Egipt nieznany

Fot. J. Michniuk: 1) Nubijczycy pędzący wielbłądy nad Nilem w Asuanie; 2) Beduińskie dziewczynki w Oazie na pustyni między Hurghadą a Luksorem; 3) Wraki statków wycieczkowych
cumujące na Nilu w Luksorze, 4) Esna. Boczna uliczka miasta; 5 i tyt.) Tradycyjny nubijski dom nad brzegiem Nilu w Asuanie.

 

„Mury ich (dawnych faraonów) zniszczone

Nie pozostały żadne ślady

Tak jakby ich nigdy nie było”[i].

 

Mój Egipt nie wygląda jak z kolorowej reklamy telewizyjnej czy drukowanej na kredowym papierze oferty biura podróży. Nie znajdziecie tu wypielęgnowanych ogrodów, otaczających schludne domki z białego kamienia jak w Al-Dżunie. Jego zapach nie przypomina aromatów unoszących się w sklepie z drogimi olejami w Luksorze ani świeżo parzonej kawy w Edfu. Na próżno będziecie szukać w nim monumentalnych pomników starożytnej przeszłości czy zachwycających kunsztem architektonicznym dumnych kopuł budowli cywilizacji arabskiej. Obraz, który pragnę namalować słowami, nie będzie przedstawiał roześmianych ludzi, spędzających czas na przydomowym tarasie czy też siedzących na złotej plaży przy zachodzie słońca. Mój Egipt ogłuszy was natężeniem dźwięku jak wybrzeże w Kom Ombo i przytłoczy jak gwarny dworzec kolejowy w Asuanie. Życie w Egipcie, które pragnę wam nakreślić, ma smak ziaren czarnuszki, jednocześnie przypominając swą intensywnością egipską trawę cytrynową, której jedno źdźbło nadaje aromat kilku litrom wywaru. Zagłębiając się wraz z moją opowieścią w egipską codzienność, odczujecie duchotę, jaka panuje na brzegach Nilu po zachodzie słońca w lipcu, kiedy najmniejszy powiew wiatru nie ośmiela się zmącić ciemnozielonej tafli wody. Ludzka egzystencja, jaką przyszło mi obserwować, naznaczona jest głębokim smutkiem i tęsknotą wyrytymi w duszy niczym hieroglify w twardym marmurze. Nie zauważycie tego świata zamknięci w beztroskiej rzeczywistości wielkich hoteli i prywatnych, strzeżonych plaż. Przejdziecie niejednokrotnie obok niej obojętnie lub może nawet z nieukrywanym niezadowoleniem, skarżąc się na wszechobecny, lepki kurz, osiadający na ciele i duszy, odór wylewanych prosto na ulicę nieczystości i zwierzęce odchody walające się po wąskich uliczkach. Możecie dostrzec to inne oblicze dawnego państwa wielkich faraonów, tylko jeśli będziecie obserwować świat przed waszymi oczami przy użyciu wszystkich zmysłów i wyzbywszy się utartych stereotypów, dzielących ludzi na swoich i obcych, na katolików, muzułmanów czy Koptów, na tych dobrych i tych złych.

