Eksploracje, degustacje

Polskie kulinaria 2017

Fot. tyt. M. Froński: Podlasie. Między Krynkami a Kruszynianami. Fot. w tekście: 1) M. Froński: Cerkiew pw. śś. Kosmy i Damiana w Bereście; 2) R. Potocki: Pieremiacze. Zajazd Tatarski „Na Końcu Świata”. Kruszyniany.

W tym roku dużo mnie – jak to się mówi – nosiło po Polsce, a że nie jestem może smakoszem, ale boję się być głodny, musiałem przy okazji coś jeść. Starałem się jednocześnie wybierać kuchnię ciekawą, regionalną albo etniczną, a zarazem nie dawać się nabrać na potrawy doskonale znane, tyle że inaczej nazwane. Ileż to razy, będąc w górach, zamawiałem w karczmie „placek po góralsku” albo „placek po zbójnicku” i dostawałem jakąś wariację na temat popularnego placka po węgiersku, nie silącą się nawet na zbytnią oryginalność. Bywa i tak.

W kwietniu odwiedziliśmy ze starszą córką azjatycki Momo-Smak przy Wałbrzyskiej w Warszawie. Podają tam słynną koreańską zupę kim-chi (12 zł), na którą się skusiłem – i słusznie, była przepyszna, kwaśno-pikantna. Gorzej z drugim daniem – tybetańskimi pierożkami ze szpinakiem i żółtym serem, gotowanymi na parze (15 zł). Szczerze mówiąc czułem się, jakbym żuł rozmoczony w wodzie papier, ale siedzieliśmy na drewnianej, przeszklonej werandzie, cieszyliśmy się wiosennym słońcem, fajnie było.

Gdy w długi weekend majowy los rzucił mnie do Krynicy[1], nie mogłem nie odwiedzić i to dwa razy karczmy łemkowskiej Kłynec. Jest to niezwykle klimatyczne miejsce stylizowane na wnętrze chyży, z drewnianymi stołami i ławami, kolorowymi rzeźbami ludowymi i muzyką na żywo. Nie skusiłem się na łemkowskie kiszenice, gdyż z opisu wynikało, że są to po prostu zwykłe gołąbki i pierwszego dnia zamówiłem przepyszną zupę rydzową z łazankami oraz pierogi łemkowskie – niby zwykłe ruskie pierogi, może tylko nieco łagodniejsze, ale dodatek mięty nadawał im oryginalny posmak. Drugiego dnia wziąłem niespotykaną w polskich knajpach zupę chrzanową z wędzonym boczkiem, bardzo oryginalną i dość smaczną, a do niej opalanok – duży placek ziemniaczany posypany z wierzchu siekanymi boczkiem, szynką, oscypkiem i żółtym serem, do tego jeszcze zapieczony. Wyglądem przypominało nieco popularne polskie zapiekanki, było jednak o wiele smaczniejsze. Oba obiady kosztowały mnie po ok. 35 zł. Miałem szczęście, że o ile tegoroczny weekend majowy był brzydki, o tyle ten jeden dzień, który przeznaczyłem na objazd podkrynickich cerkiewek, był słoneczny i nawet ciepły. W Mochnaczce podwiozło mnie autostopem starsze małżeństwo ze Starachowic, a że mój pradziadek był przed wojną burmistrzem Wierzbnika[2], udało mi się załapać na darmowy tour po kilku kolejnych cerkwiach.

