Grzegorz z Ciechowa - punkt widzenia

Dyskusja, jaka rozpoczęła się ostatnio na polu polskiego folkloru, jest z grubsza rzecz biorąc konfrontacją dwóch sił, zwanych czasem "współczesną" i "konserwatywną". Nurt pierwszy jest dzieckiem zachodniego kosmopolityzmu i skrajnego pluralizmu i łączy się ze sformułowaniem "muzyka świata". Cechuje ją użycie muzyki wszelkich kontynentów, narodów i regionów "globalnej wioski" traktowanej jako materiał dźwiękowy oraz hiper-romantyczne wyniesienie twórcy "world music", którego akt twórczy przynosi zupełnie nową, wyższą jakość. (Wykonawca utworu otrzymuje przecież drobny ułamek dochodu jego autora.)

Nurt opozycyjny charakteryzuje się odmiennym zupełnie traktowaniem muzyki ludowej; nie jest ona bowiem dla jego reprezentantów wyłącznie interesującym materiałem muzycznym, a raczej swoistą metodą osiągania doznań (nazwijmy je - artystycznych) i wzorcem myślenia o miejscu i sposobie zaistnienia muzyki w życiu człowieka. Wobec tego zakorzenienie w pewnej tradycji muzycznej (która jest częścią spójnej i wyraźnie odrębnej od innych tradycji kulturalnej) jest nieodzownym warunkiem osiągnięcia muzycznej dojrzałości wykonawcy. Innymi słowy: każdy obrzęd szamański czy też transowy potrzebuje dopełnienia pewnego rytuału, który wprawia uczestników w pożądany stan, zaś jazz czy blues o tyle "kręci" słuchaczy, o ile jest w nim "swing" czy "spirit". Wykonawca mając oparcie w tradycji - w tym, że gra odpowiednio, co jest odczuwane przez publiczność, dodaje do muzyki z kolei cząstkę siebie, swoich cech indywidualnych, czasów, sytuacji w jakich swe życie przeżywa. W ten sposób muzyka nie umiera, zmienia się, a jednocześnie zachowuje swój kamień filozoficzny - kamień mądrości, który pozwala jej oddziaływać z odwieczną mocą.

"Konserwatyści" zarzucają "współczesnym", że traktują oni muzykę tradycyjną instrumentalnie, widzą w niej tylko interesujące barwy, struktury, melodie, rytmy, dźwiękowy śmietnik, nie rozumiejąc jej oddziaływania i znaczenia dla ludzi, którzy ją tworzyli i kultywowali; że biorą się za tę muzykę z pozycji abnegatów, uważając że mogą ją grać w ogóle jej nie poznawszy i nie "poczuwszy"; wreszcie, że deprecjonują jej samoistną, skończoną wartość, patrząc z pozycji cywilizowanych, oświeconych "muzyków" (w przeciwieństwie do wiejskich "muzykantów").

"Współcześni" zaś ripostują, że "konserwatywni" uciekają od dnia dzisiejszego, nie godzą się na teraźniejsze funkcjonowanie muzyki (w radiu, w telewizji, na kasecie, w supermarkecie, na poczcie, w sklepie, na przystanku...) - krótko mówiąc, że obrazili się na cały świat.

Przejdźmy już do płyty "Grzegorza z Ciechowa", tj. Grzegorza Ciechowskiego. W wypowiedzi cytowanej w prasie (Życie z 22 X 1996, artykuł J. Jakimczyka) malarz i folklorysta Andrzej Bieńkowski mówi o pani Koprzkowej - śpiewaczce: "Anna zmarła w maju tego roku. Miała 92 lata. Była dla mnie jak przyszywana babcia. Przed wojną żaden obrzęd w okolicy nie mógł odbyć się bez jej udziału. Ludzie traktowali ja jak żywy depozyt XIX-wiecznej tradycji. Ciechowski bez niczyjej wiedzy i zgody wykorzystał głos Koprzkowej, naruszając jej dobra osobiste." Nie sądzę, żeby sprawa była rozwiązywalna na drodze prawnej na korzyść śpiewaczki, czy śpiewaczek i muzykantów w ogóle, lub też ich spadkobierców. Nagrania prowadzone przez państwowe instytucje są w zakresie praw autorskich dość humorystyczne w stosunku do ludzi, którzy o istnieniu takiego prawa (i jego niezgodności z przyjętymi wśród nich obyczajami) nie mają zielonego pojęcia. Problem skupia się zatem raczej na etycznym aspekcie potraktowania nagrań i związanej z nimi kulturowej otoczki. Bo w rzeczywistości zużytkowanie przez Ciechowskiego tej muzyki to siarczysty policzek wymierzony tym starodawnym ludziom przez młodego "miastowego". Z punktu widzenia, rzecz jasna, kultury tradycyjnej, zawierającej w sobie nie tylko elementy rubaszne czy obłapiankowe, co chętnie się podkreśla, ale także warstwę niezwykle głęboką, poważną i pełną świętości. Czy rzeczywiście Klejnas opowiadał o diable ot tak, dla śmiechu? Zbyt łatwo, udaje się, przeoczyć to pytanie. Czy Grzegorz Ciechowski byłby zadowolony, gdyby dwie słynne płyty Republiki ukazały się na rynku i były szerokiej publiczności znane tylko w wykonaniu zespołu disco-polo? Czy uważałby to za popularyzację swojej muzyki? Wreszcie: czy doczekamy się opublikowania przez kogoś niezłego numeru rapowego zaczynającego się od słów "Ojcze nasz, któryś k... jest w niebie..."?

