Folk Fiesta

27-29.06.97 Ząbkowice Śląskie

Bywają wielkie festiwale, gigantyczne koncerty, spektakularne przedsięwzięcia nie pozostawiające po sobie nic, poza iluzorycznym, krótkotrwałym wrażeniem, ułudą, która mija odsłaniając po sobie rozczarowanie i smutek niespełnienia. Jest to nieraz niezależne od organizatorów, artystów, pogody i stanu ducha publiczności.

Aby ziścił się sen potrzeba trochę magii miejsca, nieuchwytnej a widocznej energii, działania ducha autentyczności, odrobinę kameralności i pajęczynę nitek porozumienia. Tworzy to żywą tkankę, materię stanowiącą o jakości imprezy. Bezsprzecznie to wszystko spełniło się w Ząbkowicach Śląskich, małym dolnośląskim miasteczku słynącym z jedynej w Polsce krzywej wieży, za sprawą 8 Festiwalu Muzyki Folkowej. W ruinach średniowiecznego zamku i na ulicach miasta kipiał folkowy wrzątek gotowany przez 27 zespołów i 7 solistów.


Dzień pierwszy - żywioły się łączą ...

Koncert zatytułowany Folk'n Roll w zamyśle mający dać "drajwu" i "pałlera" łącząc autentykę zielonej muzyki i agresywnych nutek rocka, udowodnił jak blisko leżą (wbrew pozorom) obok siebie - folk i żywy, niesterowany, oddalony od showbuisnessu rock. Zmyślnie ułożony program koncertu dawkował napięcie nie pozwalając na chwilę znużenia czy monotonii. Na początku zagrał polski Carrantuohill, którego repertuar zakręcił zwolennikami celtic music. Stylowe instrumentarium kapela wykorzystuje do tworzenia muzyki opartej na celtyckich korzeniach dodając do smaku klimaty słowiańskiego ducha. Rozgrzana, kapitalna publiczność nie dostawała chwili wytchnienia, bowiem grający następnie The Bumpers jeszcze mocniej podkręcił palnik. Dość elektryczny folk Bumpersów odwołujący się wyraźnie do energii szant i muzyki irlandzkiej, został przyjęty bardzo ciepło. Gdy wydawało się, że już należy odpocząć i ochłodzić się zimnym piwkiem, na scenie pojawiła się grupa Jak Wolność To Wolność. Siedmioosobowy team pokazał, że wolność stylowa nie oznacza beznadziejnych podróży bez celu. Emanująca ze sceny energia i autentyczne emocje muzyków ubrane w pozornie proste ubranko aranżacyjne wróży zespołowi pomyślną przyszłość. Radzę - wypatrujcie koncertów Wolności! To, co działo się parę chwil potem (brak dziur w programie był zasługą wspaniałej obsługi akustycznej i unikatowej w Polsce aparatury Yamahy) to temat na długie, deszczowe wieczory. Angielski zespół The Ukrainians znany przecież już w Polsce w kręgach ludzi z widokiem na szczypiorek /podziemie/ nie pozostawił żadnych złudzeń co do krążących opinii o sobie. Dobrze naoliwiona maszyna sekcji, kręcące klimaty gitary, brak zbędnego gadulstwa w dźwiękach i to niesamowite połączenie ukraińskiego żywiołu z niesztampową agresją stylistyki punk pozwala na optymistyczne wnioski tyczące przyszłości zmurszałego, podtatusiałego i siwiejącego już wyraźnie ostatnimi czasy gatunku off-rocka. Wróży też dobrze fanom muzyki na "stykach" rajcujących się wolnością i oryginalnością w sztuce. Na koniec wieczoru organizatorzy przygotowali deser dla koneserów muzyki szkockiej. Bliska duchowo słowiańskości muzyka The Battlefield Band /Szkocja/, wbrew pozorom szalenie wyważona i przemyślana, zbudowana z niezwykle mocnego budulca, niektórych rozczarowała innych powaliła. W każdym razie w ruinach ząbkowickiego zamku zabrzmiały absolutnie profesjonalne dźwięki w wykonaniu legendarnej formacji. Niezmiernie rzadko mamy okazję słuchać na żywo tej klasy zespołu, więc narzekania niektórych wydają się w pełnej mierze nieuzasadnione.


