Jestem z Kościelniaków

Wanda Czubernatowa o sobie

"... komputer poprawia. Z tym, że jest taki gałgan, że gwary nie zna i każde z poprawia na ż. Muszę bez przerwy z nim walczyć" - mówi Wanda Czubernatowa, poetka ludowa z Raby Wyżnej na Podhalu. Czubernatowa pisać zaczęła w 1957 roku; jej wiersze, satyry, notatki z życia i pamiętniki publikowane były między innymi w "Tygodniku Kulturalnym", "Chłopskiej drodze", "Kamenie", "Twórczości Ludowej". Jest laureatką Nagrody Artystycznej im. Józefa Pocka. Wiersze poetki stały się inspiracją dla Orkiestry św. Mikołaja i na płycie "O miłości przy grabieniu siana" zabrzmiały w akompaniamencie karpackich melodii.




O rodzinie

Urodziłam się tu, w Rabie Wyżnej, w 1937 roku u Kościelniaków - i to było chyba najważniejszym wydarzeniem w moim życiu. Imię Wanda dano mi na cześć Jaśnie Pani Dziedziczki Wandy ze Zduniów Głowińskiej. Mój tata pochodził z bardzo dużej, wielodzietnej rodziny. Było ich w domu piętnaścioro. Wesoły, bardzo pomysłowy, był stolarzem i cieślą. Był też kapelmistrzem orkiestry dętej i przed świętami tak trąbkę pucował, mył sidolem, różnymi płynami, bo to wtedy nic innego nie było. Naprawiał wciąż ten kornet, lutował. Raz nawet zrobił bęben. Pisał też nuty, robił aranżacje na orkiestrę. Najbardziej przejmował się przed Bożym Narodzeniem, jak na pasterce miał grać "intrado". Cisza, cisza... a on na tej trąbce, na kornecie taki hejnał grał. Zawsze się martwił "zeby ino klapka nie stanęła, zeby ino klapka nie stanęła....". Coś miał jakiś feler ten kornet, że jedna klapeczka lubiła się zacinać. I tymi wspomnieniami człowiek stary, głupi, żyje i cieszy się, bo mu tak ta młodość pachnie ładnie...

Tata nauczył mnie wszystkiego. Odróżniać drzewa, ptaszki, nazywać trawki. Pisać bez błędów, szanować ludzi i radzić sobie w życiu. Skończył cztery klasy szkoły podstawowej, lecz interesował się wszystkimi dziedzinami życia. Uzbrojeni w kije, z atlasami ziół i chwastów, wędrowaliśmy miedzami w niedzielne popołudnia. Tata uprawiał też kawałeczek pola. Jestem związana ze wsią od urodzenia i z jakąś taką lubością o tym mówię, i wspominam, i cieszę się, że mi przyszło tu mieszkać i domieszkać, i uprawiać jeszcze te kawałeczki pola, co jeszcze mamy pomiędzy góreckami, choć tu u nas jest dość równo.

A ja co? W moim życiu nic ciekawego się nie działo, nie licząc przeżytej i obserwowanej dziecinnymi oczami wojny. Całe dzieciństwo pasłam kozy, a potem krowę. Gdy urosłam, wydałam się, wadziłam z chłopem. Zawsze byłam matkom, a teraz jestem babkom Krzysia i gaździnom na hektarze. W wieku poborowym, niestety. Już bierom z mojej półki. Ament!

O wierszach

Nasza rodzina była zawsze bardzo wesoła i wszyscy Kościelnioki są tacy radośni, i mój stryjek był taki figlarny. Kiedyś stryj przebrany za Mikołaja pytał mojego małego, przestraszonego brata: "Jak myślisz, na czym Mikołaj z nieba zjeżdża?" - "Na saneczkach" - jąka blady brat. - "O, nie dziecko, stryj na to, nie na saneczkach, na rzyci!". On zawsze wierszyczki składał i śpiewki takie góralskie, a potem kazał mi śpiewać, dokuczać jakimś dziewczynom, co się chciał zalecać. I tak widocznie mi zostało, bo od początku zaczęłam takie satyryczne wierszyczki składać małe albo o swojej wsi, albo o kolegach, albo o kuzynie, że "ten Staszek taki ptaszek" i tak dalej. I już był rym, to było wesoło. Potem ktoś mnie uświadomił, że żeby jakiś wierszyczek zapisać z rymem to musi być i rytm, żeby nie ciągnąć tej drugiej linijki za ogon, tylko jak pięć sylab w pierwszym wierszu to pięć w drugim, jak sześć to sześć. A potem to poszło jak woda potokiem.

