Koleżka z zespołem chryzantemu złocistej

Kiedy był kilkulatkiem, dobrze wychodziły mu szlaczki w szkolnych zeszytach. Z Technikum Pszczelarskiego zostało mu zamiłowanie do bzykania, skłonność do odlotów i profesjonalne wstawianie kitu, a miód pozyskuje wyłącznie z ucha. Skończył ASP w Warszawie. Dziś potrafi sprawić, żeby scenografia płonęła, a rolnik dziwił się, patrząc na efekt swojego orania. Artysta - plastyk, który sam o sobie mówi "koleżka z zespołem chryzantemy złocistej" - Jarosław Koziara.
Rolnik na skarpie

- O kurwa, to ja zrobiłem?! - mówi rolnik, patrząc ze skarpy na pole, które orał przez trzy dni w Janowcu. Nigdy wcześniej nie orał pola na okrągło, dlatego jeszcze bardziej dziwi go to, na co teraz patrzy.

- To ja zrobiłem?! - powtarza z niedowierzaniem.

Kolejny chłop rolny po paru dniach podobnej pracy, z tym że już na Ukrainie, kombinuje inaczej. Rzuca propozycję: - No może by to słomą obłożyć, a potem podpalać?!

Obaj rolnicy orali pola, biorąc udział w projektach Land Art.

- Mając chłopa do produkcji land art-ów wbijam mu do głowy coś co przez wiele pokoleń do tyłu nie miało miejsca - wyjaśnia Jarosław Koziara, który właśnie pracuje nad tegorocznym Festiwalem Land Art. (sierpień 2012)

Land Art to sztuka ziemi albo inaczej sztuka krajobrazu, którą można nazwać działalnością artystyczną, i której obszarem działania jest przestrzeń środowiska naturalnego. Działania tego typu często są ingerencją w pejzaż, przekształceniem jego fragmentu, lub wykorzystaniem naturalnych procesów (erozje, czynniki atmosferyczne, wegetacja) dla stworzenia działania, obiektu o charakterze artystycznym.

- Mnie interesują wycieczki do widza, który ze sztuką ma niewiele wspólnego - mówi artysta. - W tym wypadku - mówi o land art przedstawiającym samolot - jest to podróż do rolnika. Współczesny chłop otrzymuje dotację unijną do upraw i każdego roku na wiosnę otrzymuje mapę wsi, żeby zaznaczył na niej, gdzie jest jego działka i musi podać informację o tym, co zamierza uprawiać. Potem "Unia" z lotu ptaka kontroluje go czy pole zasiał i zaorał, czy może tylko improwizuje i wyciąga łapę jako "wyrwikufel". Postanowiłem zrobić "wrzutę". Chłop dostaje mapę i na tej mapie jest samolot. I wtedy uruchamia to w nim przedziwne pokłady wyobraźni: "Co ten, kurwa, samolot robi na tej wsi, na tym polu?!" - dodaje Koziara. Artysta ma 45 lat. Robi nie tylko sztukę land art, robi wiele innych rzeczy.

- Jak Pan określiłby samego siebie: artysta, plastyk, scenograf… - wyliczam. Na to Koziara: - Kiedyś określałem się słowami: "koleżka z zespołem chryzantemy złocistej".

- Co to znaczy?

- Moja działalność jest szeroka jeśli chodzi o sztuki wizualne, dotyczy wszystkiego od mikro do makro, czyli od normalnego projektowania na papierze, ale oprócz tego scenografii do koncertów (to zajmuje mi dużą część mojego czasu), ale nie rezygnuję ze sztuki land art, instalacji artystycznych, wystrojów wnętrz i sztuki w przestrzeni publicznej miasta, itp. Unikam specjalizacji, a moja aktywność jest jak płatki kwiatów chryzantemy - we wszystkie strony.