W lipcu odwiedziłem przeciwległy koniec naszego kraju. Gdy byłem przejazdem w Gdańsku, udało mi się po raz pierwszy zobaczyć tamtejsze Muzeum Narodowe ze wspaniałym „Sądem Ostatecznym” Hansa Memlinga, a także Restaurację Kresową, którą miałem na oku już podczas trzydniowego pobytu w mieście w 2015 r. Nazwa lokalu jest nieco myląca, bo z tradycji polskich kresów pochodzą tylko niektóre potrawy. Zarówno muzyka w tle, jak i wystrój wnętrza nawiązują do świata rosyjskiego, jakby wyjętego z płócien Borysa Kustodiewa, między stołami pomykają kelnerki w powłóczystych ni to ludowych, ni to dworiańskich szatach, no i w jadłospisie zdecydowanie dominują dania rosyjskie i okołorosyjskie, bo zdarzają się też ormiańskie i uzbeckie. Zamówiłem zupę solankę z pomidorów, oliwek, smażonej kiełbasy, kiszonych ogórków, kaparów i innych warzyw. Była przepyszna, aczkolwiek stosunek ceny (19 zł) do rozmiaru porcji (220 ml) przedstawiał się bardzo niekorzystnie. Na drugie wziąłem pielmieni (21 zł) i te jednak nieco mnie rozczarowały. Wielkością i kształtem przypominały włoskie tortellini, ale wieprzowo-wołowy farsz był zbity, twardy i odklejał się od ciasta. Przy stole obok towarzystwo mniej więcej trzydziestolatków rozmawiało o podróżowaniu do Hongkongu, straszliwie przy tym przekręcając fakty historyczne. Wyszedłem w deszcz[3].

W sierpniu jadłem w Domu Pielgrzyma w Bohonikach na Podlasiu, naprzeciw tego drewnianego meczetu, dla którego się odwiedza to miejsce. Zamówiłem koftę, czyli mielone wołowe kotleciki polane duszonymi owocami i warzywami z ryżem (20 zł), do tego sałatkę z siekanej marynowanej marchwi, a na deser pierekaczewnik, czyli wielowarstwowe ciasto z jabłkiem i rodzynkami[4], przypominające trochę nasz strudel (10 zł), do popicia kompot z suszu z banana, moreli i gruszki, i muszę powiedzieć, że z wyborem dań trafiłem wyśmienicie. Jako że byłem z rodziną, udało mi się też skubnąć frysztyk (15 zł), czyli potrawę z siekanego kurczaka zapieczonego z serem i pieczarkami, którego te ostatnie za bardzo może zdominowały, i uszczknąć trochę z sagana tatarskiego, w którym znalazłem kawałki wołowiny przełożone ziemniakami i ziołami. Jedynym minusem – jeśli już koniecznie miałbym wyszukiwać jakieś minusy – był dość stołówkowy wystrój wnętrza.

Zupełnie inaczej było w Zajeździe Tatarskim „Na Końcu Świata” w pobliskich Kruszynianach. Tu wystrój był wspaniały, jak to na drewnianą karczmę w starym stylu przystało, choć jeśli pyszniący się na ścianie klejnot szlachecki należał do właścicieli, to szlachcicowi bezpośrednio prowadzić zajazdu jednak by nie wypadało. Kuchnia była tam smaczna, ale jakby mało tatarska – wątróbka barania (25 zł) w smaku niewiele różniła się od drobiowej, solianka (20 zł), która w ogóle nie należy do repertuaru kuchni tatarskiej, przypominała jakąś zupę gulaszową, knysze to raczej po prostu specjał podlaski, cepeliny – chyba litewski, naleśniki też jak naleśniki, pierogi jak pierogi, nawet jeśli z baraniną. No właśnie, odniosłem wrażenie, że tatarskość kilku potraw opiera się głównie na tym, że mięso wieprzowe, wołowe albo drobiowe zastąpiono baraniną. Na czebureki się nie zdecydowałem, bo jadłem je już kiedyś w Moskwie (i kapiący tłuszcz zniszczył mi nowe, zamszowe buty, ale to już przez moje gapiostwo), na pieremiacze (30 zł) też się z jakiegoś powodu nie zdecydowałem, za to bez wątpienia godnym polecenia napitkiem serwowanym „Na Końcu Świata” jest podpiwek.

