Jest we mnie Lubelszczyzna...

Po raz kolejny, o północy, okrążam nieistniejący dom, w którym słynny Dziadek Brandenburski ukrywał partyzantów AK w okolicach Urzędowa. Niedaleko stąd rozwidlają się wiosenne drogi. Jedna z nich zaprowadzi mnie do samego Annopola, skąd wrócę z workiem jabłek, lekkim jak opowieści Singera dla dzieci. Każde tych jabłek potoczy się kolejno na gościniec, rozwijając z przyprószonej złotem skórki, a okoliczne wróble uniosą je w górę na niteczkach i serpentynach w ten karnawałowy czas.

Druga droga poprowadzi mnie do Józefowa, stamtąd po niteczce od złotego jabłka zbiegnę nad samą Wisłę. Trzecia droga prowadzi przez pola, przez las tak gęsty, że nie wiem czy już się kończy, czy dopiero zaczyna. Nogi same wędrują w takt lubelskich walczyków przez plantacje malin, przez sady pełne wspomnień z dzieciństwa...

Jak przemierzyć Lubelszczyznę od strony Wisły na tanecznych nogach, które jeszcze klika dni temu pląsały podczas karnawałowego Wieczoru Gruzińskiego w Centrum Artystycznym "Radomska 13" w Warszawie? Zagrał wówczas zespół "Z'umba", którego nazwa - dwoista przecież - oznaczać może "kamień filozoficzny" lub też - (skrót od pierwszych liter wyrazów) "czasem wystarczy tylko czegoś zechcieć, a to…" ( z optymistycznym finałem!) Odpychając nagle zaśnieżone, choć tak przekornie wiosenne gałęzie tutejszych lasów, niosę ze sobą aż stamtąd pierwsze dźwięki utworu Mtiuluri z płyty "Z'ubmy" Marani... Ziemia.. globus... mała piłeczka... jabłko?

Nigdy nie zabieram ze sobą w podróż nagrań. Żadnych trzęsących się skrzynek uwiązanych do mojego ucha nicią Ariadny (nie przyjaźnię się z kobietami, nawet tymi mitologicznymi). Odtwarzam w myśli całe utwory, których powtarzalność skutkuje najczęściej kolejną książką pogranicznie-kulturową (najpierw było poetycko-surrealistyczne borderline, teraz jest folk na pograniczach… intensywnych zdarzeń).

Nawet po lesie w okolicach Opola Lubelskiego nie umiem wędrować w ciszy. Muzyka dni minionych w głowie… i dusza jakoś tak folkowa, to genetycznie lubelskie…Czasem mam wrażenie, że ludzie z dziada pradziada wywodzący się z tych ziem są SKAZANI na umiłowanie muzyki - najpierw ludowej, potem folkowej. Aż wreszcie, u schyłku życia, upodabniają się do jakiegoś tradycyjnego instrumentu muzycznego, który przeniesie ich potem na tamtą stronę, niczym łódź Charona, rozpoznana przez sandomierską formację Hambawenah jako łódź flisacka i może to o niej zespół śpiewał podczas zeszłorocznych "Etnicznych Inspiracji - Wspólnota w Kulturze" w warszawskim Domu Kultury Rakowiec...

Jest we mnie Lubelszczyzna… i tak już pozostanie (w Warszawie tym bardziej).

Skrót artykułu: 

Po raz kolejny, o północy, okrążam nieistniejący dom, w którym słynny Dziadek Brandenburski ukrywał partyzantów AK w okolicach Urzędowa. Niedaleko stąd rozwidlają się wiosenne drogi. Jedna z nich zaprowadzi mnie do samego Annopola, skąd wrócę z workiem jabłek, lekkim jak opowieści Singera dla dzieci. Każde tych jabłek potoczy się kolejno na gościniec, rozwijając z przyprószonej złotem skórki, a okoliczne wróble uniosą je w górę na niteczkach i serpentynach w ten karnawałowy czas.

Dodaj komentarz!