Festiwal w Krajobrazie

20-22 lipca 2000 Inowłódz

Dzień pierwszy (czwartek)


Już po przyjeździe widać, że jest fajny festiwal: pełno młodych ludzi, bez żadnego frasunku - aż kolorowo na uliczkach. Mała miejscowość (choć kiedyś Inowłódz miał prawa miejskie), wszędzie blisko - to i od razu widać, że impreza.

Wszystko zaczęło się od przedstawienia Teatru Terminus A Quo "Blue Bird" w ruinach zamku. Bardzo młodzi wykonawcy pod okiem doświadczonego Edwarda Gramonta. Prosta, czytelna historia: "konsumencja" kontra wrażliwość, dobro i zło, zbliżanie mężczyzny i kobiety. Takie przedstawienie ogląda się z przyjemnością, gdy jest użyta dobra muzyka (składanka Swim Rec. Malki Spiegel i Colina Newmana). Później przeszliśmy w pobliże sceny na wmurowanie kamienia węgielnego pod pomnik Festiwalu, który Ania i Jarek Luteraccy wraz z chętnymi widzami stworzą w czasie tych trzech dni. Przyjechała mała koparka z dużą łychą pełną cementu, podpisaliśmy się wszyscy na karcie papieru, którą zapakowano w butelkę, wrzucono do formy, a my zasypaliśmy ją cementem (każdy wrzucił po jednej łopacie).

Potem zaczął się koncert. Najpierw Transylwania. Głęboki bas, jazzujące podziały, improwizowane pochody, spejsowe tła. Miarowy rytm perkusji (choć nie będący na pierwszym planie), synkopowanie przeszkadzajek, mocne figury basu. Gitara grała sposobem yassowego Pawlaka - plamami dźwięku. Jazzowy feeling. To dobrze, że młody zespół gra taką transową, jazzującą, spejsową psychodelię. Wszystkie instrumenty puszczone przez różne bajery (ale bez nadużycia, choć jeśli ktoś nie lubi, to go to pewnie nużyło). Długie, instrumentalne kawałki. Jeśli nie zapomną, że jeszcze przed nimi bardzo dużo pracy, to jest nadzieja, że będą dobrym zespołem - warto być "na nasłuchu". Gusstaff Rec. ma wydać im płytę, jeśli nagrają materiał.

Kolejny muzyk, Jeff Tarlton nieco się spóźnił, trochę się jeszcze rozstawiał, po czym zaczął. Sam z gitarą na scenie - Amerykanin z Berlina. Gitara podłączona do bajerów, ale brzmienie raczej tradycyjne - oczywiście z tradycji garażowej psychodelii. Taki też był ten koncert. Żarliwe pieśni miłosne (pamiętacie Niki Suddena, choćby z płyty z Rowlandem Howardem? - choć Tarlton ani trochę nie gra bluesa). Amerykańskie granie, do którego przytupujesz nogą - w bardzo dobrym wydaniu. Przy całej stylowości jego grania żadnej ściemy, żadnego amerykańskiego buractwa i sztampy. Pełne oddanie i duża wrażliwość. Sam wygląd jego gitar był bardzo demobilowy. Miał też jedną mocno psychodeliczną jazdę. W drugiej części chwycił za akustyczną gitarę (też przepuszczoną przez delikatne efekty). Zagrał m.in. kawałek z początku Stonesów oraz "I wanna be your dog" - tym mnie ujął, bo to bardzo żarliwy kawałek... Tarlton swoim graniem rozruszał trochę publiczność, po każdym utworze oklaski. I nie był to koniec koncertu.