Pisanie jest dla mnie uciążliwe, bo cały czas ktoś coś chce ode mnie na zamówienie - szopki, jasełka, występy koła gospodyń. I to jest okropne, bo bez przerwy mnie o coś proszą. No jak powiedzieć, że nie! Ksiądz przyjdzie i - "Weźże, zrób takie jasełka, takie porządne, religijne...". Poezja, którą uprawiałam z początku, nie będąc obciążona żadnymi funkcjami, to mnie cieszyła, bo ja wiem - można było napisać, co się chce, co siedzi na duszy. Stare wierszyki przeglądam, to se myślę, nie, to chyba nie ja. Bo wtedy się coś działo w tym człowieku w duszy, a teraz to mam wszystko w brzuchu. Siedzi w tym brzuchu i siedzi, jak mam chwilę wolną, to muszę pisać na zamówienie albo gotować obiad, a jak nie mam czasu, to sobie na takich karteczkach zapisuje, a potem trzeba to poprawić, a jak nie to od razu kawałek wyleci, ale tak jest coraz to rzadziej, bo w tym brzuchu sadło samo... a poezji mało.

Choć byś nie chciał, to piszesz satyrki różne, czy felietony, co się zobowiązałam to piszę - czasem śmieszne, czasem ostre, ale staram się, żeby one miały nie tylko częstochowski rym, ale choć myśl jakąś, puentę na końcu. Z drugiej strony, poezja to przyjemność - można sobie zapisać, co w danej chwili było, a potem sobie przypomnieć miłe chwile.

Ja tam brzydko mówię. Ni po polsku, ni gwarą. Ale nie ma znaczenia jak piszę, mam pełno słowników. Zresztą komputer poprawia. Z tym, że jest taki gałgan, że gwary nie zna i każde "z" poprawia na "ż". Muszę bez przerwy z nim walczyć. Zresztą tata nauczył nas literackiego języka polskiego, zresztą kupował nam dużo książek, bo nie kurzył i nie pił. "Czytając myśl o tym, co czytasz" - zawsze mówił.

Ile wydałam tomików? No kilka jest... Dwanaście tomików poezji i kilka antologii. Wydaje je wydawnictwo "Miniatura". A który najbliższy? Nie mam takiego. Teraz to mnie najbardziej cieszy, kiedy znajdę to jakiś zapisany, zapomniany świstek.

O listach

Lubię pisać listy i do wszystkich piszę, i mam całe sterty odpowiedzi, najczęściej wesołych przegaduszek. Czasem piszę do Jaśka Guta-Mostowego. To jest taki jedyny, ostatni góral, co on siedzi we Wrocławiu, nie jest skażony amerykanizmami i naszą współczesną cywilizacją góralską. On jest jeszcze tradycjonalista, to sobie piszemy różne listy wesołe i smutne. Teraz z Gutem piszemy na komputerze, ale jak nie ma prądu, czy komputer mi wszystko zeżre, to trzeba ręcznie. Ostatnio on napisał mi list odręczny, bo "bestyja komputer mi się popsuł, za kiela mi go naprawią...". Tak się ucieszyłam, bośmy od czterech lat tylko na komputerze pisali, a tu ręką. Wyobrażam sobie, jak tam biedok musiał się męczyć z tymi literkami. Odpisałam, że się bardzo cieszę, nawet nie z tego, co mi napisał, ale jak napisał.

Pisanie listów jest bardzo przyjemne, bo jak rozmawiamy, to człowiekowi braknie słowa w gębie, zacznie się jąkać, zapomni co chciał powiedzieć. Jak napiszę, to zawsze jest możliwość przeczytania, choć nie ma czasu, bo trzeba wysyłać, bo już czekają. Czy pisanie listów jest staroświeckie? Ja wiem? Nie uważam niczego za staroświeckie czy nowoczesne. Robię to, na co mum ochotę i jakoś leci.

O kwiatkach

Mamy taki konkurs poezji religijnej w Ludźmierzu. Józio (Józef Tischner) był przewodniczącym jury długie lata. Wygrałam ten konkurs w którymś roku, wręczył mi nagrodę, a zaraz potem wziął mnie do jury. "Wanda to musi będzie w jury, bo inaczej będzie nam cały czas wygrywała" - powiedział. Zastąpiłam go godnie i teraz jestem jo przewodniczącą jury. Bardzo się cieszę, jeśli ktokolwiek cokolwiek upisze, jak może ubiedzi. On sie tym raduje, wyszykuje jakie może te rymki, ciągnie je za ogon. Kiedyś to będzie bardzo ciekawe, że w erze komputerów i całego wariactwa był ktoś, co sobie te malutkie iskiereczki składał, ten bukiecik kwiatków najprostszych. Przecież to nie śmierdzące kwiaty, tylko takie piękne rzeczy, które być może nie są wielką poezją, ale są znakami tego czasu.