Podróż po Egipcie rozpoczęłam w Hurghadzie, małej osadzie rybackiej, założonej na początku XX w., która w latach 80. w wyniku amerykańskich, europejskich i arabskich inwestycji urosła do rozmiarów 160-tysięcznego miasta. Była ona i wciąż jest jednym z ulubionych kurortów wypoczynkowych dla Niemców i obywateli byłego ZSRR. To ogromne centrum turystyczne, składające się z dziesiątek hoteli, nie posiada legendarnej przeszłości ani żadnego zabytku o historycznym znaczeniu. Jakże krótka jest jego historia w porównaniu do najstarszej osady neolitycznej, odnalezionej niedaleko oazy Fajum w północnym Egipcie, datowanej na 5200-4500 lat p.n.e.! Plaże wyglądają tu jak we wspomnianym kolorowym katalogu. Na niebieskim niebie nie ma ani jednej chmurki, wszędzie rosną uginające się od daktyli palmy, a szczęście jest serwowane litrami w basenie all inclusive przez całą dobę. Wychylając nieśmiało nos poza monitorowane, hotelowe ogrodzenie, odkryć można zupełnie inny świat. Pełen piasku pustyni, jałowej, spieczonej słońcem powierzchni, gdzie straszą niewykończone budynki mieszkalne i użytkowe. To świat wszechobecnych, plastikowych śmieci i uzbrojonych mężczyzn w białych mundurach, grających w karty i popijających mocną herbatę. To makrokosmos, w którym żyje ponad 10 tys. nigdzie niezameldowanych młodych mężczyzn, pochodzących z rolniczych obszarów przy obu brzegach Nilu. Przyjechali oni do Hurghady szukać szczęścia, źródła utrzymania dla siebie i rodziny, czasem z nadzieją na znalezienie zagranicznej partnerki. W ich oczach odnajdziemy nadzieję, ale ich serca pełne są goryczy. Są sfrustrowani egipskim systemem opieki zdrowotnej, który dla ubogich tak naprawdę nie istnieje oraz polityką rzucającą kłody pod nogi młodym. Denerwuje ich edukacja, teoretycznie obowiązkowa do ukończenia osiemnastego roku życia, czego w praktyce nikt nie egzekwuje. Sprzątają ulice i bogate, zamknięte osiedla, są kierowcami, personelem pomocniczym w hotelu, trudnią się nagabywaniem klientów dla sprzedawców na targu lub robieniem tatuaży z henny. Nie lubią się skarżyć w swoim łamanym angielskim. W czasie rozmowy śmieją się często i próbują żartować, a jednak po spotkaniu z nimi odczuwałam jedynie smutek. A. ma prawie trzydzieści lat, jednak wciąż nie ma rodziny. Nie stać go. Pochodzi z rolniczej wioski niedaleko Asuanu, a w Hurghadzie pracuje nielegalnie. Połowa zarobionych pieniędzy idzie na jego utrzymanie, drugą połowę wysyła rodzinie. Póki co nie jest w stanie nic zaoszczędzić. Jego rodzice i rodzeństwo są, podobnie jak on, niepiśmienni. A. bierze każdą pracę, liczy każdy grosz i zawiera nowe, najlepiej zagraniczne przyjaźnie. Teraz zajmuje się ogrodem hotelowym, wieczorem będzie kelnerował w hotelowym barze. Mówi, że jeśli nie zarobi wystarczająco dużo, jego rodzina będzie głodować.

Około 280 km na południe od Hurghady leży Luksor. Podróż samochodem przez bezkres pustynnego krajobrazu trwa ok. pięciu godzin. Po drodze można się zatrzymać w niewielkiej osadzie Beduinów. Tam ponownie spotykają się dwa światy: kawiarnie dla turystów i studnie dla spragnionych osłów, prowadzonych przez beduińskie dzieci. Dziewczynki z tego plemienia często noszą nikab, zasłaniający nie tylko całe ciało, ale również twarz. Przez niewielkie otwory da się dostrzec jedynie ich ciemne, przenikliwe oczy. Beduini rządzą się własnymi prawami. Obecnie jedynie 1-2% prowadzi koczowniczy tryb życia. Reszta osiadła w miastach. Konserwatywne reguły regulujące codzienność Beduinów, które są związane zarówno z religią, jak i tradycją, są powodem ich słabego wykształcenia na tle reszty społeczeństwa. W rezultacie wykonują oni często bardzo proste i niskopłatne prace jako niewykwalifikowana siła robocza. O Beduinach krąży wiele pogłosek. Istnieją dzielnice opanowane przez klany tego niegdyś koczowniczego plemienia, do których boi się, nawet za dnia, zapuścić patrol policji. Mówi się, że to nie kto inny, lecz właśnie Beduini kontrolują usługi transportowe oraz wulkanizacyjne w kraju. Ciężko określić, ilu z nich zamieszkuje dzisiejszy Egipt, ponieważ nie są prowadzone żadne statystyki. Na pustyni żyją według kodeksu prawnego, w którym główną zasadą jest znane ze starożytnej Mezopotamii motto: „Oko za oko, ząb za ząb”. Z tego, co udało mi się ustalić, małżeństwa Beduinów z nie-Beduinami są zakazane i grozi za nie zemsta ze strony współplemieńców. Wielu widzi w dawnych koczownikach i ich swobodach przeżytek i uważa ich za dziwny, niebezpieczny i zacofany lud. Od kierowców kursujących między Hurghadą a Luksorem przez tereny Beduinów słyszałam, że najlepiej nie zadzierać z tymi ludźmi pustyni i omijać ich z daleka, aby przypadkiem nie naruszyć ich wrażliwego poczucia honoru. Mimo ostrzeżeń udało mi się za zgodą ojca, zupełnie bezpłatnie, zrobić zdjęcie dziewczynkom, które podobnie jak my zatrzymały się w oazie, aby uzupełnić zapasy wody. Bezzębny starzec, opiekun dzieci, nie chciał nawet słyszeć o pieniądzach i nerwowymi ruchami rąk dał mi sygnał, że mam szybko zrobić zdjęcie i dłużej nie zakłócać ich spokoju.

