Ja i pieśni morza II

Przyznaję ze skruchą, że błędem z mojej strony było - po napisaniu pierwszej części tego artykułu, umieszczonego w 14 nr " Gadek z Chatki". [Pierwszą część artukułu znajdziecie w "Gadkach" nr 14 - przyp. B.B.]- kazać czytelnikom czekać aż odsłucham moją ulubiona kasetę szantową "Bristol Shantymen". Przesłuchanie jej zajęło mi ponad 3 miesiące ale postaram się wynagrodzić tę zwłokę wszystkim, którzy wytrwale czekali na dalszą część mojej opowieści o szantach. Myślę, że czytelnicy poczują się usatysfakcjonowani, jeżeli w tej publikacji postaram się umieścić ogólne a pożyteczne informacje o szantach jako gatunku.

Najpierw jednak poświęcę kilka akapitów wspomnianej wyżej przeze mnie kasecie z pieśniami morza pt. "Clear the Decks". Jest to zbiór szant znaczący - nie tylko dla mnie z powodów sentymentalnych, ale także dla koneserów tej odmiany folku. Pieśni, które znajdują się na kasecie, wykonywane są w większości a'capella, co uwydatnia piękno i siłę głosów członków zespołu. Nasze rodzime zespoły częściej posługują się instrumentami, odchodząc tym samym od oryginalnej formy szanty. Żadna przyśpiewka, choćby najskoczniejsza i najżywsza, wykonana przy wtórze gitary, nie ma tej samej siły oddziaływania co śpiew chóralny kilku mężczyzn obdarzonych niskim głosami.

Ale umiejętności wokalne The Bristol Shantymen nie stanowiły ich jedynego atutu. Historia tej formacji jest doskonałym przykładem na to, że działalność kulturalna może być cenna nie tylko sama w sobie, ale przydaje się też do realizacji innych celów. Artyści niekoniecznie powinni być postrzegani jako pijawki żerujące na zdrowym ciele społeczeństwa i ciągle domagające się " dotacji, dotacji!". Ich działalność - podkreślam, wszelka działalność, nie tylko "komponowanie" czy wykonywanie piosenek disco polo - potrafi zarobić na siebie i innych, bardziej potrzebujących. W wypadku wspomnianej przeze mnie grupy wyglądało to tak - Bristolczycy związani byli z pewną brytyjską fundacją, działającą na rzecz osób niepełnosprawnych. Dla nich przekazywano więc w części dochody z koncertów, w których zresztą mogli oni sami brać udział, jeśli nadawali się do zespołu wokalnego. W ten sposób łączono dwa cele - integrację osób upośledzonych ze społeczeństwem i działalność charytatywną na ich rzecz. I czyż nie była to doskonała reklama dla tej fundacji? Może pomysły takie warto podsuwać naszym krajowym sponsorom?

Naturalnie wszystko to uda się zrealizować pod jednym warunkiem - że jakość działań artystycznych zespołu będzie wysoka. W wypadku "bristolczyków" nie można mieć co do tego żadnych wątpliwości. Nie należeli do wykonawców średniej klasy, przyjmowanych na koncerty z czystej uprzejmości czy tolerowanych przez organizatorów litościwych i o miękkich sercach. Zespół nie musiał błagać o prawo wstępu na scenę - już choćby z tego powodu, że przynajmniej trzej z jego uczestników mieli głosy o niezwykle pięknej, oryginalnej barwie. Prócz tego mieli doskonale opracowaną technikę śpiewania (o ile dobrze pamiętam, część z nich wyniosła tradycję muzykowania z domu) i prawie każdy grał na jakimś instrumencie - skrzypcach, akordeonie guzikowym, koncertinie.

Polecam zatem tę kasetę czytelnikom - gdybyście mieli kiedykolwiek okazję zetknąć się z nią (choć raczej nie nastąpi to w sklepie, bo jakość nagrania była raczej siermiężna i nie przystająca do naszych ulubionych norm europejskich). Dodam jeszcze, że zawiera ona rzeczywiście najbardziej popularne szanty brytyjskie - ale i ogólnoświatowe ( "Eki Dumah", " Alabama John Cherokee", "Rolling Down To Old Maoni"). Wreszcie zaś, po tym przydługim wstępie - recenzji, przychodzę do właściwego tematu.

Każdą poważną prace naukową rozpoczyna się od definicji. Ja zaś - żeby nie narazić się na zarzut ulegania powszechnym trendom - zacznę od nazwy, pod którą kryje się kluczowe dla nas pojecie. szanta. W ubiegłym stuleciu, w okresie największego rozkwitu , słowo to oznaczało wszystko - tylko nie pieśń morza. Wachlarz znaczeń terminu "shanty" obejmował zarówno potoczną nazwę niechlujnych zabudowań w murzyńskiej dzielnicy, osiedle drwali (w Kanadzie), spelunę z nielegalnym wyszynkiem alkoholu (Nad Zatoką Meksykańską) , jak i dom publiczny (w Australii). Natomiast do określenia pieśni morza został termin użyty dopiero w 1867 roku, w literaturze (choć co prawda marynistycznej, w pamiętnikach żeglarza, niejakiego Clarka). Nawiasem mówiąc, zapisano je jako "chanty"- z francuska - dopiero potem nadając mu wersję angielską.