Dzień drugi - delikatniej, ale wciąż czujnie ...

Od wczesnego popołudni ulice miasta opanowały niezwyciężone siły "one-man-bandów" dające świadectwo mocy bezpośredniego kontakty ulicznego barda z publicznością. Na przygotowanych "scenach" działy się rzeczy powszechne dla ulic południa Francji lub innych "wesołych" krajów Europy, gdzie ludzie mają ochotę się bawić, odrzucając zgnuśnienie codzienności, gdzie nie wstydzą się swej spontaniczności, ciekawości dziecięcego pierwiastka w nas wszystkich tkwiącego. Doborowa ekipa grajków ulicznych z Mike'm Marriottem z Anglii, Jarosławem Gmitrzukiem i Arturem Korolikiem na czele rozbujała Ząbkowiczan. Chciało się oddychać tym powietrzem i być wśród tych ludzi. Setki poszukiwaczy wrażeń z całej Polski z plecakami, z karimatami, w przedziwnych alternatywnych ciuchach zasiadło następnie na trawce przed małą sceną na Zamku, gdzie prezentowały się wcale nie "małe" zespoły. Wystarczy wymienić choćby Zakopiany z Janem Karpielem Bułecka czy Orkiestrę św. Mikołaja lub ząbkowicką Sierrę Mantę i niemiecki Wacholder. Bez biletów w relaksowej atmosferze pikniku przez dwa dni płynęły z tej sceny dźwięki barwne i autentyczne. Poławiacze pereł na pewno się nie zawiedli...

Wieczorny koncert był bardzo smacznym koktailem okraszonym (przynajmniej dla mnie) dwoma wisienkami w postaci Orkiestry Pod Wezwaniem Św. Mikołaja i Orkiestry Na Zdrowie. Te dwa zespoły są w tej chwili chyba naszym eksportowym towarem numer jeden w materii muzyki folkowej. Choć bardzo różne stylistycznie, pokazują całe bogactwo możliwości tkwiących w polskiej naturze i słowiańskim tripie tak rzadko do tej pory eksploatowanym. Orkiestra św. Mikołaja z Lublina pokazała, że sięganie po wydawałoby się archaiczny materiał źródłowy, stanowić może świetna pożywkę dla mądrego twórcy. Kipiący niespożytą energią materiał )świadomie odwołuję się tu do skojarzeń włókienniczych) wprawią żądnego wrażeń słuchacza w rodzaj transu przerywanego znaczącym potakiwaniem głową i taktownymi spojrzeniami w oczy siedzącej lub tańczącej obok bratniej duszy. Najnowsza płyta zespołu "Czas do domu', jest ze wszech miar godna poleceni dla miłośników folku przez duże F. Z kolei Orkiestra Na Zdrowie, znana skądinąd już w kraju z racji serii znaczących koncertów, jeszcze raz potwierdziła że po prostu m o ż n a . Można skonstruować taką muzyczką, która rajcować będzie swoją prostotą, brakiem pretensji, potęgą słowiańskości, oddechem natury, a przy tym na tyle zakręconą by bawili się przy niej zarówno emeryci jak i zdający do liceum. Chodzące gdzieniegdzie słuchy o rozpadzie kapeli, w razie potwierdzenia są jedną z najgorszych wiadomości polskiego folkowego (rodzącego się w bólach) rynku.


Dzień trzeci - niestety ostatni, ale z wielkim odkryciem ...

Ostatni dzień trzydniowej imprezy to z reguły powolne konanie zmaltretowanej dźwiękami i życiem towarzyskim publiczności. "I tu cię mam z mokrą ścierką" jak mawiał mój przyjaciel. Nic takiego się nie stało. Śmiem twierdzić, że atmosfera była jeszcze lepsza niż w dni poprzednie. Na scenie pojawiły się zespoły, które mogłyby być ozdobą każdego folkowego festiwalu. Zagrał m.in. peruwiańsko-boliwijski Antaras, żywiołowa kapela Syrbacy, reklamujący się jako "potęga akustycznego brzmienia" White Garden, odmieniona korzystnie (dawniej andyjska) Sierra Manta oraz młoda grupa Moka Efti.