Twórca totemów z płonących orzechów kokosa

- Jarek, ale jak ty wyjedziesz to czy będziemy mogli takie rzeczy robić? - razu pewnego, na wyspie Mana, jednej z 320 wysepek Fidżi, zapytał kaowiec lubelskiego artystę - plastyka, który czerpie inspiracje między innymi ze sztuki ludowej.Zapytał, bo jakiś czas przedtem kaowiec, nudząc się najwyraźniej, próbował animować życie kulturalne wśród turystów z całego świata na wyspie Fidżi. Niektórzy śpiewali piosenki i pieśni ze swoich regionów albo państw, a Koziara chciał się wykręcić. Dlaczego? Bozia nie obdarzyła go akurat talentem wokalnym. Miał inny pomysł. Zaproponował pokaz na plaży, na granicy oceanu. Zrobił totemy z płonących suchych orzechów kokosowych. Kiedy później z wyspy odjeżdżał, kaowiec pytał: - Czy będziemy mogli robić tak jak ty?

Jarosław Koziara mówi dziś: - I tak narodziła się prastara fidżyjska tradycja, której jestem autorem. Inspiracje raz działają w tę, a innym razem w tamtą stronę. Interesuje mnie prawda w sztuce, cokolwiek by to nie znaczyło, a wśród twórców ludowych jest coś takiego: "nie tyle chcę, a muszę". Jest to pewnego rodzaju determinacja w produkcji czy w kreowaniu czegoś, czy są to obrazy czy wycinanki czy może jakieś ornamenty. Są to rzeczy, które po prostu wynikają z jakiejś silnej potrzeby ich robienia i myślę, że twórca ludowy jest na to skazany, chce czy nie chce. Może ludzie, którzy kiedyś budowali wiejskie domy, nie studiowali architektury, ale mieli wewnętrzny mechanizm estetyczny, który bronił ich przed stawianiem kloców i teraz te mechanizmy zostały maksymalnie rozbite i popieprzone, stąd mamy tyle ohydy. Kiedyś proporcje były takie jak być powinny, człowiek, który tym się zajmował, czuł je samym sobą i myślę, że właśnie sztuka ludowa jest naturalna, prawdziwa i w niej się wszystko zgadza. Czuję duży związek estetyczny między sztuką Hucułów i Murzynów. Te związki mają charakter transglobalny. Sztuka etniczna, ludowa jest uniwersalna i to mnie w tym wszystkim najbardziej interesuje. Miałem wiele przedziwnych sklejek - projektowałem znaki dla Voo Voo wedle swoich upodobań, a potem pojechałem do Indii i znalazłem takie same znaki robione tam przez gospodynie wiejskie przed swoimi domami. Znaki te miały ograniczać wejście złych duchów do domostwa. Widziałem analogię tych dwóch rzeczy.

Innym razem korzystałem z energii świrów, tzw. nieprofesjonalistów, nie wiem jak ich nazwać... Ludzi zdeterminowanych, chorych psychicznie czy sprawnych inaczej, nie wiem jakiej nazwy wymaga poprawność polityczna. Nawzajem się sobie przyglądaliśmy podczas warsztatów czy wspólnych plenerów. Energia przechodzi od jednego do drugiego i odwrotnie i jest przy tym fun.

- A pan dalej ma "fun"?

- Gdybym nie miał, to pewnie bym tego nie robił - uśmiecha się. - W miarę czasu nabiera się coraz większego doświadczenia i w pewnym momencie trzeba ścigać się z samym sobą. Mnie się wydaje, że lepiej być nie może, a okazuje się, że może. No i to jest wyzwanie!


Miłośnik bzykania ze skłonnością do odlotów

Podczas gdy jedni mają słuch muzyczny, inni zamiłowanie do obsługi zwierząt, Koziara ma umiejętności plastyczne. - Talenty w miarę przypadkowo rozchodzą się po ludziach - dodaje.

Zanim jeszcze poznał litery, między lekcjami rysował szlaczki w szkolnych zeszytach i te wychodziły mu bardzo dobrze. Jako uczeń podstawówki, potem szkoły średniej, przejawiał duże zainteresowanie działaniami plastycznymi, robiąc swoje pierwsze scenografie, projekty i rysunki.