Podobnie skomplikowanie przedstawia się sprawa klasyfikacji szant - bo i taką kwestią w poważnej literaturze marynistycznej się zajmowano. Z grubsza można je podzielić na "hauling song" i "heaving songs" (po naszemu na "takielunkowe" i "mechanizmowe") - według rodzajów prac, jakie podczas śpiewania wykonywano. Pierwsze wykorzystywano podczas "prac ręcznych", takich jak stawianie żagli, drugie towarzyszyły męczarniom żeglarzy przy rozmaitych mechanicznych urządzeniach znajdujących się na statku (pompa dźwigniowa, winda kotwiczna). Ale to jeszcze nie koniec. Każda czynność miała przecież swój specyficzny rytm i tempo, do którego śpiew musiał być dostosowany. Dlatego w gruncie rzeczy podziały były o wiele bardziej szczegółowe -szanty szarpania do dociągania buliny, szanty pociągania do wymiany żagla. Nie wdając się tutaj w detale, bardziej zainteresowanych - i ostrzegam - znających się na żegludze - odsyłam do książki Jerzego Wadowskiego. Wspomnę tylko o dwóch najciekawszych "heaving songs" - "One more day" i "Leave her, Johny". Śpiewano je tradycyjnie w przedostatnim i ostatnim dniu rejsu. W tekście "Leave her, Johny" można było wreszcie zawrzeć wszystkie obelgi, które marynarze dławili w sobie przez całą podróż, należycie objechać kapitana i oficerów. Natomiast "One more day" pocieszała, że - zgodnie z tytułem - pozostał już tylko jeden dzień męki, a potem będzie można nareszcie wyjść na wolność.

Czy jednak życie na "łajbie" było tak okropne? Na lądzie wcale nie witano żeglarzy z radością, a wręcz traktowano ich jak włóczęgów. Upragnione kobiety także nie czekały na tych biednych obdartusów, nieokrzesanych i brudnych. Natomiast na statku miało się w miarę ustabilizowaną "pozycję społeczną" - no, chyba że było się na przykład hinduskim kulisem. Nie bez powodu powstawały takie pieśni - skargi jak "Eki dumah". Biorąc pod uwagę te wszystkie opowieści o pracy nad siły, karach stosowanych przez oficerów czy podłym wyżywieniu, można by dojść do wniosku, że najlepiej "ustawiony" był szantymen - człowiek, który nic nie robił, a tylko śpiewał. Nie dzielił on jednak losu Pavarottiego, o nie. Nie można zapomnieć, że w każdą pogodę musiał on towarzyszyć pracującej załodze na pokładzie, zawsze przy tym będąc w formie. Aż strach myśleć, co się działo, gdy w środku podróży gardło nagle szantymena zawiodło! Jeszcze gorsza była jego sytuacja, kiedy na statku było niewielu marynarzy - wtedy sam zakasywał rękawy i brał się razem z nimi do roboty. Przez cały czas, rzecz jasna śpiewając. I bynajmniej nie był wtedy zatrudniany na półtora etatu.

Na utratę głosu chyba najbardziej był narażany przy tzw. śpiewnych pokrzykach typu "Way-ho!", "hou-hay-ay!". Tak, tak, drodzy czytelnicy - proszę się nie śmiać - to także był śpiew. Krzycząc, trzeba było zachować rytm i tempo przez wiele godzin, bo na niektórych statkach uznawano tylko tę formę "szantowania". U nas na festiwalach również można się z nią zapoznać, ale już tylko w formie szczątkowej - jako przerywnikiem - w zwykłych szantach "tekstowych". Jaka bowiem publiczność zniosłyby godzinny nawet recital takich okrzyków?

Ale nie dość, że marynarze śpiewali - poniekąd przymusowo - w godzinach pracy, to jeszcze powracali do tego miłego zajęcia w czasie wolnym. W ten sposób właśnie powstały tzw. pieśni kubryku. W tym właśnie pomieszczeniu pod pokładem odbywały się swego rodzaju koncerty - zawsze w godzinie tzw. psiej wachty, między 16 a 20. W najlepszej sytuacji były załogi okrętów wojennych - w ich "popołudniowy wypoczynek" wręcz inwestowano, wysyłając z nimi w rejs normalne lądowe orkiestry, podczas gdy na zwykłych statkach handlowych - kupowano składkowo taki sprzęt (zwykle koncertinę - harmonię ręczną).

Oczywiście, że raczej nie zajmowano się specjalnie komponowaniem pieśni na statkach, mogły być one najwyżej improwizowane, ale ogólnie żeglarze "szli na łatwiznę", przenosząc ze sobą na pokład popularnie w ich krajach piosenki.