Z niewielkiej osady na pustyni przeniesiemy się teraz do Luksoru, którego nazwa w dosłownym tłumaczeniu oznacza „miasto pałaców”. Ta półmilionowa metropolia znana jest głównie z zabytkowych świątyń oraz krypt m.in. słynnej Doliny Królów. Z Luksoru startują również statki rejsowe po Nilu, toczące się powoli w kierunku Asuanu, pozwalające pasażerom jednocześnie podziwiać oba brzegi życiodajnej rzeki. Jedni mówią, że kiedyś pływało ich po jego wodach ponad 400. Inni podają liczbę 260 statków pasażerskich. Jeszcze inni twierdzą, że było ich nieco ponad 180. Nieważne, którą z liczb przyjmiemy jako punkt wyjściowy, bowiem obecnie po Nilu pływa jedynie ok. 40-50 statków. Ma to związek z gwałtownym spadkiem liczby turystów. Pozostałe jednostki rdzewieją w ogromnych hangarach lub bezpośrednio na wybrzeżu, gdzie wcześniej cumowały, zachwycając złotymi ornamentami i wypolerowanymi kadłubami. Wiele z nich jest po części zanurzonych w wodzie, inne dały schronienie bezdomnym i żebrakom. Spędziłam noc na kursującym wciąż statku obok wraków, będących jedynie cieniami chwalebnej przeszłości. W ciemnościach dało się słyszeć ich skrzypienie, brzmiące jak jęki cierpiących piekielne katusze dusz. Nieoliwione od lat metalowe elementy zawodziły żałośnie, śpiewając pieśń o znakomitych gościach, wysokich napiwkach i ciągnących się do białego rana, zakrapianych zachodnim szampanem imprezach. Teraz leżały odłogiem, zapomniane przez wszystkich, jak obłożnie chorzy pacjenci niezdolne ruszyć się ani o centymetr. Nad nimi gwieździste egipskie niebo, pod nimi wody Nilu, przynoszącego od wieków błogosławieństwo urodzaju. Ich wielkie, metalowe cielska, zdają się nie przeszkadzać władzom ani też nie odstraszać chętnych do wzięcia udziału w rejsie. Drastyczny spadek liczby turystów przyniósł ze sobą zwolnienia na dużą skalę. Wielu pracowników statków rejsowych oraz przewodników, tłumaczy i personelu naziemnego z dnia na dzień wylądowało na bruku. Ci, którzy wciąż pracują na tych pływających hotelach, mają zapewniony zarobek jedynie przez kilka miesięcy w roku. Ich wynagrodzenie często nie wystarcza na wyżywienie wielodzietnej rodziny, w której kobieta nie pracuje.

M. spotkałam na statku. Siedział samotnie przy pustej filiżance i wpatrywał się w ciemność. Kilka lat temu był dobrze zarabiającym pilotem wycieczek. Zna angielski i rosyjski. Turyści zostawiali mu nierzadko wysokie napiwki, z których M. był w stanie sfinansować edukację swoich dzieci. Siedem lat temu zmarła jego pierwsza żona, a on popadł w depresję. Nagle został zupełnie sam z czwórką małych dzieci. Musiał na jakiś czas całkowicie przestać pracować i poświęcić się rodzinie. Pieniędzy zaczynało brakować, a dzieci potrzebowały kobiecej ręki, dlatego ożenił się po raz drugi, z kuzynką zmarłej żony. Ta dała mu kolejnych dwóch potomków. Teraz, kiedy ruch turystyczny osłabł, ma niewielu gości. Obecnie na statku opiekuje się zaledwie trzema osobami. Nie liczy na żadne napiwki, po prostu stara się wykonywać dobrze swoją pracę. Lubi spędzać samotnie wieczory, wpatrując się w czarne odmęty Nilu, bo czuje się wtedy, jakby wciąż była z nim zmarła S., jedyna kobieta, którą kiedykolwiek kochał. Odebrał mu ją złośliwy nowotwór wykryty zbyt późno. Powiedział mi, że mimo wszystko jest szczęśliwy i co dnia dziękuje Bogu za to, co posiada.

