Hongkong, czyli o Turcji

Muzyka turecka

Nigdzie nie spotkałem się z takim natężeniem ludzkiej serdeczności i gościnności jak w Turcji. Pamiętam, jak raz, jako dwudziestojednoletni chłopak, nocowałem w Yaprahisar w Kapadocji, by z samego rana przejść słynną dolinę Ihlary. Jako że nie chciałem iść o pustym żołądku, przed wyruszeniem w drogę postanowiłem coś zjeść, a jedyną rzeczą, na którą było mnie wtedy stać, był chleb. Ponieważ w tamtej okolicy nie władano jakimkolwiek językiem obcym, zmuszony byłem wydobyć z dna plecaka rozmówki. Oczywiście, skonstruowanie zdania typu „Przepraszam, gdzie tu się znajduje sklep, w którym można kupić pieczywo?” lub choćby „Gdzie jest piekarnia?” przekraczało moje możliwości, ale przynajmniej udało mi się zidentyfikować słowo „chleb”.

– Ekmek, ekmek… – chodziłem po wsi i powtarzałem trochę bez sensu, aż w końcu ktoś wciągnął mnie do domu i dał obfite śniadanie.

Na Wschodzie często zdarza się, że ktoś zachodzi nam drogę, zagadując o imię, o samopoczucie, o wrażenia z podróży, skąd jesteśmy i takie tam. Owszem, bywa, że wszystkie te zabiegi sprowadzają się w końcu do pytania: „Czy chciałbyś kupić dywan?”, ale co z tego? Na taki rozwój wypadków zanosiło się w Selçuk, gdy właśnie miałem za sobą zwiedzanie Efezu i rozglądałem się za noclegiem. Zaczepił mnie Turek mniej więcej w moim wieku i po wyjaśnieniu, że czuję się dobrze i mam na imię Maciek, rozmowa potoczyła się następująco:

– Where are you from?

– Poland – odpowiedziałem.

– Poland? – zdziwił się. – You look Japanese!

Wtedy z kolei ja się zdziwiłem – zgoda, byłem – i dalej jestem – kurduplem, byłem, przynajmniej jeszcze wtedy, brunetem, brunetem – dodam – mocno już opalonym po tygodniu włóczenia się pod słońcem Anatolii, miałem na nosie okulary przeciwsłoneczne, a na piersi większy ode mnie japoński aparat fotograficzny, ale żeby od razu brać mnie za mieszkańca Kraju Kwitnącej Wiśni? Była to dla mnie pewna nowość. Rozstaliśmy się mimo to w przyjaznych nastrojach i każdy wrócił do swoich zajęć, a przynajmniej ja wróciłem do moich poszukiwań. Dwieście metrów dalej spotkałem jednak kolejnego młodego przedsiębiorcę:

– Hello Japan! – ryknął na całe gardło.

– I’m not from Japan! – odpowiedziałem trochę już zniecierpliwiony.

– Ach, Hongkong…

 

Z muzyką turecką po raz pierwszy zetknąłem się w latach osiemdziesiątych, kiedy Konkurs Piosenki Eurowizji był jeszcze jakimś wydarzeniem. Moją uwagę przyciągnęła grupa MFÖ. Było to męskie trio, a nazwę tworzyły inicjały imion członków – Mazhar-Fuat-Özkan. W 1985 roku zespół zaprezentował utwór taneczny „Didai didai dai”[1], a w 1988 roku również taneczną, choć z ambicjami do orientalnego mistycyzmu, piosenkę „Sufi”, w obu wypadkach plasując się mniej więcej w połowie drugiej dziesiątki uczestników. Jakieś dwadzieścia-dwadzieścia pięć lat później dzięki pewnemu popularnemu serwisowi internetowemu, udało mi się te piosenki odnaleźć i… rozczarowałem się nimi[2]. Przy okazji jednak odkryłem, że MFÖ to bardzo ciekawy skład z charyzmatycznym liderem, Mazharem Alansonem (1950), prezentujący bardzo szeroką gamę utworów, obejmującą również piosenki bardzo nastrojowe, niemalże poetyckie. „Tam Ortasındayım” („Jestem pośrodku”) to w ogóle moja ulubiona piosenka turecka, a może nawet nie tylko turecka. Warto też zwrócić uwagę na „Sarı laleler” („Żółte tulipany”), „Bu sabah yağmur var İstanbul'da” („Dziś rano pada w Stambule”) czy „Güllerin İçinden” („Przez pole róż”). Trudno powiedzieć, że Alanson śpiewa do melodii, bo jego słowa po prostu płyną i to nawet nie obok melodii, ale jakby przez nią. Grupa powstała w 1971 roku i działa do dzisiaj, Mazhar Alanson ma też na koncie płyty solowe.