Na koniec zagrał, niezaplanowany wcześniej, Ramunas Jaras (szef litewskiego zespołu Endiche Vis.Sat oraz współpracownik Karpat Magicznych). Zagrał na "preparowanym, horyzontalnym akordeonie elektrycznym - dziwny grający organ", jak to sam nazwał. Transowa muzyka, minimalistyczna pieśń. Zagrał jednak tylko jeden długi kawałek. Jak sam potem przyznał: "to z powodu zmiany energii". Więcej jego eksperymentalnej muzyki (w różnych estetykach - od klarnetu solo do eksperymentów formalnych) znajdziecie na stronie www.mp3.com/endiche.

Słowem: dużo dobrej energii, radości. Dużo fajnych ludzi a i sami organizatorzy jakoś tak zrobili, że nie wyglądali na zabieganych, można było z nimi porozmawiać. Rzeczywiste spotkanie.


Dzień drugi (piątek)


O dziesiątej warsztaty Asi Kucharczyk (Mołr Drammaz). Jak to z dziećmi - klasyka, nie ma co opisywać. Dwadzieścia kilka śpiewających, rysujących, roześmianych dzieci. W Synagodze (będącej teraz biblioteką) odbyła się prezentacja Spalskiego Parku Krajobrazowego. Ciekawy wykład - nie tylko o Parku, ale w ogóle o okolicy, historii, zabytkach. Slajdy, filmy, opowieści, anegdoty, fakty. Potem wspólny obiad dla artystów i gości. Bardzo dobry pomysł, świetna okazja do spotkań.

"Na pekaesie" swoje następne przedstawienie "Go" pokazał Teatr TAQ. Lepsze od wczorajszego - maszynowy ruch w określonej strukturze przez całe przedstawienie. Praca, mechanika, fizyczność, system. Fajnie się to oglądało, szczególnie atrakcyjny był koniec, gdy aktorzy w swoich kraftwerkowych ruchach wyleźli na ulicę i przystanek, zakłócając ruch, więc liczba aktorów od razu się zwielokrotniła: kierowcy, piesi, pasażerowie autobusu, itp. Zakłócenie jednego porządku przy odtwarzaniu innego.

Piątkowy koncert rozpoczął Bernard Maseli ze swoimi Globetrotters. Pop jazz z "profesjonalnym" wokalistą (ponoć znanym, ma kontrakt z Sony Music Polska). Popelina. Do tego, co Maseli robił kiedyś z Walk Away i Urszulą Dudziak, się nie umywa. Z drugiej strony ci, którym się nie podobało nie gwizdali ani nie rzucali niczym, a byli tacy, którym się to podobało (pamiętajcie, że to otwarte powietrze, lato, letniskowa miejscowość) i ci klaskali. I dlatego rozumiem dlaczego Globetrotters zostali w ogóle zaproszeni. A poza tym organizatorzy spodziewali się jednak czegoś lepszego.

Potem jakaż odmiana: Neurobot. Trójka muzyków siedząca przy stoliku: dwóch przy komputerach, jeden ze skrzyneczką, beznamiętne twarze wpatrzone w rozświetlone monitory - wyglądają jakby w brydża grali. I rzeczywiście między nimi była świetna interakcja - słychać, że nie jedna osoba brumi, jak to często bywa, ale trójka ludzi wspólnie muzykuje - interakcja, wyczucie, folk. "Pojechali" industrialnie i dubowo jednocześnie. Szumy, piski, mikrotony w powiększeniu - ale wszystko selektywne, nie była to w żadnym wypadku ściana dźwięku. No i ta transowość - ale nie emocjonalna, tylko neurobotowa właśnie. Spejsowość, ale nie psychodeliczna. Surowość jak u Suicide, tylko że na innym, elektronowym poziomie. Piękna wielopoziomowość. Transowość ale nie technowa, ani też psychodeliczna. Ładne, ciepłe brzmienie. Wojt3k z Mołr Drammaz powiedział potem: "To jest folk. No bo na jakich instrumentach gra teraz lud?". Rzeczywiście, Neurobot dotykał jakichś pierwocin, była w tym też jakaś surowość. Mieli porywające momenty - podskórny swing, jednak nie utrzymali dramaturgii przez cały koncert - środek był mniej ciekawy. A dla całej publiki koncert był za długi (grali grubo ponad godzinę). Wystąpili za wcześnie no i oczywiście w małej salce z fotelami wyszłoby to lepiej, niż na "open air" festiwalu.

