Historia z fotogramów

Było to tak. Pracując już jakiś czas w Ośrodku "Brama Grodzka - Teatr NN", odkryłem na jednej z półek wystawę zdjęć Andrzeja Polakowskiego "Pożegnanie taboru". Duże fotogramy, 40x40 cm. Bardzo ładnie skomponowane, miały coś w sobie. Ale zainteresowały mnie też z innego powodu: ileż wysiłku i czasu kosztowało mnie niegdyś, żeby znaleźć się w podobnych okolicznościach, co Cyganie na tych zdjęciach. Wędrówka, biwak, gotowanie na palenisku - wszystko to zobaczyłem w "Pożegnaniu taboru".

I tak się jakoś stało, że "przywłaszczyłem" sobie mentalnie te zdjęcia. Lubiłem je wyciągać i pokazywać ludziom, jako swoje odkrycie i chciałem "coś z nimi zrobić". Pokazałem je na "Mikołajkach Folkowych", myślałem o zainteresowaniu nimi jakiegoś periodyku, zrobieniu wielkoformatowej kopii wystawy, a wreszcie o wydaniu albumu. Efekty tych starań były zniechęcające. Pracując planowo, nic się nie udawało. Postanowiłem więc poczekać, aż pojawią się okoliczności, które sprawią, że się uda. I pojawiły się - kilka osób, których obecność i działania nagle złożyły na pożądany efekt. Mamy teraz wielkoformatową kopię wystawy do pokazywania w plenerze, jej kopię 1:1 na piance, album i "historie z fotogramów".


Historie z fotogramów

W 1964 roku rozpoczęto w Polsce akcję nękania wędrownych Cyganów surowym egzekwowaniem przepisów w celu zniechęcenia ich do koczowniczego trybu życia. W latach 1966-1967 reportażysta Zdzisław Kazimierczuk i fotograf Andrzej Polakowski wielokrotnie odwiedzali tabory, które na skutek tej akcji zatrzymały się w kilku miejscach Lubelszczyzny. Udało im się udokumentować osobliwy moment przejściowy, kiedy to Cyganie już mieszkali w domach, ale jeszcze chętnie biwakowali na zewnątrz, jak dawniej podczas wędrówki. Spotkanych ludzi Kazimierczuk opisał w książce pod tytułem "Pożegnanie taboru", a Polakowski uwiecznił w cyklu zdjęć pod tym samym tytułem.

Czterdzieści lat później, w Ośrodku "Brama Grodzka - Teatr NN" w Lublinie rozpoczynamy serie wypraw śladem tamtych spotkań. Postanawiamy dotknąć przeszłości i odnaleźć osoby z fotografii Andrzeja Polakowskiego. Czy anonimowe postacie i miejsca z fotogramów "ożyją" i opowiedzą swoją historię?


Parczew: smoki na uroczysku

Uroczysko Birce (historyczna nazwa: Bierce) znajduje się na czwartym kilometrze od Parczewa, jadąc w kierunku Przewłoki i Wisznic. Chcemy zobaczyć miejsce, gdzie Polakowski zrobił trzy zdjęcia swojego cyklu, na których widać młode Cyganki i wozy. Dach jednego z nich podpierają skrzydlate smoki z wyszczerzonymi zębami i zakręconymi ogonami. Na drugim, pomalowanym w roślinne esy-floresy, widać ramkę w kształcie rombu z lustrem, które mogło służyć do ozdoby, do golenia ale i do odwracania "złego spojrzenia". Być może reliktem tego właśnie zwyczaju są lusterka w formie cekinów zdobiące indyjskie spódnice.