Mówi się przy tym: muzykanci cieszą się ze współpracy z nami. Może; ale gdy nabierze się nieco doświadczenia widać, jak wielka tragedia stała się udziałem tych ludzi w skutek inwazji na wieś muzyki zachodniej. Artyści w pełni sił, cieszący się uwielbieniem społeczności wiejskiej (dodajmy, że zawsze proporcjonalnym do swych umiejętności w "muzykanckich czarach") w ciągu kilku, kilkunastu lat zostali zepchnięci na społeczny margines, gdy nie chcieli się przystosować do obcych zupełnie, nowoczesnych "wygibasów", nie dorastających do ich sztuki. W ich sercach jest wiele goryczy, poczucia krzywdy i niedocenienia, które często chcą zrekompensować sobie występem w telewizji. A w istocie tęsknią do czasów, gdy można było powiedzieć o publiczności weselnej: "Panie, jak oni się [na muzyce] znali!"

Tymczasem zajmijmy się jeszcze innym aspektem kompozycji Grzegorza Ciechowskiego. Płyta jest oparta na pomyśle dopisania akompaniamentu do głosów śpiewaków tradycyjnych. Idiom muzyki pop użyty w tym akompaniamencie, choć bywa bardzo ciekawy, jest także ograną kliszą używaną przy wszelkiego rodzaju world-beatowych i międzykulturowych mieszankach. We wspomnianym artykule Jan Pospieszalski mówi: "Gdyby zamiast głosów Koprzkowej czy Malcowej wstawić tam "piardy z halabardy" czy coś innego, ta muzyka nic by nie zyskała i nic nie straciła. Zamiast emocji mamy powierzchowność." To charakterystyczne dla tego gatunku, ale ja dodałbym coś jeszcze: cytaty z nagrań muzyki wiejskiej są jedyną wartościową warstwą tej muzyki. Akompaniament jest trywialny, nie grzeszący inwencją i zgrabnością. Doprawdy, rzadkie są chwile, gdy słuchacz ma wrażenie że coś się ciekawego dzieje; znacznie częściej przypomina się estetyka zespołów pieśni i tańca.

Pora na wnioski. Na podstawie dwóch pierwszych płyt Republiki domyślam się, że Grzegorza Ciechowskiego stać na więcej w dziedzinie, którą się zajmuje. Jest zatem "Oj DADAna" płytą skonstruowaną byle jak na bazie chwytliwego finansowo pomysłu. Chwytliwego, bo Polacy złapani we własne sidła okcydentalizmu i nienawiści do swojskiej przaśności i zaściankowości (głównie dzięki epokowej roli władz PRL), w głębi duszy tęsknią do czegoś własnego - lecz wstydzą się do tego przyznać. Koniec końców, chętnie kupią "Oj DADAnę", o co właśnie - zdaje się - autorowi chodziło. I w ten prosty sposób nie ma MUZYKI, jest zaś PRYWATA.

Antoni Beksiak
Powyższy tekst, w dłuższej wersji i bez fragmentu dotyczącego płyty Grzegorza Ciechowskiego "Oj DADAna", ukazał się w Machinie 2/97, a także, w zbliżonej wersji, w Korzeniach 18/96, gazetce warszawskiego Stowarzyszenia "Dom Tańca".

Skrót artykułu: 

Dyskusja, jaka rozpoczęła się ostatnio na polu polskiego folkloru, jest z grubsza rzecz biorąc konfrontacją dwóch sił, zwanych czasem "współczesną" i "konserwatywną". Nurt pierwszy jest dzieckiem zachodniego kosmopolityzmu i skrajnego pluralizmu i łączy się ze sformułowaniem "muzyka świata". Cechuje ją użycie muzyki wszelkich kontynentów, narodów i regionów "globalnej wioski" traktowanej jako materiał dźwiękowy oraz hiper-romantyczne wyniesienie twórcy "world music", którego akt twórczy przynosi zupełnie nową, wyższą jakość. (Wykonawca utworu otrzymuje przecież drobny ułamek dochodu jego autora.)

Dodaj komentarz!