Wszystko to robił, choć był uczniem Technikum Pszczelarskiego. Dziś do klasyki zagadnień z historii tej szkoły przeszło określenie opisujące Jarosława Koziarę. Mówi się o tym, że Koziarze do dziś zostało zamiłowanie do bzykania, skłonność do odlotów i profesjonalne wstawianie kitu, a miód pozyskuje wyłącznie z ucha.

- To są pozostałości po technikum - uśmiecha się Koziara. - Ale myślę, że zostały mi jeszcze kontakty z "pszczołofilami", którzy mają poważnego bzika na punkcie pszczół i ja od czasu do czasu projektuję im różne rzeczy, logotypy firm czy etykiety na miód.

- Rysował Pan wcześniej. Czemu nie wybrał Pan liceum plastycznego?

- Wydawało mi się, że ludzie, którzy uczą się lub studiują w szkołach plastycznych, reprezentują odległy poziom od tego co ja robię, że było to poza zakresem moich możliwości. Jakież było moje rozczarowanie, gdy dowiedziałem się, że tak nie jest. Tak naprawdę po skończeniu Technikum Pszczelarskiego ktoś namówił mnie na studia plastyczne i pierwszy raz rysowałem postać w formacie 100 na 70 podczas egzaminu. Nie wyszło mi aż tak beznadziejnie i kiedy zobaczyłem jak inni to robią, pomyślałem, że nie jestem taki słaby. Jednak nie żałuję Technikum Pszczelarskiego.


Student wielokierunkowy

Na studia zdawał pięć razy, z tego trzy razy pozytywnie.

Najpierw chciał zostać studentem wychowania plastycznego UMCS. Niestety jako absolwent Technikum Pszczelarskiego nie zdał egzaminów praktycznych. Za to poszedł na zootechnikę. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta i brzmi tak oto: nie chciał iść do wojska. Studiując, miał szansę uczęszczania na kursy przygotowawcze, dlatego w następnym roku dostał się na wychowanie plastyczne. Chciał pójść dalej. Zdawał na Akademie Sztuk Pięknych w Poznaniu i Gdańsku. Nie dostał się. Za to udało mu się zostać studentem warszawskiej ASP.

Władze uczelni wzięły pod uwagę jego naukę na UMCS, dlatego ASP w Warszawie skończył w trzy lata, choć niespecjalnie miał czas chodzić na zajęcia. Był już zaangażowany w wiele różnych, alternatywnych koncepcji. Robił na przykład scenografie dla Voo Voo i własne projekty na murach. Poza tym czas studiów to dla niego okres jednej wielkiej balangi. Choć jak sam podkreśla, szkoła jest też po to, aby w odpowiednim miejscu i czasie spotkać odpowiednich ludzi. - Oprócz tego na pewno na Akademii czegoś się nauczyłem, np. w Pracowni Projektowania Graficznego Macieja Urbańca i w paru innych. Sztuki wizualne wymagają kontaktu. Nie wyklucza to własnej chęci podpatrywania innych. Inspiracja przychodzi z zewnątrz i swoje miejsce trzeba znaleźć między wierszami, między obrazami, które się widzi.


Koleżka z zespołem chryzantemy złocistej

Koziara znalazł swoje miejsce i dziś nazywa się koleżką z zespołem chryzantemy złocistej.

- A jest coś co najbardziej Pan lubi robić ze wszystkich swoich działań? - dopytuję.

- Trudno jest wartościować i przedkładać gruszkę nad jabłko - odpowiada.

- Ale czy większą satysfakcję daje Panu realizacja monumentalnej scenografii czy małych rozmiarów projekt płyty?

- Jedno i drugie ma odmienny charakter, jedno i drugie trafia do ludzi, a ja dostaję informację zwrotną. Jedno drugiego nie wyklucza i jedno o drugie zahacza. Jeśli teraz zaprojektuję nową okładkę Voo Voo, to myślę jak będzie wyglądała scenografia do koncertów promujących tę płytę.