Jest chłodno. Jeden z pierwszych dni wiosny. Czterdzieści cztery lata temu w taki dzień Cyganie przygotowywali się pewnie do opuszczenia zimowiska a może byli już w drodze? Dziś nasze słowa zagłusza silny wiatr i przejeżdżające co chwila samochody. Z Lublina przyjechał z nami Wiesław Waszkiewicz, parczewski regionalista z zamiłowania. Wyjaśnia nam, że w latach 60. w maju tą samą trasą Cyganie przyjeżdżali na letnie obozowanie. Zatrzymywali się tu i biwakowali aż do połowy września, a on razem z ojcem często przejeżdżał tą drogą motorem. Przy uroczysku przystawali, by podglądać mieszkańców taboru.

- Było to charakterystyczne miejsce. Tabory zaglądały tu bardzo często. Nie wiem dlaczego. Przypuszczam, że znali je z przekazów innych Cyganów.
- Zostawiali swoje znaki - dodaje Andrzej Polakowski. - Na tej trasie można było znaleźć ułamane gałązki. Tabory zatrzymywały się w stałych, upatrzonych miejscach.

Rozglądamy się. Droga wiedzie przez las, przy drodze jest polana. I tyle. Jak dla nas, miejsce nie ma żadnych cech szczególnych. A dla Cyganów miało. Ludzie często pamiętają, gdzie w ich okolicy zatrzymywali się Cyganie. Miejsca te noszą charakterystyczne nazwy na przykład Cyganówka, Cygany. Ale wiele z nich jest anonimowych, jak Uroczysko Birce. Może kiedyś stanie tu pomnik, który je zaznaczy, na przykład figura smoka?

- W późniejszym okresie część z nich wyjechała w głąb kraju, ale kilka rodzin pozostało w Parczewie - mówi Waszkiewicz. - Parę osób mieszka tu do dziś.

Blokowisko. Stoimy przed drzwiami klatki schodowej. Słychać dźwięk podnoszonej słuchawki domofonu i słyszymy głos Danki, cygańskiej dziewczynki ze starej fotografii:

- Słucham?
- Dzień dobry, pani Danuto. Ja się nazywam Waszkiewicz. Piętnaście lat wstecz byłem kierownikiem Polmozbytu. A brat mój w Urzędzie Miasta pracuje. I chcemy z panią porozmawiać na temat historii Romów.

Drzwi mieszkania otwiera nam Cyganka w średnim wieku o mahoniowych włosach zaczesanych do tyłu. Pogodna, sympatyczna, ma śmiejące się oczy i nosi złote kolczyki. Zaprasza do środka. Oprócz niej w mieszkaniu jest również jej matka i córka. Andrzej Polakowski wyjmuje swoje zdjęcia. Kobiety nachylają się nad nimi.

-To Cygany są, ale my ich nie pamiętamy - odzywa się matka. Mówi nieufnie, nawet nie patrząc na zdjęcia, ale na jednej z fotografii pani Danuta rozpoznaje siebie:
- A to ja, jak mała byłam! Teraz mam pięćdziesiąt trzy lata. To ile ja wtedy miała? A to najmłodsza siostra, ta mała na moich rękach.
- A my dzisiaj byliśmy w budynku koło zakładu komunalnego, gdzie panie mieszkały - podpowiadamy.
- Tam mieszkaliśmy! Ja, mama mieszkała, tato... Ten cały barak Cygany zajmowali. Dali nam mieszkanie na stałe i tam mieszkali, trzydzieści ponad lat. A tu mieszkam trzynaście.

W naszej rozmowie litera "a" - czy może nawet słowo "a" - nagle okazuje się niezwykle ważne. Nie możemy się go pozbyć. "A" to początek alfabetu.

- A to ciotka - rozpoznaje dalej dziewczynka ze starej fotografii.
- A ta dziewczynka? - pyta Polakowski. Jest poruszony.
- To siostra - odpowiada Danka.
- Nie ma jej tutaj?
- Nie ma tu, kochasiu, nie ma - wyjaśnia matka.

Córka pani Danuty, uśmiecha się. Nie pamięta czasów, kiedy Romowie jeździli taborami. Ale przyznaje, że zarówno babcia, jak i mama opowiadały o tamtych czasach.