Sezon letni zakończyliśmy w Warszawie na bulwarze Flotylli Wiślanej, na wrześniowym targu From India With Love zorganizowanym przez restauracje indyjskie z Warszawy i okolic. Wreszcie udało mi się spróbować potrawy rogan dżosz (około 20 zł), czyli delikatnej jagnięciny duszonej w czerwonym sosie na bazie papryczek chili i klarowanego masła ghi. Tej popularnej w Kaszmirze, a pochodzącej ponoć z Iranu potrawy nie miałem okazji skosztować w południowych Indiach, które odwiedziłem w 2008 r., ale tamtą podróż przypomniały mi sprzedawane ze straganów. smażone w głębokim oleju samosy z pikantnym warzywnym nadzieniem i pakory, czyli warzywa zasmażane w mące z ciecierzycy (jedno i drugie po kilka złotych za sztukę), które popijałem lassi – owocowym napojem na bazie jogurtu (też po kilka złotych). Córka delektowała się panirem (około 15 zł), czyli delikatnym białym serem, pływającym w jakimś zielonym, warzywnym sosie. Pogoda dopisała, wpatrzeni w rzekę i Stadion Narodowy żegnaliśmy się z latem.

A potem – potem zaczęliśmy eksplorację wietnamskiej restauracyjki Waw Pho, również w Warszawie, przy Noakowskiego. Za pierwszym razem zamówiłem przepyszny pieczony boczek (25zł) z ryżem i warzywami, którego wietnamskiej nazwy nie jestem niestety w stanie odtworzyć, jeśli mnie pamięć nie myli – czymś posypany, chyba tartym orzechem nerkowca. Za drugim razem – bun cha (20 zł) z kotlecikami zawiniętymi w liście pieprzowca, która, ku mojemu rozczarowaniu, okazała się być zupą, bardzo smaczną, no ale jednak. Jako że nie stać mnie na dwudaniowy obiad i, mając do wyboru dwa dania, biorę drugie, ratowałem się pierożkami wonton (6 zł) – smacznymi, ale niezbyt pokaźnych rozmiarów. Moja córka wolała nie eksperymentować, raz wzięła kurczaka w curry, bodajże żółtym, a raz kurczaka chrupiącego, czyli zasmażanego w specjalnym cieście (oba dania po około 16 zł). Tak czy inaczej adres zapamiętamy i na pewno jeszcze tam wrócimy.

Co przyniesie kolejny rok? Nie wiem, ale będzie mu trudno przebić miniony.

Maciek Froński

 

[1] Niektórzy mówią o „Krynicy Górskiej”, zżymam się jednak na tę nazwę, gdyż jest to „ta główna” Krynica, nie ma więc co robić rozróżnienia z o wiele mniejszą Krynicą Morską, skądinąd oficjalna nazwa miasta to „Krynica-Zdrój”. Na tej samej zasadzie zżymam się na „Pragę Czeską”.

[2] Wierzbnik, dawniej odrębne miasto, stanowi obecnie część Starachowic.

[3] A trzeba dodać, że padało w Gdańsku przez czterdzieści godzin bez przerwy.

[4] Były też chyba wersje z mięsem czy z grzybami.

Skrót artykułu: 

W zeszłym roku dużo mnie – jak to się mówi – nosiło po Polsce, a że nie jestem może smakoszem, ale boję się być głodny, musiałem przy okazji coś jeść. Starałem się jednocześnie wybierać kuchnię ciekawą, regionalną albo etniczną, a zarazem nie dawać się nabrać na potrawy doskonale znane, tyle że inaczej nazwane. Ileż to razy, będąc w górach, zamawiałem w karczmie „placek po góralsku” albo „placek po zbójnicku” i dostawałem jakąś wariację na temat popularnego placka po węgiersku, nie silącą się nawet na zbytnią oryginalność. Bywa i tak.

Fot. M. Froński: Podlasie. Między Krynkami a Kruszynianami

Dział: 

Dodaj komentarz!