W Luksorze oprócz wraków statków znajdziemy jeszcze jeden rodzaj zmory, dręczącej miasto. Z braku perspektyw i w wyniku wysokiego bezrobocia kwitnie zorganizowana przestępczość. Grupki młodych ludzi przesiadują cały dzień na wybrzeżu i obserwują cumujące statki i ich pasażerów. Nie wolno im zejść po stromych schodkach na wybrzeże. Pilnuje tego wojsko uzbrojone w posklejane brunatną taśmą klejącą, przestarzałe karabiny. Biel ich mundurów doskonale kontrastuje z czernią zardzewiałej broni i znudzonym wyrazem twarzy.

W czasie całego pobytu żaden z nich nie skontrolował moich papierów na wybrzeżu ani nie zadał żadnego niewygodnego pytania. Żołnierze siedzieli po prostu znużeni na kamiennych wałach w każdym mieście, stanowiąc nieodłączny element egipskiej rzeczywistości. Kiedy jednak turyści opuszczą ten zakazany dla młodocianych przestępców teren i wejdą na promenadę, od razu podchodzi do nich jeden z chłopaków, mówiąc, że zna ich ze statku. Zazwyczaj opowiada historyjkę o tym, jak to ciężko pracuje w kuchni lub w maszynowni, a tego dnia akurat ma wolne i chętnie pokaże im miasto. Ci, którzy wierzą w to tanie kłamstwo, zostaną zaprowadzeni na targ do wspólnika młodego oszusta. Właściciel interesu będzie ich tak długo namawiał do zakupu, aż wydadzą u niego niemałe pieniądze. Ceny zostaną, oczywiście, odpowiednio podniesione, a lament sprzedawcy będzie rósł wraz z intensywnością negocjacji, dążących do obniżenia wartości towaru. Jeśli tacy turyści nie zgodzą się nic kupić, młody chłopak zagrozi, że zostawi ich samych w nieznanym mieście, pośród tysiąca krętych, ciemnych uliczek. To argument, który przekonał już wielu do wyciagnięcia z portfela gotówki. Procedurze oszukiwania turystów przygląda się świadoma całej sytuacji egipska policja i wojsko. Dopóki nikt nie zostanie na ich oczach pobity bądź jawnie okradziony, na pewno nie będą interweniować.
Także w ruinach egipskich świątyń czekają na niczego nieświadomych odwiedzających liczne, niekoniecznie przyjemne, niespodzianki. Zatrudnieni do pilnowania zabytków ludzie to często niewykształceni wieśniacy, pracujący za mniej niż 1 euro dziennie. W związku z tym muszą szukać innego źródła dochodu, np. pokazując turystom rzekomo niedostępne dla innych zakątki albo zezwalając zrobić im zdjęcie pod szyldem zakazu fotografowania. Oczywiście, wszystko ma swoją cenę i to w dewizach. Biorąc pod uwagę fakt, że koszty artykułów spożywczych wzrosły w ciągu niecałych dwóch lat trzykrotnie, podobnie jak ceny np. złota, wielu Egipcjan jest zmuszonych szukać kreatywnych źródeł utrzymania, jak eufemistycznie nazwał to jeden z moich rozmówców, pracujący jako tłumacz. Spadek poziomu życia ma również związek z tradycyjnym modelem rodziny w Egipcie, w którym kobieta nie zarabia, troszcząc się o dom i dzieci.