- A jak panie wspominają tamte czasy? Jak wozy wyglądały?
- Malowane... - wspomina Cyganka ze starej fotografii. - Sufit ładnie był na niebiesko, z gwiazdami, naprawdę.
- W środku było jak w mieszkaniu - dodaje matka. - Łóżka były, lusterki byli, firanki, tak jak w mieszkaniu.

Kobiety rozgadują się, wchodzą sobie w słowo.

- Przeważnie Cyganie się kochali w takich wozach, w koniach dobrych...
- No i namiot taki duży my robili i my tam leżeli. A kiedy tam nie spali, to jeździli my po lasach. Taki namiot, piecyk mieli...
- I klepali te dzieci! - pani Danuta wtrąca śmiejąc się. I dodaje dla usprawiedliwienia: - No, jak jedenaście dzieci miała!
- No to co, ale wychowałam - obrusza się matka. - Jedno umarło, dziesięcioro żyło, ani kalek, ani nic. A teraz masz dwoje dzieci i narzekasz. A jedno dziecko w razie zachoruje, czy co, różnie jest. Jak my po lasach jeździli, to człowiek był zdrowszy, jak teraz.

To nasza pierwsza rozmowa, więc jej wątek mknie od tematu do tematu. Ogół przeplata się ze szczegółem.


Tyszowce: kocham Cyganów!

Tyszowiecki trop naszych poszukiwań wynikł dość przypadkowo. Planując wyprawy, wypisywaliśmy wszystkie nazwy, które pojawiają się i w reportażach Zdzisława Kazimierczuka, i w opisach zdjęć, a potem szukaliśmy kontaktów, zakładając, że jeżeli nie znajdziemy samych Cyganów, będziemy rozmawiać również z Polakami. I tak udało nam się dotrzeć do byłego mieszkańca Tyszowiec, ordynatora podwrocławskiego szpitala, choć o samych Tyszowcach w książce jest jedynie nic nie znacząca wzmianka.

- ... Ale za tym kryją się duże wydarzenia, wielkie emocje, wiele czasu, który ta społeczność tu spędzała - mówi nasz przewodnik.- Oni nie byli letni albo chłodni, albo mdli, jak Niemcy czy Szwedzi. Widać, że to południowcy. Kocham Cyganów!
- Tu wszyscy chlali, tłukli się... - wspomina mężczyzna. - Wtedy ucieka się w jakąś nadzieję, w marzenia, w coś, co jest nierealne, jakieś takie "ponad"... I dlatego popularność wróżenia była tutaj nieprawdopodobnie wielka. Zawsze istniało zapotrzebowanie na takie rozmowy. Nieraz spełniały one dla Polek rolę terapeutyczną. Cyganki były tak fantastycznie wyszkolone psychologicznie, że mówiły to, czego oczekiwała kobieta.

Tabor składał się nieraz z 30-50 wozów i zawsze przystawał na brzegu lasu, na polanie. Niektóre wozy były takie, że chyba żaden Ludwik Francuski nie powstydziłby w nich się przez środek Paryża przejechać. A w środku - nie wiem, jak oni to robili, że przy braku bieżącej wody było tam naprawdę ładnie i czysto.

W sąsiedztwie obozu były jakieś łączki, poletka, krzaczki, którymi podczołgiwaliśmy się z kolegą, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Któregoś wieczoru poszedłem do taboru z ojcem. Sceneria była nieprawdopodobna, jak z opery "Trubadur". Kiedy później bywałem na różnych innych przedstawieniach, wiele scen kojarzyło mi się właśnie z tym, co widziałem jako dziecko u Cyganów: wozy ustawione półkolem albo kołem, a w środku kilka ognisk. Przy każdym po kilka rodzin gotowało jedzenie w kotłach na trójnogach. Panowie siedzieli, gawędzili, popijali.