- Wspomina Pan o Voo Voo. Jak się zaczęła ta współpraca? I skąd pomysł na słynną już płonącą scenografię?

- Zaczęło się dawno temu, gdzieś na początku lat 90. To już 20 lat z okładem - odpowiada.

To zasługa Mirka Olszówki, który współpracował z Voo Voo przy spektaklu, a Koziarę znał z projektu Klubu Graffiti.

- Byłem jednym z prekursorów graffiti w Lublinie - dodaje artysta.


Lubelski Picasso z pędzlem do ścian

Był 1989, kiedy w przestrzeni publicznej Koziara namalował na płocie obok KUL-u pierwsze graffiti w Lublinie. Nazywa je "Guernica po polsku" i jest pastiszem "Guerniki" Picassa. Obraz jest czarno-biały i przedstawia polskie przywary.

Obraz Picassa ma przedstawiać chaos, śmierć i strach ludzi spowodowany wojną. Artysta składa tym sposobem hołd miastu Guernica, zbombardowanemu przez faszystowskie naloty dywanowe. Koziara ma swój pomysł. Nawiązując do oryginału, maluje ówczesną rzeczywistość PRL-u na tydzień przed wolnymi wyborami.

Po latach prekursor lubelskiego graffiti dodaje: - Nie było wtedy sprayów, malowałem pędzlem. Ale pamiętam, że kiedy ludzie przejeżdżali trolejbusem, to wzrokiem odprowadzali graffiti. Uwagę zwracała kobieta z kaszanką i papierem toaletowym na szyi.


Autor płonącego Voo Voo

Wróćmy do Voo Voo. Mirek Olszówka był menadżerem zespołu. A ja malowałem Klub Graffiti - mówi Koziara. - On zaproponował mi współpracę z zespołem Voo Voo. Okazało się, że mam wiele wspólnego z Wojtkiem Waglewskim i z jego zespołem. I tak zaczęło się projektowanie okładek, kostiumów, scenografii jego zespołu.

Sam Koziara ceni muzykę Voo Voo i jest zdania, że to jeden z najciekawszych zespołów, który konsekwentnie realizuje swój program i nie ma w nim nudy z płyty na płytę. Jest wyraźna ewolucja w kreowaniu formy i treści. Dodaje: - Myślę, że ja również ewoluuję. Rozmawiałem z wieloma fachowcami od muzyki i jej przyległości i sądzę, że to co robimy jest bardzo oryginalne i zauważalne na zewnątrz. Wśród projektantów okładek płytowych, jestem wyraźną postacią, która ma już kilkadziesiąt projektów na koncie.

- A scenografia Voo Voo i płonące logo?

- Trzeba uściślić. Te rzeczy się nakładają. To było płonące logo monstrualnych rozmiarów, jakieś pół hektara powierzchni i kilka ton szmat, paliwa, działanie bardzo efemeryczne, jednorazowe na potrzeby fotografii i reklamówki koncertu, który miał odbyć się w kamieniołomach. Fotografie płonącego logo pojawiły się na okładce płyty. Ewenement jak na tamte czasy, że płyta, która wchodziła do masowego obiegu, miała okładkę robioną ręcznie, przynajmniej w części. Rodzaj manufaktury, na kawałku żywego drewna logo było wypalane rozgrzaną matrycą, tytuł stemplowany. Każda okładka miała indywidualny charakter, każdy egzemplarz na swój sposób był pojedynczy. Konsekwencją tej okładki była scenografia w kamieniołomie w Kazimierzu Dolnym. Wtedy koncerty plenerowe nie były takie popularne jak dzisiaj. Ten koncert z 1995 przeszedł do legendy, jest koncertem kultowym, który wiele osób wspomina z nostalgią. Jest koncertem, który robi przedziwną karierę na TVP Kultura. Myślę, że złożył się na to tamten czas, miejsce, pogoda, zestaw muzyczny, te dziesięć tysięcy ludzi i środowisko kazimierskich autochtonów, którzy założyli komitet przeciwko organizacji tego przedsięwzięcia. Był duży opór, mówiono, że stamtąd bociany się wyprowadzą, endemity pozdychają. Ale koncert się odbył. Jeden pan napisał, że to, że nie zabili tam nikogo, to prawdziwy cud. Po tym sławnym koncercie odpaliliśmy jeszcze kilkadziesiąt innych imprez.