Na koniec Ole Lukkoye. Ciekawe, tripowe rytmy (z pudełka, a może to żywa perkusja z taśmy?), mantrujące wokalizy, długie transowe kawałki, głęboki bas, rozmyte gitarowe solówki, niby etno - a wszystko jeszcze ładnie płynie. Jak napisali na plakatach: trans psychodelic etno. Bujana, rockowa transowość i psychodelia. Różne instrumenty, trochę elektroniki i taśm. Występ ciekawy wizualnie - non stop psychodeliczne filmy wyświetlane na muzyków i ekran za nimi. Mogłoby być więcej żywiołowości (pewnie perkusja z pudełka jednak ich ogranicza) - ale generalnie dobry koncert, świetnie się tego słuchało.


Dzień trzeci (sobota)


W warsztatach organizowanych przez Ośrodek Działań Ekologicznych "ródła" z Łodzi nie uczestniczyłem. Widziałem ogromny wigwam przez nich zbudowany, stojący opodal sceny. Happening plastyczny Piotra Gajdy i Bogusława Piaseckiego - mazanie farbą opakowanego słupka przez dwóch hippisów z epoki. Umazali słupek i go podpalili. Wyglądało jakby się nieźle przy tym bawili.

Na scenie pojawiła się Asia Kucharczyk z kilkoma najbardziej wytrwałymi i odważnymi dziećmi z wczorajszych warsztatów - i wykonali parę utworów. Np. "Białego Anioła", "Czarną złość", "Czerwonego czyli Red Bull", itp. Śpiewy, ekspresja, bębnienie, dziecięce komentarze, odjazd. Rzecz jasna burzliwe oklaski na koniec.

Potem występ Sebastiana Buczka. Niesamowita rzecz - Sebastian wyglądał na scenie jak demiurg: najpierw nakręcił patefon i puścił płytę. Didżejował przedwojennym nagraniem Chopina. Potem nałożył na talerz płytę własnej produkcji, z dziełem "Kuszenie Dziewic", regulując prędkość. Płyta była szklana, pokryta jakimś woskiem - kompletny hand made. Dźwięki z niej się wydobywające: tajemnicze nawoływania wśród leśnych/miejskich ostępów. Mało tego, uruchomił swoją niesamowitą maszynkę: drewienka, druciki, butelki, woda, baloniki, silniczek. Wyglądało to trochę jak z bajki "A je to!", czyli po naszemu "Sąsiedzi" i dolatywał stamtąd plusk wody, oczywiście puszczony przez mikrofon. Sam Sebastian zagrał do tego na starym klarnecie "Es" metodą balonikową - w ustach miał i klarnet i balonik, co ponoć pozwalało mu na ciągłą grę. A balonik puchł z każdą minutą. Zaś balonik w jego machinie kurczył się w podobnym tempie, ponieważ ciśnienie z niego szło na wodę w butelce i powodowało jej wypływ. Dawało to razem dźwiękowy minimal - z tych mistycznych.