Mogłem do nich z ojcem pójść na zasadzie znajomości, ponieważ ten tabor czasem przyjeżdżał do dziadka na zimowe leże. Dom dziadka był duży i stał poza miejscowością, na polach, co Cyganom bardzo odpowiadało. Dziadek bardzo chętnie ich przyjmował za jakieś pieniądze. Dawał im największy pokój z kuchnią, ponieważ rodziny mieli bardzo liczne. Nie wozili ze sobą łóżek, tylko w błyskawicznym tempie robili sobie wielką leżankę, taką pryczę z kołków sosnowych, na którą kładli sienniki. To było tak jak na filmie "Dzieci Sancheza" albo "Sto lat samotności".

W rodzinie, która u dziadka zimowała, był jeden nieprawdopodobnie piękny stary Cygan. Prawie nie rozstawał się z kapeluszem, miał wąsy jak Franciszek Józef i żywe oczy. Mimo tego, że był stary i pomarszczony miał w nich wiele mówiące, pełgające, głębokie spojrzenie i wielkie zdolności aktorskie. Był świetnym narratorem, miał niezwykłą zdolność ubarwiania swoich wypowiedzi, co wynikało z doskonale opanowanej melodyki głosu. Baśnie opowiadał tak, że oczy mi wychodziły ze zdziwienia, wszystko to widziałem tak kolorowo - o jakiś smokach, ptakach, diabłach, czarach.

Matka naszego ordynatora miała krucze włosy splecione w dwa warkocze sięgające kolan. Wyglądała jak Cyganka. Cyganie mawiali: "No, nasza! No, prawie nasza!"- I pewna Cyganka nauczyła ją wróżyć - opowiada dalej mężczyzna - co było prawie pogwałceniem jakiegoś cygańskiego kanonu. Ale w te długie zimowe wieczory było czasem nudno. A matka bardzo łatwo nawiązywała kontakty. Była otwarta, ekstrawertyczna. I tak do perfekcji nauczyła się wróżyć, równie dobrze jak Cyganka.

Jedna z mieszkanek Tyszowiec wspomina historię zakazanej miłości:

- Czterdzieści lat temu, nad rzeką mieszkała piękna szesnastolatka o czarnych, kędzierzawych włosach. Wyglądała jak Cyganka. Pewnego lata ujrzała przystojnego Cygana. Gutek na niego mówili. Ojciec nie akceptował związku. Zabronił córce spotkań z chłopakiem. Zamykał drzwi. Nocami Gutek przychodził pod okno ukochanej i rzucał pieniędzmi. Dziewczyna wymykała się oknem. Uciekła z ukochanym i zamieszkała w Zamościu. Sama bym uciekła! To był śliczny mężczyzna: wysoki, przystojny, czarniutki.

Grabowiec: Laba i Baśka

Z Grabowca mamy najwięcej zdjęć. Miejscowość znajduje się 22 km na północny wschód od Zamościa. Jesteśmy tu umówieni z młodymi ludźmi, którzy o Grabowcu wiedzą prawie wszystko. Prowadzą nas do osób, które mogą pamiętać Cyganów. Jedna z nich, kobieta mieszkająca obok ruin pałacu w Siedlisku koło Grabowca, gdzie osiedlono Cyganów, wspomina:

- Była jedna tutaj policjanta córka, Baśka. Za Cygana wyszła, za Labę. Rodzice nie pozwalali, ale oni uciekali i postawili na swoim.

Laba to bohater książki "Pożegnania taboru". Tylko jej autor może nam opowiedzieć tę historię. To on przecież napisał o Labie: "Dziś już, po wielu spotkaniach, zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Chwilami odnoszę nawet wrażenie, że znamy się od kołyski". Laba miał wówczas 24 lata. Półtora roku temu zmarł w Lublinie. Mieli dwoje dzieci. Jego żona-Polka podobno mieszka gdzieś na Lubelszczyźnie.