Wpisując w wyszukiwarkę nazwę „Esna” otrzymamy w ciągu kilku sekund dwie podpowiedzi. Pierwsza to „świątynia w mieście Esna”, druga zaś „centrum Koptów”. Panorama miasta widziana ze statku wygląda jak w wielu innych, egipskich miastach. Na pierwszy plan wysuwa się okazały meczet, w tle widać małe sklepiki, bawiące się na ulicy dzieci, handlujących mężczyzn, kobiety w czarnych, powłóczystych strojach z pakunkami w dłoniach. Kiedy jednak po zejściu na ląd skręcimy w pierwszą lepszą boczną uliczkę, naszym oczom ukaże się krajobraz widziany wiele razy w telewizji, przy okazji wojny na Bliskim Wschodzie. Ulice toną w pyle, gruzie, śmieciach, porzuconych gałganach i starych meblach wystawionych na zewnątrz. Domy są częściowo pozbawione dachów lub okien, w wielu z nich ściany są tak mocno popękane, że mamy wrażenie, iż budynek może w każdej chwili runąć. Ludzie i zwierzęta bytują tutaj w okropnych warunkach, ulice pełne są wychudzonych dzieci, z których żadne nie prosi jednak o jałmużnę. Dorośli są rozmowni, nienatrętni, nieco ospali, jakby ponad czterdziestostopniowy upał całkowicie paraliżował ich ruchy. Chroniący się przed skwarem w cieniu popadłych w ruinę domostw mężczyźni patrzą na nas pełnymi smutku oczami. Na pytanie, co się wydarzyło i dlaczego miasto jest w takim okropnym stanie, wzruszają jedynie ramionami, powtarzając jak mantrę zdanie, że brak im pieniędzy, pomocy ze strony państwa i motywacji do działania. W środku tego gruzowiska stoi obiekt zainteresowania mas – świątynia Chnum, pradawnego boga Górnego Egiptu, uważanego za stwórcę ludzi, dawcę wody i opiekuna wylewów Nilu. Odkryto ją przez przypadek dziewięć metrów pod ziemią, prowadzi zaś do niej ulica usiana z obu stron lichymi sklepikami. Jest to poza rolnictwem (uprawa bawełny) oraz rzemiosłem (stolarstwo) jedyna możliwość zarobku w tym zrujnowanym mieście. Kilka budynków przy głównej ulicy daje obraz Esny jako perły architektury przełomu XIX i XX w. Także wiele kunsztownie wykonanych, rzeźbionych drzwi to dowód, że miasto nie zawsze było pogrążone w tak głębokiej nędzy. Opuszczając Esnę, ciężko pozbyć się dokuczliwego uczucia pustki i beznadziei, jakie odczuwają jego mieszkańcy. Ogrom biedy i zniszczenia wstrząsnął mną do głębi. Ostatecznie nie zdecydowałam się zwiedzać miejsca kultu Chnuma, spędzając czas na spacerze po zapuszczonych ulicach i odwiedzając pilnie strzeżoną przez wojsko świątynię Koptów, której skromny wygląd i nieporadne malowidła na fasadzie wprawiły mnie w zdziwienie. Trudno było mi orzec, na ile uczestnictwo w nabożeństwie pod okiem uzbrojonych strażników, kontrolujących dokładnie wszystkich przekraczających próg świątyni, może przebiegać w skupieniu i stanowić pokarm duchowy.

Położony na wschodnim brzegu Nilu przy pierwszej katarakcie Asuan znany jest z budowy Wielkiej Tamy. W okolicy jej zachodniego końca można dostrzec ogromny pomnik w kształcie kwiatu lotosu, rośliny czczonej w starożytnym Egipcie, której symbol znajdziemy również w wielu miastach jako ornament w zdobieniu ogrodzeń lub mostów. Monument zbudowano na pamiątkę przyjaźni egipsko-radzieckiej, ponieważ to właśnie ZSRR wspomogło budowę zapory. Do dziś turbiny w Wielkiej Tamie noszą napis „Sdiełano w SSSR”. Dowiedziałam się, że istnieją plany ich wymiany na nowy, niemiecki model. Jak wszystko w Egipcie, także ta kwestia została póki co odłożona na później z braku środków. Przy wjeździe na Wielką Tamę każdy samochód jest poddawany zaostrzonej kontroli. Wojsko boi się zamachów. Musimy otworzyć bagażnik i wysiąść z pojazdu. Żołnierze są tutaj również znudzeni i zmęczeni upałem. Także i oni nie zarabiają dużo, próbują więc namówić nas do zdjęcia, wyciągając rękę po „drobną opłatę”. Wśród wypielęgnowanej zieleni ogrodów na tamie biegają bezdomne psy. Naliczyłam dziesięć osobników, może reszta chowała się przed słońcem w zaroślach. Żywią się resztkami pozostawionymi przez turystów, czasem ktoś z ochrony coś im rzuci. Są tak samo ospałe jak policjanci i wojskowi. Leniwie leżą w cieniu lub węszą w poszukiwaniu jedzenia, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi.