Kilka przykładów.

Jedną z pierwszych "monstrualnych" scenografii Koziara zrobił w Teatrze Wielkim, kiedy grał tam zespół z Afryki. Podczas gdy jeszcze w planach miał siedmiometrowe elementy scenografii, to na dokumentacji, patrząc na olbrzymią przestrzeń, swoje założenia musiał zmienić. Projekty musiały być powiększone do wysokości 12 metrów.

Innym razem robiąc scenografię dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy wykorzystał czternaście tysięcy płyt CD, tworzących gigantyczny obraz na wysokość dziesięciu metrów i szerokość dwudziestu metrów.

Ta i inne scenografie są na zdjęciach. Na jego oficjalnej stronie ( koziara.art.pl), choć jak sam przyznaje, coraz mniej czasu ma na jej aktualizację.

Co roku "ubiera" jakieś kilkanaście imprez. Przez dwadzieścia lat nazbierało się ich, dziś śmiało może powiedzieć, że ma ich na swoim koncie kilkaset.

Może na przykład pochwalić się scenografią do cyklu koncertów Męskie Granie. - To była pierwsza i druga edycja - dodaje. - Siedem koncertów rozsianych po całej Polsce i każde miejsce musiało być zaaranżowane inaczej, ale z tych samych klocków. Kreowałem scenę i przestrzeń, w której funkcjonowali ludzie. Ludzie nie tylko oglądali obrazek, ale sami byli jego częścią.


Pracoholik, który nie traci "fun'u"

- Należę do pracoholików i jak jest zapieprz od jednej do kolejnej imprezy, to wtedy czuję, że żyję - wyjaśnia artysta.

Mimo że nie ma czasu na aktualizację strony, to i tak jest tam mnóstwo fotografii. Gdzie indziej w sieci krąży zdjęcie ze spektaklu dla dzieci "Calineczka", do którego Koziara robił scenografię. - Do współpracy zaprosił mnie Witek Mazurkiewicz z Kompanii Teatr w Lublinie, realizowaliśmy spektakl w teatrze Banialuka (Teatr Lalek Banialuka) w Bielsko Białej. Spektakl dla najmłodszego widza. Wymyślenie "Calineczki" na nowo było wzywaniem. Wszystko opierało się na magii teatru. Jedna forma, w tym wypadku kula o średnicy dwóch metrów, przechodziła różne metamorfozy. Przekształcała się w kwiat, wielką żabę, pająka, była kretowiskiem albo mysią dziurą. Transformacja odbywała się nie za kulisami, a na oczach dzieci i była fajną opowieścią o tym czym jest teatr i siła wyobraźni, o tym jak z jednego elementu zrobić cały świat.

Nie tak dawno Koziara zrealizował koncepcję, która po głowie chodziła mu od lat. Był to ruchomy obraz podczas tegorocznej Nocy Kultury. - To swojego rodzaju obraz - opowiada - zrobiony z brykietów zmielonego drewna, format był nawiązaniem do ekranu kinowego, gdzie ogień jest głównym medium. Jeśli chcę rozmawiać z rzeczywistością ode mnie niezależną, to muszę dać jej szansę wypowiedzi, jak w seansach spirytystycznych, gdzie używa się medium do przekazu głosów z zaświatów, tak tutaj sobie wyobraziłem, że płonący obraz może być ekranem dla rzeczywistości równoległej. No i rzeczywiście ta sytuacja totalnie mnie zaskoczyła, bo inaczej to sobie wyobrażałem. Myślałem, że zacznie się palić zawodowo, tymczasem okazało się, że jest duży opór przy spalaniu materii i wszystko przypadkowo ułożyło się w panoramę płonącego miasta.