Po raz drugi zetknąłem się z muzyką turecką, kiedy po prostu wybrałem się do Turcji w 1995 roku. Zacząłem od Stambułu, skąd nocnym autobusem pojechałem przez Çanakkale do Troi, której nie mogłem ominąć – Iliada Homera jest jedną z niewielu książek, które przeczytałem dwukrotnie, w dwóch różnych przekładach zresztą[3]. Stamtąd przez Pergamon i Sardes (tak malowniczo spalone w Maratonie Kornela Ujejskiego), udałem się do Pamukkale podziwiać słynne tarasy, następnie wróciłem nad morze, do Efezu i wybrzeżem przez Prienę (rodzinne miasto filozofa Biasa), Milet, Didymę, Bodrum (starożytny Halikarnas, gdzie po Mauzoleum zostało ledwo kilka schodków i fragmenty rzeźb, o czym jednak uczciwie uprzedził mnie Vojtech Zamarovský), Ksantos (którego sarkofagi widziałem już wcześniej w British Museum), Kaş, Myrę (z kościołem samego świętego Mikołaja), Phaselis i Antalyę. Dotarłem do Side (tam zobaczyłem dwa wodospady) i odbiłem w głąb lądu – przez Konyę, Sultanhanı i Dolinę Ihlary dostałem się do bajecznej Kapadocji, a potem jeszcze zahaczyłem o Kayseri i Hattuşaş. Do dziś pamiętam, jak o jakiejś siódmej rano w rosnącym upale czekałem w Çanakkale na dolmusz do Troi, licząc na to, że razem z nim załapię się na wielką przygodę… Żebym trafił na zupełnie nieoznaczony przystanek, musiały mi pomóc dwie miejscowe dziewczyny. Jedna z nich trzymała klatkę z kanarkami.

Podróżując głównie autobusami i dolmuszami, a także zatrzymując się na różnych dworcach czy jadając w lokantach, praktycznie na okrągło miałem do czynienia z turecką muzyką pop, która bardzo mi się podobała. Wyniósłszy jednak z domu różne uprzedzenia, trochę się tego wstydziłem i w efekcie żadnej kasety z tej podróży nie przywiozłem. Tymczasem po powrocie do Polski w przestrzeni publicznej pojawił się Tarkan i inni wykonawcy, więc gdy w 2004 roku po raz drugi pojechałem czy raczej już poleciałem do Stambułu, tym razem objeżdżając İznik, zieloną Bursę, Aizanoi (z najpóźniej zbudowaną klasyczną, grecką świątynią), Miasto Midasa, mitycznego króla słynącego z oślich uszu i złotego dotyku, Ankarę, Safranbolu, Przełęcz Ahmetusty (z której wyprawiłem się na jakiś bezimienny szczyt), Amasrę nad Morzem Czarnym[4], Park Narodowy Siedmiu Jezior i Edirne, nie popełniłem już tego błędu. Kupiłem płytę „Ellerine Sağlık” debiutującego wtedy, młodziutkiego Yalına (1980) z jego wielkim przebojem – „Zalim” („Okrutna”), przywiozłem płytę „Beni Unut/Çakra” Serdara Ortaça (1970) z piosenką „Beni unut” („Wybacz mi”), zaopatrzyłem się w „Seven” Mustafy Sandala (1970), a gdzieś spod lady sklepiku na dworcu autobusowym w Ankarze sprzedawca wydobył dla mnie mocno przeleżałą płytę „Sen Ağlama” („Nie płacz”) legendy tureckiego popu – Sezen Aksu (1954), z piękną pieśnią „Dağlar dağlar" („Góry, góry”). O jeszcze jednej kasecie warto wspomnieć, bo była niepowtarzalna – a mianowicie o kupionej w sklepie muzycznym w İzniku, nagranej domowym sposobem składance największych przebojów sezonu.