Wiele dobrych i ciepłych słów wypada powiedzieć o Syrbakach, których bezpretensjonalna muzyka tworzona na dawnych, zapomnianych i oryginalnych instrumentach (np. cymbały kowalskie, tumbaryna, mazanki) odwołuje się do ludyczności (w dobrym tego słowa znaczeniu). Charyzmatyczny lider zespołu - Antoni Kania tak steruje repertuarem kapeli, że znajduje ona szeroki krąg odbiorców bawiących się świetnie tak melodią jak i humorem, będącym nieodłącznym składnikiem syrbackiego spektaklu. Wysoki poziom koncertu podtrzymała Sierra Manta, która po długotrwałym okresie fascynacji muzyką latynoską wkroczyła na żyzny grunt słowiańskiego folku. Decyzja ze wszech miar słuszna o czym świadczy gorące przyjęcie przez publiczność oraz pochlebne recenzje fachowców. Unaoczniła Sierra także wszystkim koniec andyjskich inspiracji. Jest wielkim plusem organizatorów ząbkowickiego festiwalu (będącego do tej pory, przynajmniej z nazwy, festiwalem muzyki andyjskiej), że uwolnili się od krępującej ręce stylistyki latynoskiej, która została w Polsce i Europie tak dokładnie wyeksploatowana, że budzi jedynie emocje u wielbicieli disco-polo. Zgubiono autentyzm i radość tej muzyki "ujeżdżając" przybywających za chlebem do Europy muzyków. Widać to było dokładnie na Folk-Fieście. Dźwięki płynące z estrady, produkowane /to chyba właściwe słowo/ przez latynoskie zespoły dalekie były od spontaniczności. Przemielone przez ciągłą gonitwę za pieniądzem, sprzedawane na prawo i lewo andyjskie klimaty przywołują na myśl dewastację pierwotnych kultur poczynioną przez "cywilizowanych" odkrywców. Dlatego - umarła Andyjska Fiesta - niech żyje Folk-Fiesta! Na tym namalowanym przeze mnie dość ponurym tełku, pięknie zajaśniała gwiazdka niemieckiej grupy Moka Efti. Zastanawia muzyczna dojrzałość i profesjonalizm młodych przecież muzyków. Przeciekawa, pełna wigoru muzyka Moka Efti odwołuje się do pozytywnych emocji nęcąc afro-sekcją rytmiczną i ciekawymi tematami melodycznymi. Harfa lidera zespołu przywoływała na myśl Andreasa Volenwaidera, choć nie nachalnie i taktownie. Moka Efti przełamuje też stereotyp Niemca jako pozbawionego emocji mechanika. Ze wszech miar słuszne wydaje się umieszczenie koncertu tej grupy na finał festiwalu. To rzeczywiście był finał !


Puenta - po trosze filozoficzna ...

Jeżeli są TAKIE miejsca, to niewątpliwie są nimi Ząbkowice Śląskie. Produkowany przez Ząbkowicki Ośrodek Kultury festiwal (znany do tej pory z szerokiej prezentacji muzyki andyjskiej) przekroczył Rubikon. Folk-Fiesta wyznacz w pewien sposób drogę dla innych folkowych przedsięwzięć. Bogactwo kultury tkwi bowiem w jej aksjotycznej różnorodności, w które sztuka otwiera się na wezbrane morze ludzkiej aktywności, wielobarwności i swobody. Akceptująca tolerancja (nie mylić z "marketing tollerancy") jest wyznacznikiem czasu, którego świadkami i współtwórcami jesteśmy. Akustyka, szczególny rodzaj kameralności, odrzucenie balastu ciążącej techniki, zwrot ku źródłom i archetypom przywraca sztuce jej ludzki wymiar. Dlatego kocham folk, bo w nim realizuje się to, o czym śnię po nocach ...

Za rok następna Fiesta ! &nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp

Skrót artykułu: 

Bywają wielkie festiwale, gigantyczne koncerty, spektakularne przedsięwzięcia nie pozostawiające po sobie nic, poza iluzorycznym, krótkotrwałym wrażeniem, ułudą, która mija odsłaniając po sobie rozczarowanie i smutek niespełnienia. Jest to nieraz niezależne od organizatorów, artystów, pogody i stanu ducha publiczności.

Dział: 

Dodaj komentarz!