Ze Zdzisławem Kazimierczukiem spotykamy się w Zamościu. Siedzimy w restauracji. To typ gawędziarza.

- Pojechałem do Grabowca w zupełnie innej sprawie. Dowiedziałem się, że Cyganie zostali tam osiedleni w dawnym dworze, który jeszcze nie był ruderą. To się jeszcze trzymało kupy, ale z sufitu lała się woda, a Cyganie spali na ziemi. I kiedy wszedłem do tego dworu zobaczyłem, że na pierzynach leży młody, przystojny Cygan i czyta książkę. Okazało się, że to Laba, najmłodszy wójt taboru w Polsce - taboru, który osiadł w tym dworze. Z tym taborem byłem do końca, do ukazania się książki.

Kiedy już z Labą zaprzyjaźniliśmy się i byłem w taborze przyjmowany bardzo serdecznie, to on któregoś dnia powiedział mi, że się zakochał w Polce i czy dobrze zrobił. I że chciałby mi ją pokazać. Pokazał i zapytał: "Czy ładna jest?". Była ładna, Baśka... To wystarczyło. I po paru tygodniach do mojego mieszkania w Lublinie ktoś zapukał do drzwi. Wszedł Laba z Baśką. Baśka była córką komendanta milicji obywatelskiej w Grabowcu. Laba powiedział, że właśnie Baśkę porwał, i że chcą u nas przenocować. Powiedziałem, że dobrze. Zostali. Przespali parę dni. Myśmy z żoną szli do pracy, Baśka z Labą gospodarzyli. Po paru dniach pojechali do Grabowca i zameldowali rodzicom, że są po ślubie. Komendant posterunku - co miał zrobić? Musiał się zgodzić na ślub oficjalny. Małżeństwo było bardzo szczęśliwe do końca. Dzieci wychowane znakomicie.

Ich syn któregoś dnia, wiele lat później, zadzwonił do moich drzwi w Zamościu. Przedstawił mi dziewczynę, tym razem córkę pułkownika wojskowego i powiedział, że właśnie porwał ją i czy ja ich przechowam. Co miałem zrobić? Przechowałem. Baśka i Laba mają już wnuka i wnuczkę.


Historia Baśki

Poznaliśmy się na zabawie, kiedy chodziłam do ogólniaka w Grabowcu. Oni mieli zespół, mój mąż, brat męża Kurek i Adolo. Jak organizowaliśmy w szkole potańcówki to oczywiście chcieliśmy mieć orkiestrę cygańską i ta orkiestra prawie co sobotę grała. Zespół nazywał się Zgoda. Mój mąż śpiewał i grał na perkusji, Zora i Adolo na akordeonie, Kurek na gitarze. Pewnego razu ten śpiewak zaprosił mnie do tańca. Miał taki mięciutki sweter, z włosem. Powiedziałam do niego: "Jaki ma pan przyjemny sweter". A on mówi: "A ja na pewno byłbym przyjemniejszy". To były pierwsze słowa, jak się poznaliśmy.

I potem jak się z nim spotykałam - nie wiem przez ile, może przez pół roku - jak się z nim umawiałam na randki, mówiłam do niego "proszę pana". Ja miałam dziewiętnaście lat, on dwadzieścia sześć. A spotykaliśmy się pod cmentarzem albo na cmentarzu w Grabowcu, na wojskowych grobach, żeby nikt nas nie widział. Pamiętam, była taka dziewczyna Marysia, moja rywalka. Ja się o tym dowiedziałam i doprowadziłam do spotkania - była ona, Laba i ja. Już wtedy byłam z nim na "ty". Powiedziałam: "To sobie wybieraj - albo ją albo mnie". No i wybrał mnie. Dobrze zrobił…

Grabowiec - malutka osada. Jak to się stało, moja mama strasznie rozpaczała, ale znajoma lekarka powiedziała jej: "Niech się pani cieszy. Barbara przełamała wszystko i on tak samo, wszystkie opory. Wszystko im pod nogi pokładli, a oni zrobili swoje. Odważna dziewczyna, będą żyli z sobą." No i rzeczywiście - trzydzieści osiem lat jak ślub wzięliśmy.

