Jawornikowe wspomnienia

Gdy idzie się od Rzepedzi na zachód, w stronę dawnej wsi Jawornik, za sobą trzeba zostawić najpierw szosę, później kolejowe tory, wreszcie wszelkie miejskie wyobrażenia i nawyki. Ziemia tu nieurodzajna, a podstawowym jej skarbem - las. Tory prowadzą do Komańczy, gdzie więziono polskiego prymasa. Dzikszej okolicy nie znajdziesz. Dlatego pewnie wybrano to miejsce - istny koniec świata, siedzibę Złego (diabeł mówi tu dobranoc).

Mijam chatę, w której mieszka Bronek - Pilarz. Metr pięćdziesiąt wzrostu i nadludzka smykałka w majstrowaniu spalinową piłą. W drogę więc, w górę. Za nami zostają ludzkie sadyby, stodółki, składy drewna, ślady gąsienicowych spychaczy, które prawie już zastąpiły konie ściągające drewno z lasu. Wyrąb - odwieczny zawód mieszkańców tej ziemi, a za nim kowalstwo - bo konia trzeba było podkuć, bartnictwo, garncarstwo - bo do najbliższego miasteczka daleko.

Idzie się lekko. Po obu stronach drogi wysokopienny bór, odzywa się pustułka, pliszka, dzięcioł. Przekraczam strumień, o tej suchej jak zeszłoroczne ziele porze roku, leniwie toczący swoje wody. Złudzenie bezpieczeństwa, bo wiem, że bywa groźny, nadęty, rwący niebywale. Pamiętam jedną zimę w Jaworniku na koniec tysiąclecia. Wzajemne wyciąganie się ze śniegu, chodzenie po własnych śladach, pot pod czwartym swetrem.

Strumień to wspomnienie właśnie, to księga, w której opowieść kijem po wodzie spisana, a trwalsza od pergaminów. Brodzę przez niego kilkakroć, jak przez mądrego węża, lecz nigdy nie wchodzę do tej samej rzeki. Z prawa na lewo, z lewa na prawo - woda przezroczysta, jakby jej nie było, gdyby nie syk cichy. I już żyć bez niej trudno będzie. Coraz wyżej wędruję, zmienia się powietrze. Las się kończy, zanim zacznie się drugi, widok na dolinę. Na prawo rdzawo-słomkowa łąka, dawna jawornikowa baza, garść wspomnień. Sarny się tam pasą, ale za lat parę postawią tu może jakieś uzdrowisko. Za lat kilkanaście będą tu przyjeżdżać do wód uzdrawiających. Czy można ubezwłasnowolnić ziemię? Czy posiądą ją na własność cisi i pokornego serca, czyniąc ją sobie poddaną?

Wracajmy do wędrówki. Jeśli idziesz w nocy, kijem badasz drogę, szczególnie koło kaplicy, za którą cmentarz. Drzewa tworzą tam zwarty tunel nad ścieżką, przez gąszcz nad głową nie widać nocnego nieba. Różne rzeczy ludzie gadają o miejscowym cmentarzu. Kolberg pisał, że być może nikt nie leży tam bez osikowego kołka między żebrami. Ominąć go nie sposób, chyba że na "siagę" przez wykroty. Jeśli zamiast niego przy drodze zobaczysz starą pasiekę, to znak żeś zbłądził. Trzeba wrócić, cofnąć się i chcąc niechcąc pokłonić tym, którzy kiedyś objęli w posiadanie te dzikie ostępy. Ich przędza życia przerwana, może przecięta. Koło cmentarza kaplica - komu tu teraz potrzebna na takim pustkowiu? Mickiewiczowskim dziadom chyba. Kiedyś widziałem jak wietrzyły się na pobliskich krzakach liturgiczne szaty, dywany... Kto otwiera kaplicę?

Dalej ścieżka ostro opada w samo bagno - najlepiej obejść lasem to miejsce, bo nocą gorsze jest niż cmentarz, coś tam ciurka, coś się przelewa - w porównaniu z wcześniejszą ciszą zasianą makiem, to jest prawie rejwach. W czerwcu, w lipcu śledzą cię tu świętojańskie robaczki. Ustawiają się po dwa, jak oczy wilczej watahy. Drzew dużo, można się ratować jakby co… Za bagienkiem znowu cisza, oddechu wyrównanie i rzecz nie do przecenienia - zapach dymu, znak kończący wędrówkę.


