Festiwal Pannonica

Inny niż wszystkie

W ostatni weekend sierpnia bałkańskie trąby już po raz trzeci zabrzmiały w podsądeckich Barcicach, na południowych rubieżach Polski. Pannonica wskoczyła w kalendarz folkowy lata jako wyjątkowy festiwal – wyjątkowość ta polega na skupieniu się na jednym kierunku geograficznym i muzycznym, Panonii, w rozumieniu kultury muzycznej Bałkanów, Węgier i muzyki cygańskiej.

Organizatorzy opisali swoje wydarzenie następująco: „Trzy dni szalonej zabawy przy najlepszych, bałkańskich rytmach, osiem koncertów zespołów z Polski, Serbii, Węgier, Bułgarii, Czech, Kanady. Do tego kuchnia bałkańska, warsztaty, a przede wszystkim kilka tysięcy fanów najbardziej zakręconego festiwalu w kraju”. I nie jest to szczególnie przesadzona reklama. Już po raz trzeci zaproszono prawdziwe gwiazdy muzyki bałkańskiej, przy której mało kto ustoi w miejscu.

Hasłem organizatorów jest „Festiwal folkowy inny niż wszystkie” – i to prawda. Tym, co go wyróżnia, jest sposób organizacji przestrzeni i wydarzeń festiwalowych oraz publiczność – właściwie zupełnie niefolkowa. Po raz pierwszy od 20 lat byliśmy na festiwalu folkowym, na którym w ogóle nie spotkaliśmy znajomych! Kolorowi ludzie w dredach, koralikach i wesołych szatkach kojarzyli nam się z imprezami w Nowicy, domem spotkań warsztatowych w Sopatowcu itp. Wspaniale, że jest w Polsce tyle nowych, nieznanych środowisk, które może połączyć ta sama muzyka!

Całość imprezy odbywa się na ogrodzonym terenie wokół karczmy sąsiadującej ze stajnią i polem namiotowym. Właściwie pola zauważyliśmy dwa, w tym jedno z napisem „ciche pole namiotowe”. Nie odkryliśmy tylko, czy jest ciche po to, by spać z dziećmi, podczas gdy na drugim trwają nocne imprezy, czy też przeciwnie – rano jest cicho i nie biegają żadne dzieci, a zmęczeni balowicze odsypiają trudy nocy. Doskonała organizacja wioski festiwalowej jest tym, co uderza od pierwszego spojrzenia: biuro festiwalowe tuż przy wejściu, obwieszone ogłoszeniami i informacjami, wydzielone miejsca sanitarne z bieżącą wodą, miejsca warsztatowe, dwie sceny, ogródki piwne, stoiska ze smakołykami regionalnymi, mapki okolicy, kolorowe opaski na rękę, informujące o typie opłaconego biletu, a nawet specjalne pieniądze festiwalowe – „truby”, którymi można było płacić za jadło i napitki.

W tym roku festiwal rozpoczął się w czwartek koncertami Ansambl Ravnicy z Serbii i polskiego Balkan Sevdah. Po nich w programie było Guczodisko w Stodole. Niestety, redakcji udało się dotrzeć na festiwal dzień później, więc relacje naoczne będą z piątku (Witt) i soboty (Joanna).

Drugi dzień Pannonicy gościł trzy, zupełnie różne zespoły z nurtu folku bałkańskiego. Gdy przybyliśmy do Barcic, na scenie właśnie zaczynał się lekko opóźniony set Sarakiny. Jacek przywiózł na plenerowy gig pełen skład, z wokalistką Elizą i to w warunkach polowych sprawdziło się bardzo dobrze. Jako fan Sarakiny jestem ukontentowany, do tego do repertuaru grupy powrócił po latach znany hicior i jeden z moich ulubionych kawałków, „Dilmano Dilbero”, który w żywiołowej wersji zagrali tego wieczoru. Poza tym zawsze lubię „walnąć kielicha” z zespołem po koncercie – tym razem raczyliśmy się serbskim winkiem dostępnym na jednym ze stoisk festiwalowych. Serbskie winko pomogło mi też w miarę bezboleśnie przetrwać set Bubliczków, za którymi nie przepadam. Jak dla mnie robią na scenie za dużo zamętu i za dużo walą grzybów w barszcz. A już nieudolne udawanie (ni z gruszki, ni z pietruszki) zaśpiewów imama przez megafon było dla mnie zbytnią przesadą. Co gorsza, kolejna kapela, formalnie kanadyjska, ale de facto międzynarodowa, Lemon Bucket Orkestar, też mnie nie zachwyciła, a raczej wkurzyła. Nie dość, że zaliczyli gigantyczne opóźnienie, spóźniając się na swój występ wręcz skandalicznie długo, to jeszcze próba dźwięku trwała równą godzinę i nic z tego nie wynikło. Połowy składu i tak nie było słychać, a „Ederlezi” słyszane po raz trzeci naprawdę nużyło. Miałem wrażenie, że słucham i oglądam knajpianych muzyków, którzy niedawno spotkali się i grają jam session na jedno kopyto – tak, jak niektóre kapele weselne, które i disco polo, i Abbę, i covery Dire Straits grają w jednym rytmie i formie. Lemony robili dużo zamieszania na scenie, które tylko potęgowało ogólny chaos. W karczmie mogliby być nieźli, w plenerze wypadło to jak „kwas dla mas”. A w sumie pomysł na granie jakiś w nich był – łączenie brzmień łemkowskich, lautarskich i dęciaków ma potencjał, mieli w składzie śniadego muzyka grającego na perkusjonaliach, ale tę bałkańską zupę zamiast upikantnić raczej przesolili i wyszło, jak wyszło. Rozumiem, że to nie wojsko, tylko piątkowe popołudnie przechodzące w wieczór i że trza wrzucić na luz – ale jakiś poziom i porządek musi być. Zwłaszcza że wcześniejsze koncerty Bobana Markovica w Czeremsze i późniejsze Kocani Orkestar na Skrzyżowaniu Kultur pokazały, jak powinno się grać bałkańskie szaleństwo, by było i dla ludu, i dla koneserów.