Potem ładnie dołączyły się do niego Mołry (akustycznie - flet, dzwonki, bębenek), też minimalnie. Na koniec Sebastian znowu zadidżejował swoją płytą - tym razem przeźroczystą, ze szkła i plexi. Zewy, rytmy, trzaski. Gdy znalazł na niej rowek z odpowiednimi dźwiękami, to znów dograł się do tego na klarnecie. Metodą balonikową oczywiście. Przerwy na nakręcenie patefonu - ale pyszne chwile! Ponieważ wszystko, czym bawił się Sebastian było malutkie i publiczność nie za bardzo mogła to zobaczyć, to Wojt3k trochę podopowiadał pod koniec: że to współczesna hand made kameralistyka a Sebastian to najodważniejsza postać polskiej sceny improwizowanej. Pokazał dokładnie płyty: szklane, pokryte woskiem, szelakiem, itp. Nagrywanie odbywa się ponoć przy pomocy tego samego patefonu - Sebastianowi w tylko jemu znany sposób udało się odwrócić proces - nie tylko może odtwarzać ale umie i nagrywać! W ogóle pomysłowość niesamowita (w firmach nazwaliby to kreatywnością). A i sama muzyka niespotykana zupełnie (preparowany klarnet, woda, baloniki, handmejdowe płyty pszczelego didżeja) - nic tylko czekać na jego płytę (Mik.Musik ma ją wydać na jesieni). Zjawisko. I nie był to happening - jakże dalekie to było od działań wielu współczesnych plastyków. Głównie przez humor - zakręcony po odkręceniu. Sam Sebatian wystąpił w koszulce "Stawonogi 2000" z odpowiednim rysunkiem.

Kolejna grupa to Mołr Drammaz. Mołr jaki jest każdy widzi. Rytmy, zabawa, teatralne akcje śpiewającej Asi. Kawałki z ostatniej płyty "W końcu!", z retro*sex*galaxy, kower Talking Heads, przebój o jajecznicy. Drive i prostota. Potem Wojt3k zaczyna domieszać elektronikę, Asia chwyta za różne instrumenty (bęben deszczowy, gitara i inne). Jakiego instrumentu by nie mieli w rękach to widać świadomość brzmienia. Bębnienie zupełnie inne, niż bębniarzy, których pełno na każdym festiwalu - inne podejście do muzyki a i pewnie do życia w ogóle. Trans odwrotny. Humor i powaga w jednym. Ich humor to nie jest puszczanie oka. Bratersko-siostrzane dialogowanie (ciekawe czy oni się bili w dzieciństwie?). Wojt3k na scenie to istny szatan, żywiołowy jak pieron - nie tylko za bębnami, za elektroniką również. Widać, że nie ma z nim żartów, lepiej wtedy do niego nie podchodzić. Daje z siebie 100%. Po tym koncercie wiem już, skąd się wzięła u Mołrów płyta "To je take co take to" - z nich bije wielka dziecięcość, z teatralności Asi i zawziętości Wojtka. Nie zabrakło przebojów - np. "Trawy" w alchemiczno-ambientalnej wersji. Ich elektronika też inna (np. każde sample są ich własnoręczne, a tak przynajmniej to słychać). To był niesamowity szoł, wciągający. To nie są "kombinujący artyści" - oni mają coś do powiedzenia. Publiczność była ich. Nawet garstka pijanych punkowców pod sceną pokornie posłuchała, gdy Asia krzyknęła "Cicho!" - oczywiście zrobiła to tak, że nie wiadomo, czy krzyczy do kogoś, czy też tak ma być w piosence. Publiczność śpiewała, skandowała, reagowała. Zaśpiewali np. stary, kolumbijski standard. Jakoś tak potrafią zrobić, że ta ich elektronika nie jest zimna. W ogóle to sztuka intelektualna, ale oparta na rytmie, energii i ruchu, a nie logosie. Jest w tym jakaś pierwotność, to rzeczywiście jest współczesny folk. I to nie tylko przez ich "śląskie samby". Oni są pierwotni jak starodawne, ludowe pieśni. Naprawdę nie ma ich z czym porównać... Parę momentów mogliby jeszcze dopracować, przydałby się też trzeci muzyk, ale i tak to jest naprawdę poważna rzecz. Jeśli będą opowiadać swoje bajki gdzieś pod Waszym blokiem to nastawcie uszu. Jak sami mówią: Patrzcie śmiało w czarne dziury, patrzcie śmiało w czarne słońca!