W międzyczasie, dzięki mojej światowej kuzynce z Warszawy, o której już kiedyś pisałem, odkryłem zespół Yeni Türkü, którą to nazwę można przełożyć jako „Nowa Muzyka Türkü”, czyli nowa tradycyjnie turecka muzyka ludowa. Grupa powstała w 1978 roku. Przewinęło się przez nią od tego czasu co najmniej dwudziestu jeden członków, a jej liderem i jedynym, który pozostał z pierwotnego składu, jest Derya Köroğlu (1955). W porównaniu z MFÖ Yeni Türkü gra chyba nieco mocniej, w większym stopniu korzystając z bogactwa muzyki tradycyjnej, zwłaszcza jeśli chodzi o instrumentarium – w użyciu są oud, saz, kemençe czy kanun. Moje ulubione utwory zespołu to nastrojowe „Yağmurun elleri” („Ręce deszczu”), żywsze „Aşk yeniden” („Miłość, znowu”) czy jeszcze żywsze „Karanfiller” („Goździki”[5]).

W 2006 roku na nasze ekrany wszedł obraz Życie jest muzyką w reżyserii Fatiha Akina, pokazujący muzykę Stambułu, a przez nią różne aspekty życia w tym mieście czy w ogóle w Turcji. Film przedstawił całą gamę obecnych nad Bosforem gatunków muzycznych i reprezentujących je artystów, ze wspomnianą już Sezen Aksu na czele. Na czele – czy może raczej pod koniec, bo o ile mnie pamięć nie myli, to jakoś pod koniec projekcji zaprezentowano jej nostalgiczną piosenkę „İstanbul hatırası” („Wspomnienie Stambułu”).

Rok później obejrzałem Na krawędzi nieba tego samego reżysera. Pod koniec filmu jeden z bohaterów jedzie w okolice Trabzonu, gdzie słyszy – chyba w jakiejś knajpce, muzykę pochodzącego z tamtych stron Kâzıma Koyuncu (1971-2005). Koyuncu był Lazem, a więc członkiem grupy etnicznej bliskiej Gruzinom, a zwłaszcza Megrelom, zresztą być może dzięki tej bliskości śpiewał w kilku językach. Znany był ze swojej walki o zachowanie środowiska naturalnego, sprzeciwiał się budowie reaktora jądrowego w Synopie, powszechnie się też uważa, że jego śmierć na raka płuc była następstwem katastrofy w Czarnobylu. Do jego najlepszych piosenek należą porywająca instrumentalnie „İşte gidiyorum” („Oto odchodzę”) i orientalizująca „Denizde karartı var” „(Jest mgła na morzu”). Orientalizująca, a przynajmniej słyszę w niej chyba jakiś klarnet czy coś podobnego.

