem gościł w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich.

 

[1] Jako że członkinie grupy dość energicznie przemieszczały się po scenie, trudno powiedzieć z całą pewnością, czy septet wystąpił w pełnym składzie.

[2] Tytuł może się wydawać dziwny, ale pierwsza zwrotka tekstu brzmi: „Quisiera que salga un tigre del monte y me haga pedazos! Eso quisiera! Pero morir en tus brazos” – „Chciałabym, by tygrys zszedł z góry i mnie rozerwał na strzępki! Tego bym chciała! By umrzeć w twoich ramionach”.

Skrót artykułu: 

25 października 2017 r. ruszyła w Katowicach kolorowa karuzela World Music Expo i kręciła się przez pięć dni. Było to chyba największe wydarzenie muzyczne w naszym kraju w mijającym roku i to nie tylko w środowisku związanym z muzyką świata – imprezie tej, po raz pierwszy zorganizowanej w Polsce, na świecie dorównują chyba tylko canneńskie targi MIDEM i bremeńskie Jazz Ahead.

Fot. R. Kaźmierczak: Zespół Lautari

Dział: 

Dodaj komentarz!