Ale z instalacjami bywało jeszcze inaczej. Koziara został zaproszony do udziału w Festiwalu Open City 2010 w Lublinie. Wymyślił pewną instalację na Placu po Farze, na którym przygotował już kilka ładnych imprez, łącznie z koncertem Orkiestry pod wezwaniem, jak mówi o Orkiestrze Św. Mikołaja. Była wiosna 2010. Realizował swój pomysł. - To miały być światełka jak na lotnisku lecące przez nawę główną nieistniejącego kościoła Św. Michała, sprowadzające siły z nieba na ziemię. Lotniskowe światełka wymyśliłem 9. kwietnia 2010. Instalacji nie zrealizowałem, bo następnego dnia spadł ten słynny samolot. Moja praca nabrała absolutnie innego wymiaru - dodaje. - I tak mógłby ględzić godzinami.

Racja - próba wyliczenia choćby najważniejszych projektów Jarosława Koziary zajęłaby kilka stron. Artysta mówi, że jego praca to "permanentny kociokwik". Jednak nie narzeka: dostaje pieniądze za to co lubi robić i nadal praca daje mu fun. Ciągnie go do projektów, których jest tylko współautorem, tych, gdzie niezależne siły przejmują władzę i zmieniają ich wyjściowy wygląd.

- Na tym właśnie polega siła land artów, które uprawiam - mówi.

Jeden z nich mieści się na osi pasa granicznego, 100 metrów po polskiej i 100 po ukraińskiej stronie. To monumentalny obraz przedstawiający dwie ryby i pierwsza transgraniczna praca, zajmująca powierzchnię kilku hektarów polskiej i ukraińskiej ziemi.


Artysta, który zainstalował się na Starym Mieście

Jarosław Koziara mimo że jeździ po całym świecie, mieszka w Lublinie. Widzi analogie pozycji Lublina w Polsce do pozycji Polski w Europie. - Ni to miasto, nie to wieś, ni to duże, ni to małe - mówi. - Miejsce bezpretensjonalne i ma taki wymiar i taką wielkość, w której nie gubi się jeszcze indywidualności. Ma też przestrzeń do życia dużo tańszą niż wielkie aglomeracje. A czasem nasze wybory są irracjonalne, są dziełem przypadku. Ja po skończeniu studiów w Warszawie uznałem, że cała ta zabawa w agencje reklamowe mnie nie interesuje i mogę mieszkać w Lublinie, a działać w całym kraju i na świecie. I tak robię. Wymyśliłem sobie, kiedy było to jeszcze mało popularne, że chcę mieszkać na Starym Mieście. Bo jako człowiek wrażliwy estetycznie nie jestem w stanie unieść dużej płyty i nigdy nie mieszkałem w bloku, to mnie organicznie odrzuca. Zainstalowałem się w staromiejskiej kamienicy, bo myślę, że estetyka i wszystko dookoła ma wpływ na to, co człowiek robi w życiu.


Tekst powstał na podstawie rozmowy z Jarosławem Koziarą. Definiując land art, korzystałam ze strony internetowej www.ikropka.wroclaw.pl.
Skrót artykułu: 

Kiedy był kilkulatkiem, dobrze wychodziły mu szlaczki w szkolnych zeszytach. Z Technikum Pszczelarskiego zostało mu zamiłowanie do bzykania, skłonność do odlotów i profesjonalne wstawianie kitu, a miód pozyskuje wyłącznie z ucha. Skończył ASP w Warszawie. Dziś potrafi sprawić, żeby scenografia płonęła, a rolnik dziwił się, patrząc na efekt swojego orania. Artysta - plastyk, który sam o sobie mówi „koleżka z zespołem chryzantemy złocistej” - Jarosław Koziara.

Dodaj komentarz!