Gdy jesienią 2008 roku pojechaliśmy z moją ówczesną dziewczyną, a obecnie już żoną, do Turcji, było oczywiste, że to ja będę robił za przewodnika. Naszą bazą było Ölüdeniz, ale wieleśmy się tam nie nanocowali, bo już następnego dnia po przylocie ruszyliśmy w trasę. Chciałem w ciągu tych kilku dni, które mieliśmy do dyspozycji, pokazać Joli największe atrakcje regionu, a jednocześnie odwiedzić kilka miejsc, które sobie podarowałem lub które po prostu przegapiłem, przejeżdżając przez Licję te kilkanaście lat wcześniej. Zobaczyliśmy więc malowniczy wąwóz Saklıkent i Patarę z podobno najpiękniejszą w Turcji plażą, kolejną plażę – Kaputaş, i Kaş (którego prawie nie poznałem i w którym dopiero wtedy odkryłem amfiteatr), fantastycznie położone ruiny Arykandy (o których cynk sprzedał mi kiedyś mój ulubiony John Romer), Myrę i Ksanthos (których również bym nie poznał i które tym razem nieco mnie rozczarowały), przesłodzony Kalkan (w którym dodatkowo nie dopisała nam pogoda), niesamowite, opuszczone przez Greków po 1922 roku miasteczko Kayaköy (w którym poddaliśmy się jesiennej zadumie), Dalyan (z wiszącymi nad rzeką, wykutymi w skale grobowcami) i plażę Istuzu, a na zakończenie zaanektowaną przez potomków hipisów Dolinę Motyli. Oczywiście, chciałem też kupić jakieś płyty, ale w jedynym sklepie muzycznym, na jaki się natknęliśmy, w Kaşu, nie było ani MFÖ, ani Yeni Türkü. Sprzedawczyni poleciła nam podwójny album z napisem „Ezginin Günlüğü”, co zupełnie nic nam wtedy nie mówiło, ale było jasne, że była to jakaś składanka. Najbardziej spodobał mi się na nim wykonywany przez niejaką Göksel utwór „Kedim” („Mój kot”, słowa i muzyka Nadir Göktürk), który mam oto przyjemność przedstawić w moim własnym przekładzie:

 

Mój kot mnie znów zaczepia –  on już taki zwyczaj ma,

A moja łódź wypłynąć się rwie, lecz na wodzie mgła.

Ze szlaku ktoś nie wróci i już płynie potok łez,

Mam dokąd pójść, lecz wiedzieć skąd mam, gdzie to miejsce jest?

 

Słowa już nie wrócą, już nie wróci spojrzeń gra,

Kończą się miłości, przeminęła i ta.

 

Mam stary saz, lecz poszedł gdzieś w kąt, na grę chęci brak,

Na ból mam stos tabletek i nic, tylko drażnią smak.

Mam oczy, cóż, nie znajdzie się nikt, kto by otarł łzy,

Mam dom, lecz kto, gdy słyszę ding-dong, podejść ma do drzwi?

 

Słowa już nie wrócą, już nie wróci spojrzeń gra,

Kończą się miłości, przeminęła i ta.

 

Dzisiaj jestem w stanie powiedzieć już co nieco o tej płycie. Jest to album, którym młodsi artyści, w tym właśnie Göksel Demirpençe[6] (ur. 1971), oddali hołd zespołowi Ezginin Günlüğü (Dziennik Melodii), wykonując jego najlepsze utwory. Grupa wykonująca muzykę opartą na ludowych melodiach anatolijskich, w pierwszym okresie działalności z wyraźnymi podtekstami politycznymi, powstała w Stambule w 1982 roku, a wkrótce potem do piątki założycieli dołączył Nadir Göktürk (1950), jej spiritus movens i autor zarówno słów, jak i melodii wielu piosenek. Przez zespół przewinęło się w sumie co najmniej trzydziestu pięciu członków, co jest chyba rekordem w tym zestawieniu. Co ciekawe, grupa rozpadła się w 1990 roku, a trzy lata później Göktürk bez zgody pozostałych muzyków przywrócił ją do życia w zupełnie nowym, poza sobą samym rzecz jasna, składzie. Prawdziwą popularność przyniósł zespołowi album „Oyun” („Gra”) wydany w 1995 roku, co po raz kolejny dowodzi, że po czterdziestce wszystko jest jeszcze możliwe.