Sobotni koncert rozpoczęła grupa Electro z Polski, którą bym określiła jako nieco ambientową. Muzyka raczej trudna, ale jako support, w czasie którego zbierała się publiczność, chyba spełniła swoją rolę. Po nich na scenę weszli Cyganie z zespołu Romengo z Węgier – z eteryczną Moniką Lakatos na czele. Doświadczenie wskazywało na to, że koncert będzie dobry i to się potwierdziło. Wspaniała muzyka siedmiogrodzka, tradycyjne aranżacje, ale opatrzone charakterystycznym matowym głosem wokalistki i popisami wirtuozerskimi na instrumentach, tworzyły smakowity zestaw. Drobniutka Monika Lakatos, prawie niewidoczna na scenie w swojej czarnej sukience, nadawała ton całości i w charyzmatyczny sposób porywała tłum pod sceną do zabawy. Zresztą i na scenie miał miejsce pokaz tańca cygańskiego, a wówczas okazało się, że muzycy i wokalistka są świetnymi tancerzami. Zespół doskonale dogadywał się z publicznością, bowiem jeden z jego członków mówił po polsku, co było doceniane gromkimi brawami. Kiedy żegnane owacyjnie Romengo zeszło ze sceny, zawładnęły nią serbskie trąby zespołu Brass Band. Było głośno, szybko, dynamicznie i… perfekcyjnie jak z maszyny albo filharmonii. Publiczność bawiła się świetnie, bo i na zabawę była gotowa, mnie jednak zabrakło nutki autentyzmu, siermiężności opracowań czy prostoty. Przeboje muzyki filmowej czy jazzowe szlagiery bałkańskie tylko potęgowały wrażenie machiny trąbkarskiej na scenie. Nie porwało mnie tak, jak Boban Markovic czy Taraf de Haïdouks. Po oficjalnym koncercie, wśród owacji zespół zszedł na dechy pod sceną (ogromne brawa dla organizatorów za wspaniałe udogodnienie do tańców – dechy dla publiczności!) i grali dalej! Spod sceny pod knajpę, z drugiej strony pod bramę – wędrowali muzycy, wędrowała muzyka, wędrowali za nimi tancerze i słuchacze. I to granie nocne było znacznie lepsze i weselsze od koncertu oficjalnego. Sympatyczni Serbowie przeciągnęli imprezę do późnej nocy.

Koncerty wypełniały wieczory, a w ciągu dnia można było wziąć udział w różnego rodzaju warsztatach (śpiewaczych, rękodzielniczych), oglądać filmy o tematyce etnograficznej, chodzić na wycieczki po urokliwej okolicy – na ile upał pozwolił. Program oferował sporo zajęć dla dzieci, których na Pannonicy kręciło się sporo. Zachwyciły mnie smakołyki z Małopolski, Podkarpacia, Węgier, Serbii i Słowacji sprzedawane na stoiskach. Pyszne proziaki (vel prołzioki – drożdżowe podpłomyki) smarowane na gorąco i na bieżąco różnymi masełkami i pastami, ciasta, pierogi, bigosy, wina doskonale syciły wyhasanego festiwalowicza, ale trzeba było też uważać na „pomyłki” – jednemu sprzedawcy z Serbii „pomyliły się butelki” i zamiast śliwowicy sprzedał czystą wodę w nieadekwatnej cenie i opakowaniu. Całe szczęście, że kolega kupił to na częstowanie na miejscu (i mógł wrócić do stoiska), a nie na prezent, bo miast smaku wstydu by się można najeść…

Bardzo dobrze się bawiłam na tym przedziwnym festiwalu „innych ludzi” w folku, jednak miałam też i takie refleksje, że to zamknięcie imprezypłotem i biletami powoduje pewną hermetyczność – publiczność to ludzie, którzy celowo przyjechali z daleka na to konkretne wydarzenie i nie ma w tym żadnej przypadkowości. Jest to festiwal dla przybyszów, a miejscowych – w przeciwieństwie np. do festiwalu w Czeremsze, gdzie również stawia się na żwawe brzmienia – nie ma prawie wcale. Być może zaporowa okazała się cena – 40 zł za jeden koncert – na kieszenie wielkomiejskie obliczona. Dość, że lokalnych dziadków czy rodzin z dziećmi w wózkach nie widziałam. Narzucają się porównania do Czeremchy – to jest festiwal dla obcych, tam jest dla swoich. Fakt, że tam „swoi” przychodzą na Czeremszynę – lokalny zespół i powód do dumy, tu jest festiwal „importowy”.

Skrót artykułu: 

W ostatni weekend sierpnia bałkańskie trąby już po raz trzeci zabrzmiały w podsądeckich Barcicach, na południowych rubieżach Polski. Pannonica wskoczyła w kalendarz folkowy lata jako wyjątkowy festiwal – wyjątkowość ta polega na skupieniu się na jednym kierunku geograficznym i muzycznym, Panonii, w rozumieniu kultury muzycznej Bałkanów, Węgier i muzyki cygańskiej.

Fot. tyt. Barka Brass Band fot. J. Zarzecka

Dział: 

Dodaj komentarz!