Budowa Wielkiej Tamy doprowadziła do zalania terenów, gdzie znajdowały się ważne zabytki starożytnego Egiptu jak Abu Simbel. Przeniesienie świątyni sfinansowano przez rząd Egiptu oraz UNESCO. Koszt przedsięwzięcia to ok. 36 mln dolarów. Innym problemem, który spadł na barki rządzących Egiptem, była konieczność przesiedlenia 100 tys. osób z historycznej krainy zwanej Nubią (staroegipskie: „kraj złota”). W świętym tekście z okresu Nowego Państwa o nazwie Księga Bram rysunki przedstawiają cztery narody, wchodzące do świata umarłych. Obok Egipcjan, Libijczyków, Semitów/Azjatów widzimy tam również Nubijczyków. To oni stali się zmartwieniem nowoczesnego Egiptu, ponieważ ziemie zalane obecnie przez Jezioro Nasera należały do nich od stuleci. W okresie Nowego Państwa Nubia była znana pod nazwą Kusz. Liczne najazdy starożytnego Egiptu miały charakter rabunkowy. Wielkie ilości złota tej krainy kusiły faraonów, którzy wykorzystywali kruszec m.in. do ozdoby świątyń. Mieszkańcy Kusz posiadali własny język oraz odrębną od egipskiej kulturę. Władcy Nubii byli chowani w piramidach o formie zbliżonej do egipskich. Współcześni potomkowie starożytnych Nubijczyków wyróżniają się ciemnym kolorem skóry. Do dziś obok arabskiego posługują się oni własnym, unikalnym językiem, do którego zapisu stosują w zależności od autora pismo arabskie, alfabet łaciński i znaki pisma staronubijskiego. Przed budową Wielkiej Tamy zaoferowano Nubijczykom zakup mieszkań w miastach po okazyjnej cenie. Ponieważ byli to nomadowie, żyjący z hodowli bydła, wielu z nich nie dysponowało wystarczającymi środkami. Nie chcieli też porzucić dotychczasowego trybu życia. Obecnie liczni Nubijczycy żyją niedaleko Asuanu w wiosce, gdzie utrzymują się z turystyki. Powszechną praktyką biur podróży i lokalnych właścicieli łodzi jest oferowanie turystom odwiedzin w nubijskich domach. Można się tam dostać drogą wodną w niecałą godzinę, startując z centrum Asuanu. Nubijczycy wyrabiają biżuterię oraz drobne przedmioty dekoracyjne, które oferowane są odwiedzającym. Ludzie ci żyją w wielodzietnych rodzinach, w domach o charakterystycznych kopułach. Współcześnie są w większości wyznawcami islamu. Wizyta turystów jest przez wiele gospodarstw traktowana jako przykry obowiązek. Przewodnicy wycieczek pozwalają zajrzeć dosłownie w każdy kąt nubijskiego domostwa, nie przejmując się kwaśnymi minami gospodarzy. Nubijczycy skarżą się na brak szacunku ze strony wszędobylskich turystów, nikłe środki finansowe oraz kompletny brak zainteresowania ich trudną sytuacją ze strony państwa. Nubijska wioska to w zasadzie kolorowy skansen, który można pokazać masom za odpowiednią opłatą. Nie jest to normalne miejsce do życia. Tutaj nawet wielbłądy szczerzą swoje żółte zęby na pokaz. Nubijska kultura i zwyczaje traktowane są jako elementy rozrywkowe dla znudzonych wczasowiczów, którzy myślą, iż poprzez odwiedziny w skansenie przeżyli coś niesamowitego, ekskluzywnego. W rzeczywistości jest to jednak smutny spektakl, odgrywany wyłącznie dla pieniędzy pod zagraniczną, łakomą wrażeń publikę. W tym miejscu warto zaznaczyć, że Nubijczycy nie pozbyli się do końca starych zabobonów plemiennych. Jedna ze starożytnych legend o nazwie „Amandujr” głosi, że człowiek, który utonął w Nilu, nigdy nie umiera, a jego dusza żyje wiecznie w korycie rzeki. Dlatego Nubijczycy częściej wybierają drogę lądową niż, ich zdaniem, zdradliwszą i pełną silnych prądów rzekę. Częstym widokiem są Nubijczycy ze stadem wielbłądów na brzegach Nilu w okolicy pierwszej katarakty. Chętnie pozują do zdjęć i próbują sprzedać wszystko, co możliwe: od łańcuszków z plastikowych koralików, poprzez skórzane szkatułki aż po piasek z Sahary.
Z Asuanu regularnie kursuje pociąg do Aleksandrii. Egipcjanie mogą podróżować nim bardzo tanio w zatłoczonej drugiej klasie. Obcokrajowców obowiązuje wiele restrykcji dotyczących zakupu biletu. Także i cena dla zagranicznych podróżnych jest dużo wyższa od tej, którą płacą egipscy obywatele. Obcokrajowiec może podróżować jedynie pierwszą klasą. Wagony z gośćmi z zagranicy są podobno zamknięte tak, aby nie mogli się oni swobodnie poruszać po pozostałych częściach pociągu. Nie zaleca się zachodniej kobiecie samotnej podróży. Nikt przecież nie może zagwarantować jej bezpieczeństwa, jeśli porusza się bez męskiego opiekuna. Poznany wcześniej na statku M. musi wracać z Asuanu do Luksoru koleją. Gdyby liczba jego turystów przekraczała 10 osób, miałby przywilej darmowego powrotu statkiem. Żegnamy się w pośpiechu. Życzy mi zdrowia i niepewnie wyciąga rękę, jednocześnie badając reakcję mojego męża. Nie wymieniamy danych kontaktowych. M. mówi, że jeśli Bóg będzie tak chciał, na pewno się jeszcze zobaczymy.