O Tischnerze

A do Tischnera napisałam, bo tak to myśmy się znali, to po co pisać listy do siebie, jak się spotkać można. Napisałam mu jednak list po obejrzeniu programu "Między panem, wójtem a plebanem" w telewizji. Odpisał, że se za dużo pozwalam, a chodziło o ten nieszczęsny dar wolności. Żaden człowiek nie jest wolny, ani Michnik, ani ja, ino ksiądz może być wolny, bo ni mo baby, a my mamy rodziny, nawet ten Michnik musi o tego Antosia zadbać i nie może powiedzieć "a pocałujcie mnie wszyscy w liktorz, ide se w Polske". Nie, bo musi iść do przedszkola do chłopca, musi dać mu jeść. No i tak my zaczęli o tej wolności, a wszystko z humorem, bo Tischner miał wielkie poczucie humoru. Jak się spotkaliśmy, to zawsze zaczynał od jakiegoś dowcipu - można było pękać ze śmiechu. Jak mi raz odpisał, no, to później ja jemu, i tak to się zaczęło jakoś samo z siebie. Potem wpadł na pomysł, żeby to opublikować, ale już był chory. Za późno żeśmy zaczęli. Potem się my i bawili tym pisaniem. Nieraz se myślę, takie mu cosik napiszę, takie "wsiańskie", że on nie będzie wiedział, jak odpowiedzieć na to, o babach, o złości, głupocie. On zawsze wynalazł odpowiedź, nie było siły, żeby ci Tischner nie odpowiedział na twoje zawiłości. Taki On ci był!

O tradycji

Trudno o tej tradycji mówić. Tradycja była zła i dobra. Nasi dziadkowe się rzadko myli, bo uważali, że im się zalęgną wszy od białego mydła i któżby ich przekonał, że jest inaczej. Nie jedli tego czy owego, na przykład górole nie jodali ryb, bo uważali, że to są gady. To ich brzydziło, choćby z głodu zdechł, to nie tknął się tego. Potem pani dziedziczka, u nas była mądra dziedziczka, uczyła baby jakiejś kultury, gotowania czegoś lepszego. Owszem można było pościć w Adwencie, ale nie do przesady tak, jak nasze babki, że wszystkie gorki wyparzone i nie można się było tknąć niczego tłustego. Pomału przychodziła oświata i nie można mówić, że "musimy żyć tradycyjnie, tak jak babki". Nieprawda, tradycja z każdym rokiem się zmienia. Zupełnie co innego robiliśmy pół wieku temu w domu, a co innego moje dzieci robią. Ale barszcz z uszkami jemy na kolację wigilijną, ale uszka kupuję w sklepie, po kryjomu...

Wiele praw, obrzędów, obchodów, postów wprowadził kościół i to było nakazane. Nie że ty se człowieku możesz, czy nie możesz wybrać. Na wsi człowiek musiał te rzeczy robić. Teraz nie jest nakazane, że musisz pościć na przykład w wigilię, dlatego nam starszym jest przykro, że te rzeczy, do których myśmy się przyzwyczaili i sami ich nie rzucili, kościół delikatnie odrzuca. Jak raz powiedziałam księdzu w rozmowie (nie na spowiedzi, bo spowiadać się mogłam tylko Tischnerowi) - "E, teraz nie jest grzechem nie pościć", on na to - "a kto ci tak powiedział?". Jest to grzech, ale nie taki, że diabeł będzie tam na mie czekał i spyrkom popod nos jeździł, że nie pościłam w piątek.

Nasz ksiądz prałat, ale to już dawno było - sto roków temu i sześć niedziel - prosił mnie, żeby mu kupić śledzie, bo to był wielki post. Te śledzie, pięć kilo, kupiłam w Nowym Targu z trudem, bo to takie czasy były. Wracałam późno, o wpół do dziesiątej, pociągiem mieszanym (towarowym i osobowym), wesołe towarzystwo było, rozmawialiśmy. Ja wysiadłam w Rabie, a śledzie pojechały do Habówki. Zaraz dyżurny dzwonił, chodzili, szukali, ale już nie było śladu śledzi. Zaraz tam ktosi se biedny przywłaszczył. Księdzu prałatowi skłamałam, że nigdzie w mieście nie było śledzi. A on powiada - "A, to będę musiał dać sobie dyspensę". No, to miałam czyste sumienie. I tak samo jest z tymi tradycjami. Teraz kościół nie wymaga tak ścisłego postu, raczej chce, żeby ludzie byli bez postu lepsi, bez samoudręczeń.