Rekonstrukcja świata. Dzień pierwszy

Gdy przyszliśmy tu po raz pierwszy, pokrzywy na dwóch chłopa zasłaniały widok. Wyrastały z nich korony zdziczałego sadu. Obydwa zjawiska świadczyły niewątpliwie, że mieszkali tutaj ludzie (pokrzywy najchętniej rosną na ruinach). Miejsce warte poznania. Tak zaczęło się cofanie czasu: o godzinę, rok, pół wieku. Ostre narzędzia zegarmistrza, które ścinają źdźbła traw.

Po pierwszym pokosie wszystko było jasne. Prawie. Wioska stała na zboczu, lecz jeszcze w cieniu lasu, pod ochroną jaru. Wyżej czysta przestronna połonina, szlak na Kamień, siedziba bujnych wiatrów, które łamią dachy, obalają płoty. Budować się tam niepodobna.


Dzień drugi

Kwadrat po kwadracie, jeden po drugim fundamenty domów z siwego kamienia. Znalazła się i studnia. Warczy piła, stukają młotki, siekiery. Na jednym z fundamentów budujemy bacówkę. Każdy prawdziwy mężczyzna buduje ponoć w swym życiu dom, płodzi potomka i sadzi drzewo. Niech się mury pną do góry - to nasze hasło.

W piwniczce, którą nazwaliśmy "Nora" była prawdopodobnie kuźnia. Wykopujemy tu kilogramy zabytków: fragmenty narzędzi, uprzęży, ozdób. Czysta bieszczadzka archeologia, ale i coś więcej - piwniczkę kryjemy dachem, budujemy kominek.


Dzień trzeci

Pierwsze od pół wieku ognisko w tym miejscu, gwar głosów, muzyka. To ona uświęca, przywołuje dawne dzieje, strąca w czeluście czasu i zasypuje je. To ona jednoczy się z wieczornymi mgłami, z szumem traw. I słucham niewymuszonego metafizycznego dialogu, wymiany pojęć i dźwięków. Budowa instrumentów: leszczynowych łuków, które grają, ziemnych ksylofonów, magicznej czuryngi, mistyczny wąwóz, teatr dźwięku. Czysta grana poezja.

Co myślą o tym poprzedni mieszkańcy wioski? Czy to oni łamią gałęzie dzikich jabłonek nad ranem, gdy żaden z dorosłych mężczyzn nie śmie ruszyć się od ognia, wejść w zdziczały sad?


Dzień czwarty

Jak opisać pierwszy od pół wieku wypiek chleba? Jego dzielenie?

Robota. Gdy zamknę oczy, widzę deski, młotki, heble, gwoździe. Robota wesoła, ale przy ognisku myślę o czarnych skrzynkach - naszych domach ostatnich. O tym, że rosną już na nie gdzieś w lesie drzewa. Może każdy powinien takie drzewo własnoręcznie zasadzić, może byłoby łatwiej iść w ostatnią drogę? Mam nadzieję, że nasze drzewa rosną w mateczniku, w samym sercu boru i nieprędko dotrą tam drwale.

Deszcz - ziemia nasiąka wodą. Poszukam sobie leszczyny, w którą nie biją gromy, bo odpoczywała pod nią Matka Boska, schowam się pod nią. Ranek - próbuję światła czy twarde szczeliną źrenicy. Słońce zachodzi i wschodzi i pali trawę aż do barwy sepii. Wbijam żytnią słomę w gniazdo trzmieli, wysysam ulepek, kradnę im zimowe zapasy. Usłyszę przy tym, z uchem przy samej ziemi trzask najmniejszej gałązki, stąpanie rysia, strumień, ptaka i świerszcza. Podobne to do skrzypcowej muzyki, do zawodzenia fletu, dźwięku multanek.