Moim ostatnim tureckim odkryciem jest İlhan Şeşen (ur. 1948). Można powiedzieć, że poszedł on tą samą drogą, co Mazhar Alanson, tyle że osiągnął skromniejsze rezultaty. W 1982 roku z bratankami Gökhanem i Burhanem założył trio – Grup Gündoğarken (Grupa o Wschodzie Słońca), grając początkowo od przypadku do przypadku, często dla telewizji; rozwinął też jednak Şeşen karierę solową. Jego najbardziej znaną piosenką jest „Sensiz olmaz” („Nie dam rady bez ciebie”, słowa i muzyka İlhan Şeşen); warto zwłaszcza posłuchać, jak wykonuje ją wspólnie z Candan Erçetin (1963). Oto mój przekład tego utworu:

 

Jeden dotyk, westchnień sto,

Coś ostatnio ze mną źle.

Gdzie się podziać? Nie wiem, bo

Tkwię w tym smutku jak we mgle.

 

Pokazałaś kiedyś szczyt,

Dziś daleko jesteś stąd,

Oskarżyłaś mnie i – zgrzyt –

Nie poradził żaden sąd.

 

A jak sam, jak sam,

Jak sobie sam z tym radę dam?

Rozpalona piecze twarz,

No i smak łez też już znam.

 

Dzień czy noc jest – kto to wie?

Miłość je za jedno ma,

Pory roku miesza dwie,

Zimą lato jeszcze trwa.

 

Lecz raz miłość łączy tak,

Potem nic przez wiele lat –

Czy ci czegoś było brak?

Mógłby więcej dać ci świat?

 

A jak sam, jak sam,

Jak sobie sam z tym radę dam?

Rozpalona piecze twarz,

No i smak łez też już znam.

 

Jeżeli dane mi kiedyś będzie jeszcze raz odwiedzić Turcję, postaram się dotrzeć do jej północno-wschodniej części – do Amasyi, podobno najpiękniejszego miasta w kraju, do wiszącego monasteru Sumela, do doliny Hemşin zamieszkanej przez potomków Ormian, którzy przyjęli islam, do przełomu rzeki Çoruh, do prastarego Ani, do bajecznego Doğubeyazıt, może nawet nad jezioro Wan. Jakiej muzyki będzie wtedy można posłuchać w dolmuszach i lokantach, pokaże czas[7].

 

Dziękuję pani Elizie Saromie-Stępniewskiej za pomoc w przekładzie tekstu piosenki „Kedim”, panu Eyzihanowi Babaoğlu za pomoc w przekładzie tekstu piosenki „Sensiz olmaz”, a mojej kuzynce Asi Frońskiej za wyjaśnienie, jak się zachowuje kot.

 

[1]Zmieniony w ostatniej chwili tytuł wyraźnie zainspirowany został tytułem zwycięskiej w poprzednim roku piosenki „Dingi-loo dingi-ley” szwedzkiej grupy Herreys.

[2]Podobnie po latach rozczarowała mnie zwycięska piosenka z roku 1989 – „Rock Me” jugosłowiańskiego zespołu Riva.

[3]Skoro już o Homerze mowa, nie mogę nie odnieść się do tzw. kwestii homeryckiej. Moim zdaniem autorem zarówno Iliady, jak i Odysei był Homer, z tym że o ile Iliadę w jakiejś przynajmniej mierze skompilował z zastanych fragmentów (choćby taki katalog okrętów nie wydaje się niczym innym jak po prostu nie wnoszącą niczego do akcji, przejętą po poprzednikach „przerwą na reklamę”), o tyle samodzielnym, a przynajmniej o wiele bardziej samodzielnym dziełem Homera jest Odyseja. Trudno bowiem nie dostrzec kompozycyjnej przewagi Odysei nad IliadąIliada formalnie opiewa gniew Achillesa, ale to, co nas naprawdę interesuje, czyli wojnę trojańską, relacjonuje tylko fragmentarycznie – nie dowiadujemy się, jak się wojna zaczęła ani jak się skończyła. Dominuje jedno miejsce akcji – Troja i równina pod Troją. Gdyby nie obecność ukazanych na obraz i podobieństwo człowieka bogów, można by uznać, że świat przedstawiony jest bardzo realistyczny. Tymczasem Odyseja to owoc o wiele szerzej zakrojonego zamysłu twórczego – nie dość, że pojawia się główny bohater i poznajemy całą jego wędrówkę w obszernej, obejmującej około dziesięciu lat retrospekcji o pierwszoosobowej narracji, to jeszcze mamy do czynienia z akcją toczącą się równolegle w wielu miejscach, która daje nam możliwość doświadczenia o wiele bogatszej wyobraźni autora Odysei – pojawiają się odległe lądy i zamieszkujące je ludy, fantastyczne stwory, nawet wejście do krainy cieni.