Moja podróż po współczesnej, południowej części Egiptu nie opisuje znanych zabytków kultur czy też wymienianych w przewodnikach interesujących miejsc. To wyprawa poprzez krajobraz oraz ścieżki ludzkiego losu, które zdeterminowało nie tylko miejsce urodzenia, lecz także kultura, w której przyszli na świat moi rozmówcy. Gdy patrzymy na Egipt z perspektywy wieczornych wiadomości, wydawać się on nam może jednolitym państwem, którego historię dobrze znamy ze szkolnych podręczników. Spoglądając jednak na ludzi o różnych życiorysach, można odkryć niekomercyjną twarz Egiptu, którą starałam się tutaj pokazać. Egiptu podzielonego, trudnego do życia, dusznego i pozbawionego możliwości zmiany położenia na lepsze. Państwa, które rzuca swoich obywateli na pożarcie ślepemu losowi, nie zawsze łaskawemu. Wybierając się do Egiptu, niewątpliwie warto wyjść poza kuszące złotym piaskiem plaże i poznać ten kraj od środka, widziany oczyma jednostek, stanowiących najmniejsze trybiki w wielkiej maszynie zwanej społeczeństwem.

Justyna Michniuk


[i] Fragment tzw. pieśni harfiarza, której teksty występują jako inskrypcje w grobowcach z okresu Średniego Państwa; źródło: D. Mackenzie, Egyptian Myth and Legend, Evinity Publishing Inc, 2009, cyt. za stroną internetową Ancient Egypt [online], [dostęp: 18 lipca 2017]: http://www.ancientegyptonline.co.uk/harper-song.html; tłum. Wikipedia. Ponadto korzystałam z poniższych publikacji oraz własnych obserwacji podczas podróży i licznych rozmów z miejscową ludnością: O. Zorn, Starożytny Egipt, Warszawa 2006; A. Siliotti, Starożytny Egipt. Ziemia bogów i Faraonów, Warszawa 2007.

Skrót artykułu: 

Mój Egipt nie wygląda jak z kolorowej reklamy telewizyjnej czy drukowanej na kredowym papierze oferty biura podróży. Nie znajdziecie tu wypielęgnowanych ogrodów, otaczających schludne domki z białego kamienia jak w Al-Dżunie. Jego zapach nie przypomina aromatów unoszących się w sklepie z drogimi olejami w Luksorze ani świeżo parzonej kawy w Edfu. Na próżno będziecie szukać w nim monumentalnych pomników starożytnej przeszłości czy zachwycających kunsztem architektonicznym dumnych kopuł budowli cywilizacji arabskiej. Obraz, który pragnę namalować słowami, nie będzie przedstawiał roześmianych ludzi, spędzających czas na przydomowym tarasie czy też siedzących na złotej plaży przy zachodzie słońca. Mój Egipt ogłuszy was natężeniem dźwięku jak wybrzeże w Kom Ombo i przytłoczy jak gwarny dworzec kolejowy w Asuanie.

Fot. J. Michniuk: Tradycyjny nubijski dom nad brzegiem Nilu w Asuanie

Dział: 

Dodaj komentarz!