Dzień piąty

Jak to wszystko wygląda z psiej perspektywy? Psy są z nami, jak przystało na przyjaciół człowieka, pilnie nas obserwują. To dopiero zabawa takie budowanie, takie góry to zabawa. Muzykowanie, ogniska, gotowanie, zajęcze tropy (saren), autobusy, pociągi. Ciągłe przemieszczanie się. Czy jesteśmy małym wędrownym plemieniem? Zaginionym cygańskim szczepem? Spełniamy wszystkie kryteria, a jednak budujemy bazę - miejsce osadzone w czasie i przestrzeni. Nie jest to bynajmniej sprzeczne z żywotem nomady. Podobno Mongołowie mieli swoje miejsca ulubione, do których powracali po wielkich wędrówkach. Czy o nich to myśleli w czasie medytacji?


Dzień szósty

Pijemy wiechowe z Bronkiem Pilarzem - robota skończona. Od lat mieszka sam w baraku, żywi się konserwami, nigdy nie gotuje: "tak jestem nauczony" mówi. Za przyjaciela ma telewizor i papierosa, czasem do knajpy zajrzy jak odbierze wypłatę. Ma 1,5 m wzrostu, a piłą spalinową wywija jak nożyczkami. Jego dzieło - bacówka - misterna wycinanka.

Jędrzejek - kolejny fachowiec - bieszczadzki Charon. Przewozi wszystko i wszędzie. Jeździ enerdowskim traktorem, przedpotopowym, wąskonosym stworem. Na wzniesieniach trzeba mu stawać na przedniej osi, dociążać, bo staje, jak narowisty rumak. Jędrzejek do perfekcji opanował samowyciąganie się z błota. W razie wpadki stalową liną obwiązuje najbliższe drzewo i na zasadzie bloku traktor sam się wyciąga z najgorszych trzęsawisk.

Gdyśmy więc z Jędrzejkiem triumfalnie objeżdżali te strony ciągnąc fury drzewa, ludzie zwrócili na nas oczy. I zobaczyli, że nie budujemy makiety, lecz pełnoprawne państwo włóczykijów. Może to oni dostrzegli drugie dno rzeczy, tych, które już się kiedyś tutaj rozegrały?

I zaczęli ściągać do nowego świata przybysze, bieszczadzcy faunowie: Hermes - przedostatni hippis, jeździec apokalipsy, z tym że jego koń był kary. Łoker - żyd sefardyjski, człowiek o stu domach rzeźbiący w drewnie bieszczadzkie diabły i anioły. I przybył wreszcie diabeł prawdziwy, smutny szatan wołający "Spalcie mnie".


Dzień siódmy

"I odpoczął Bóg dnia siódmego"



Nic, tylko góry, góry, góry. I całe moje życie w górach, napisał Harasymowicz. Z wysokiej połoniny patrzę w dół na nasze dzieło. Czy będzie dobre? Czy kiedyś znów ktoś tu zamieszka na stałe? Czy godziło się zmieniać Boże wyroki, budować wioskę która już przepadła? Gdzie jej mieszkańcy? Święty Mikołaju, opowiedz jak tu było, jakie pieśni śpiewano. Jak dym unosił się z kominów, jak ryczał głodny inwentarz, kto chodził rano po wodę na dunaj.

Przede mną dymy się unoszą, może tak jak przedtem, może inaczej, spowijają las, otulają go jak synaczka ciepłą pierzyną. Stoi bacówka, piwniczka, parę namiotów, jest żuraw przy studni. Czas biegnie teraz już tylko wstecz. Z dołu dobiega mnie pieśń: Pośrataj, Boże, goście nasze Łado, Łado. Oj, pośrataj, spraw, by ludzie lepszymi się stali. I zachowaj ludzki głos, ten, co brzmi nad dolinami i zacicha, i nie ma go.


"Gadki z Chatki", nr 32 (2001)

Skrót artykułu: 

Gdy idzie się od Rzepedzi na zachód, w stronę dawnej wsi Jawornik, za sobą trzeba zostawić najpierw szosę, później kolejowe tory, wreszcie wszelkie miejskie wyobrażenia i nawyki. Ziemia tu nieurodzajna, a podstawowym jej skarbem - las. Tory prowadzą do Komańczy, gdzie więziono polskiego prymasa. Dzikszej okolicy nie znajdziesz. Dlatego pewnie wybrano to miejsce - istny koniec świata, siedzibę Złego (diabeł mówi tu dobranoc).

Dodaj komentarz!