[4]Co ciekawe, o ile Morze Czarne we wszystkich chyba językach nazywa się Morzem Czarnym, o tyle w odróżnieniu od niego Rosjanie (a my za nimi) Morzem Białym nazywają to leżące z drugiej strony ich kraju, koło Archangielska, natomiast dla Turków morzem „białym” (Ak Deniz) jest leżące po drugiej stronie ich kraju Morze Śródziemne. Inna sprawa, że ludy ałtajsko-tureckie używały kolorów do oznaczenia kierunków geograficznych (czerwień – południe, biel – zachód, czerń – północ, wschód – niebieski, środek – zielony, stąd też różne Białe czy Błękitne Ordy) – i to by się zgadzało, w końcu Morze Czarne leży na północ od Turcji, Morze Czerwone – daleko na południu, Morze Śródziemne – co do zasady, na zachodzie.

[5]W tureckim słowie karanfil (goździk) zdają się pobrzmiewać echa greckiego γαρυφαλλος (garyfallos) – albo odwrotnie, bo nie umiem powiedzieć, w którym kierunku poszło – jeśli rzeczywiście poszło – zapożyczenie. Z kolei, jak pisze Patrick Leigh Fermor (Mani. Wędrówki po południowym Peloponezie, Warszawa 2013, s. 176), istniało też zbliżone słowo karyophylia, pod którym rozumiano długolufowe, ciężkie strzelby Maniotów. Słowo to było po prostu zhellenizowaną wersją marki sklepu Carlo e Figli, należącego do włoskiego rusznikarza, którego towary cieszyły się wielkim powodzeniem w całym Lewancie.

[6]Godną szczególnej uwagi piosenką Göksel jest „Denize Bıraksam” („Jeśli się oddam morzu”).

[7] À propos czasu – jest w Turcji kilka obiektów, którym w 1995 roku z oszczędności nie zrobiłem zdjęcia, bo aparat nie miałem na kliszę, a klisza była droga, jednak mimo to, a może właśnie dlatego, do dzisiaj je pamiętam. Należą do nich, między innymi: Brama Domicjana w Hierapolis, meczet Isy Beja w Selçuk i wieża zegarowa w Yozgat.

Skrót artykułu: 

Nigdzie nie spotkałem się z takim natężeniem ludzkiej serdeczności i gościnności jak w Turcji. Pamiętam, jak raz, jako dwudziestojednoletni chłopak, nocowałem w Yaprahisar w Kapadocji, by z samego rana przejść słynną dolinę Ihlary. Jako że nie chciałem iść o pustym żołądku, przed wyruszeniem w drogę postanowiłem coś zjeść, a jedyną rzeczą, na którą było mnie wtedy stać, był chleb. Ponieważ w tamtej okolicy nie władano jakimkolwiek językiem obcym, zmuszony byłem wydobyć z dna plecaka rozmówki. Oczywiście, skonstruowanie zdania typu „Przepraszam, gdzie tu się znajduje sklep, w którym można kupić pieczywo?” lub choćby „Gdzie jest piekarnia?” przekraczało moje możliwości, ale przynajmniej udało mi się zidentyfikować słowo „chleb”.

Dodaj komentarz!