Improwizowano - co nie było trudne, biorąc pod uwagę, że większość żeglarzy naprawdę dobrze grywała na różnych instrumentach - ale zdarzało się też, że oszczędzano sobie ciężkiej pracy twórczej, przemycając na pokład popularne w rozmaitych krajach melodie. Ostatecznie przecież miło było posłuchać czegoś "swojskiego", co wywołuje łzę wzruszenia w oku, przywoła zatarte po trzech latach włóczęgi wspomnienie żony i dzieci. Ale teksty ginęły w mrokach niepamięci, odpływały pojedyncze słowa, czasem całe wersy, trzeba było zastępować je nowymi - i po kilku latach te pozornie lądowe pieśni przestawały przypominać oryginał. Tak się stało np. z pieśnią "John Brown's body", znaną nam z refrenu "Glory, glory, hallelujah". Ta dziarska przyśpiewka w stylu murzyńskich "spirituels" trafiwszy w obieg za pośrednictwem czarnych robotników, uległa zmianom do tego stopnia, że w ostatniej wersji śpiewano już o Kapitanie Brown i jego córce.

Jak wspomniałam, pieśni często powstawały też spontanicznie i wtedy dotyczyły tego, co dla żeglarza najważniejsze - rodziny, kraju ojczystego (zwłaszcza jeśli chodzi o Irlandczyków), pięknych kobiet itd. Ale morze i oceany miały też własną literaturę historyczną - pieśni stawały się wtedy kronikami bitew ( "Lady Leroy" z repertuaru Battlefield Band, "Admirał Benbon"). Tam zaś, gdzie wojska - czy lądowe, czy morskie - tam i ofiary okrutnego systemu ("Branka") albo wręcz oficerskiej "samowoli", bo o fali nawet wtedy już nie śmiano pisnąć słowem ("Andrew Rose", "Reuben Ranzo").

Romantyczna atmosfera otaczała zawsze zbójników w górach - i to samo można powiedzieć o piratach na morzach. Oddawano im hołd rozmaitymi balladami - na jedną z nich trafiłam przypadkiem, przeglądając zbiór ludowej poezji angielskiej i szkockiej. Jej bohaterem był Sir Andrew Barton, zbuntowany przeciwko królowi.

Jak czytelnicy widzą - jest w czym przebierać. I jeżeli po przeczytaniu tego artykułu ktoś jeszcze w ogóle nie jest zainteresowany szantami, to polecam potencjalnym "szantymaniakom" nagrania Jerzego Porębskiego (choć akurat one w opisanych przeze mnie kategoriach się nie mieszczą), grupy Cztery Refy i Mechanicy Szanty, Krewni i Znajomy Królika - natomiast nigdy, przenigdy nie polecam Zejmana i Garkumpela (zwłaszcza na koncertach).

Na zakończenie zaś zdradzę czytelnikom pewien sekret - otóż ostatnio zaglądając do Akademickiego Radia Centrum byłam "nausznym" świadkiem nagrania, jakich dokonał w tamtejszym studiu lubelski zespół szantowy "Szantymen". Sądząc zaś z dźwięków, dobiegających zza drzwi wnioskuję, że szykuje się całkiem niezły materiał muzyczny - czego i słuchaczom, i sobie życzę.

część I
Skrót artykułu: 

Przyznaję ze skruchą, że błędem z mojej strony było - po napisaniu pierwszej części tego artykułu, umieszczonego w 14 nr " Gadek z Chatki". [Pierwszą część artukułu znajdziecie w "Gadkach" nr 14 - przyp. B.B.]- kazać czytelnikom czekać aż odsłucham moją ulubiona kasetę szantową "Bristol Shantymen". Przesłuchanie jej zajęło mi ponad 3 miesiące ale postaram się wynagrodzić tę zwłokę wszystkim, którzy wytrwale czekali na dalszą część mojej opowieści o szantach. Myślę, że czytelnicy poczują się usatysfakcjonowani, jeżeli w tej publikacji postaram się umieścić ogólne a pożyteczne informacje o szantach jako gatunku.

Najpierw jednak poświęcę kilka akapitów wspomnianej wyżej przeze mnie kasecie z pieśniami morza pt. "Clear the Decks". Jest to zbiór szant znaczący - nie tylko dla mnie z powodów sentymentalnych, ale także dla koneserów tej odmiany folku. Pieśni, które znajdują się na kasecie, wykonywane są w większości a'capella, co uwydatnia piękno i siłę głosów członków zespołu. Nasze rodzime zespoły częściej posługują się instrumentami, odchodząc tym samym od oryginalnej formy szanty. Żadna przyśpiewka, choćby najskoczniejsza i najżywsza, wykonana przy wtórze gitary, nie ma tej samej siły oddziaływania co śpiew chóralny kilku mężczyzn obdarzonych niskim głosami.

Dodaj komentarz!