Na początku Wojt3k (który oprócz szefowania w Mołrach gra też w Pathmanie) przedstawił instrumenty: cymbały (jedne liczą sobie 200 lat), gitary (m.in. dwunastostrunowa), drum'n'bass (niestety nie mam jeszcze dobrego zdjęcia tego instrumentu, zrobiony on jest z bębenka i gryfu z kontrabasu), klarnet, bębny, troszkę subtelnej elektroniki, dzbanki ceramiczne, koreański tcheng, cytra i inne. Zespół w składzie: Piotr Kolecki - gitary, basy i drum'n'basy, harmonia; Marek Leszczyński - cymbały, tsheng, perkusyjne; Michał Nowak - klarnet, cytra, perkusja; Wojt3k Kucharczyk - perkusja. Potem zagrali. Była to muzyka zmiennych nastrojów - od łagodnych początków do strunowego transu. Klarnet ładnie do tego się dogrywał. Najpierw zagrali kawałki znane z ich koncertowej płyty a potem nowe rzeczy - inne! Piotr przesiadał się z gitary na harmonię. Nowe rejony, minimalizm, podskórny nerw. Muzyka północy. Słychać tu rękę Wojtka, słychać że chłopaki eksperymentują. W nowym kawałkach odchodzą od strunowego transu. Ciekawe w którą stronę to pójdzie i co z tego wyniknie. Choć pamiętajmy, że to nie jest takie kombinowane eksperymentowanie, że chłopaki po prostu improwizują i rozmawiają ze sobą. I bardziej jest to medytacyjny konkret niż jazzowy odlot. Piękny był moment, gdy zagrali wszyscy na ksylofonie sosnowym. Jeszcze świeżym... Drewniane rozwibrowanie. Drum'n'bas dawał świetną bazę swoimi basowymi pochodami. Gra Wojtka na perkusji tutaj bardziej free niż w Mołrach - dopasował się do zespołu. Bo Piotr z Markiem muzykują ze sobą bardzo swobodnie - grają już przecież od lat, od początków Atmana.

Podczas koncertu Pahtmana obok sceny rozgrywało się ostatnie przedstawienie Teatru TAQ. Tym razem już po zmroku. Właściwie to nie widziałem tego przedstawienia, słyszałem jedynie muzykę (inteligentne techno) i opinie ("za dużo symboli").

Po koncertach nastąpiło jeszcze odsłonięcie pomnika festiwalu, który wzbudzał dużą ciekawość przechodzących turystów.

Przez trzy dni trwania festiwalu Wojt3k Kucharczyk pełniący na tym festiwalu rolę konferansjera, wodzireja i bajeranta prezentował płyty między innymi wspaniałą składankę "Muzyka jakiej świat nie widzi", "Dark Waters of Light" Spear, "To je take co je take to", nagrania Michajło Chaja.

W czasie festiwalu obok sceny rozłożyli swoje kramiki wydawcy i dytrybutorzy między innymi Ignis, Nefryt i punkowe Wyzwolenie, Mik.Musik!, Gusstaff oraz Lollipop Shop (ten ostatni z m.in. Faustem, Ole Lukkoye, Korai Orom i innymi węgierskimi kapelami...) oraz młodzi hippisi z kolorowymi, odjechanymi koszulkami.

I tak to skończył się ten festiwal o świetnej i niepowtarzalnej atmosferze. Najprawdopodobniej wkrótce dostępna będzie kaseta wideo z relacją z festiwalu. Za rok spotkamy się znowu.


Relacja udostępniona przez serwis http://terra.pl
Tam znajdziecie mnóstwo zdjęć z obu festiwali
a także muzykę występujących tam zespołów.

Skrót artykułu: 

Już po przyjeździe widać, że jest fajny festiwal: pełno młodych ludzi, bez żadnego frasunku - aż kolorowo na uliczkach. Mała miejscowość (choć kiedyś Inowłódz miał prawa miejskie), wszędzie blisko - to i od razu widać, że impreza.

Dodaj komentarz!