W Grabowcu Cyganów osiedlili w pa
acu, obok były pola i rosły orzechy włoskie. Ojciec Laby wyganiał go, żeby pracował na tym polu. Jak się umawialiśmy, zostawiał konia, przywiązywał do któregoś orzecha i tak randkowaliśmy. Potem ojciec na niego krzyczał - koń nienakarmiony, pole niezaorane.

Mój teść, to był wspaniały człowiek… Kiedy uciekliśmy do siostry mojego męża, po dwóch tygodniach przyjechał jego ojciec i matka. Ojciec przywołał nas do siebie i mówi do mnie: "Wiesz, że moja rodzina nie chciała ciebie". Ja nic, cichutko. A do mojego męża: "A ty wiesz, że jej rodzina nie chciała ciebie. Zrobiliście to, co chcieliście, więc pamiętajcie, dopóki ja żyję, żebym nie słyszał, ani ze strony Cyganów, ani ze strony Polaków, że wy żyjecie źle i zachowujecie się nie tak jak trzeba". Bardzo rozsądny Cygan był.

I druga sytuacja. Kiedyś bardzo mi się spodobały takie bluzki, które wszystkie dziewczyny sobie kupowały. Ale nie było mnie na nie stać. I teść usłyszał jak mówię o tych bluzkach, że córki jego sióstr sobie kupiły, a ja nie mam za co. I podsłuchałam, a już chwytałam wtedy język cygański, jak teść do teściowej mówi: "Chodź, kupimy jej tę bluzkę", a teściowa "Nie.". "Chodź, kupimy jej tę bluzkę" - "Nie!". Wieczorem przychodzi mój teść, coś niesie w gazecie. Mówi do mnie: "Masz" . Rozwijam gazetę, a tam niebieska bluzeczka. Poszedł i sam mi kupił! Czterdzieści lat minęło, a ja o tej bluzce pamiętam. Bardzo dobry człowiek był. Dobry, rozsądny. Mój mąż miał dużo jego cech.

Skrót artykułu: 

Było to tak. Pracując już jakiś czas w Ośrodku "Brama Grodzka - Teatr NN", odkryłem na jednej z półek wystawę zdjęć Andrzeja Polakowskiego "Pożegnanie taboru". Duże fotogramy, 40x40 cm. Bardzo ładnie skomponowane, miały coś w sobie. Ale zainteresowały mnie też z innego powodu: ileż wysiłku i czasu kosztowało mnie niegdyś, żeby znaleźć się w podobnych okolicznościach, co Cyganie na tych zdjęciach. Wędrówka, biwak, gotowanie na palenisku - wszystko to zobaczyłem w "Pożegnaniu taboru".

I tak się jakoś stało, że "przywłaszczyłem" sobie mentalnie te zdjęcia. Lubiłem je wyciągać i pokazywać ludziom, jako swoje odkrycie i chciałem "coś z nimi zrobić". Pokazałem je na "Mikołajkach Folkowych", myślałem o zainteresowaniu nimi jakiegoś periodyku, zrobieniu wielkoformatowej kopii wystawy, a wreszcie o wydaniu albumu. Efekty tych starań były zniechęcające. Pracując planowo, nic się nie udawało. Postanowiłem więc poczekać, aż pojawią się okoliczności, które sprawią, że się uda. I pojawiły się - kilka osób, których obecność i działania nagle złożyły na pożądany efekt. Mamy teraz wielkoformatową kopię wystawy do pokazywania w plenerze, jej kopię 1:1 na piance, album i "historie z fotogramów".

Dodaj komentarz!