Tata mi opowiadał i ciotka najstarsza, że w Wielki Post tak pościli, nie można było się niczegusieńko tknąć. Dzieci były tak głodne, że jak przyszła Wielkanoc, krowy się ocieliły, było dużo mleka, było masło, były sery. Wszystko - mówi babka - jadłymy tylko z Marysią (z siostrą) dwa dni, a potem była biegunka, człowiek był ledwie żywy. Taka tradycja to jest do niczego, całkiem do niczego.

Nie jest tak, że tradycja ginie, ona się zmienia, może za sto lat oglądanie telewizji po wigilii będzie tradycją. Nie trzeba się martwić, że to czy tamto ginie. Niektóre rzeczy muszą zginąć, to taki jest los, takie życie. Co zrobić, "kaz pudzies, kie leje?".

O wolności

Piszę teksty dla kabaretu "Truteń" - to chłopcy ze Sawy i Raby. Na dziesięciolecie kabaretu dał mi Pietrek Majerczyk kanarka. Nigdy nie miałam takiego zwierzątka w klatce, bo mi strasznie zawsze przykro, że ono nie może fruwać. Jak go wypuściłam, to on nie wiedział, co ze sobą zrobić, a mnie znowu przykro. No, nie mogłam się przyzwyczaić! Kuzyn hodowca mnie jednak pocieszył - "Co się przejmujesz? Jimu dobrze w klotce". Tak jak do starego mówił czyżyk młody - "Tyś w niej zrodzon, przeto ci wybaczę, jam był wolny, dziś w klatce i dlatego płaczę". Jak tu se śpię i patrzę na niego, to mi jest ogromnie smutno.

O telewizji

Dopóki nie mieliśmy telewizora, to była tradycja i kultura nasza, a jak się pokazał telewizor, to śpiewka stała się ogópolsko, kwaśnica poszła w całą Polskę, a przedtem to tylko tu była. A każda inaczej pachnie; jak świeżą z beczki się zalewa - inaczej, jak gotowaną od kapusty - inaczej, aż ślina lecie. Tradycja gotowania upadła z powodu dostępu do książek kucharskich, do produktów. Po co się męczyć, czy siedzieć w jaskini jeść trowe. W tych wszystkich nowoczesnych domach, w tych wszystkich murowańcach, szczerze mówiąc, nie chce mleka zakisnąć, nie ma pieców chlebowych.

Nadmiar informacji zabija wszystko. Człowiek staje się przez to nerwowy, zły i jeden drugiemu dokucza, to jak w telewizji se dokuczają, to dlaczego my se mamy nie dokuczać, nie?


Opracowała Agnieszka Matecka      

Na podstawie audycji Małgorzaty Jędruch wyemitowanej na antenie Polskiego Radia w grudniu 2004, listów Wandy Czubernatowej do Orkiestry św. Mikołaja oraz listów do Stowarzyszenia Twórców Ludowych w Lublinie opublikowanych w "Twórczości Ludowej" w numerze 1(6) 1988.Wykorzystano rysunki Marcina Żerańskiego do wierszy Wandy Czubernatowej śpiewanych i granych przez Orkiestrę św. Mikołaja.
Skrót artykułu: 

"... komputer poprawia. Z tym, że jest taki gałgan, że gwary nie zna i każde z poprawia na ż. Muszę bez przerwy z nim walczyć" - mówi Wanda Czubernatowa, poetka ludowa z Raby Wyżnej na Podhalu. Czubernatowa pisać zaczęła w 1957 roku; jej wiersze, satyry, notatki z życia i pamiętniki publikowane były między innymi w "Tygodniku Kulturalnym", "Chłopskiej drodze", "Kamenie", "Twórczości Ludowej". Jest laureatką Nagrody Artystycznej im. Józefa Pocka. Wiersze poetki stały się inspiracją dla Orkiestry św. Mikołaja i na płycie "O miłości przy grabieniu siana" zabrzmiały w akompaniamencie karpackich melodii.

Dział: 

Dodaj komentarz!