Dźwiękowa wieża Babel

WOMEX 2017

Fot. tyt. R. Kaźmierczak: Dakh Daughters. Fot w tekście: 1) R. Kaźmierczak: Lautari i Orkiestra Kameralna AUKSO; 2-10) R. Kaźmierczak; 11) E. van Nieuwland; 12) J. Crawfurd; 13-15) R. Kaźmierczak.

W tym roku Międzynarodowe Targi Muzyki Świata WOMEX po raz pierwszy w swej 25-letniej historii zorganizowane zostały w Polsce. W dniach 25-29 października na Śląsk zjechali artyści i menedżerowie z całego świata, a Katowice stały się dźwiękową wieżą Babel. Nieprzypadkowo miasto zostało wybrane na organizatora targów. Katowice to ośrodek o wielkich tradycjach muzycznych, związany z klasyką, jazzem, ale także ze sceną offową i awangardową. Dodatkowo od 2015 r. szczyci się posiadaniem tytułu Miasta Kreatywnego UNESCO w dziedzinie muzyki.

Koncerty wieczorne zorganizowane zostały w salach NOSPR (Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia) oraz w Spodku (mieściły się tam sceny bliźniacze). Koncerty dzienne, pokazy filmów, dyskusje i same targi odbywały się w Międzynarodowym Centrum Kongresowym. Warto zauważyć, że wszystkie te miejsca nie tylko oferowały odpowiednie zaplecze techniczne, ale także znajdowały się w bliskiej odległości, dzięki czemu przemieszczanie się pomiędzy atrakcjami nie nastręczało uczestnikom większych trudności.

WOMEX został wymyślony przez niemiecką agencję Piranha Arts, a dyrektorem targów został Alexander Walter. Z polskiej strony w przygotowanie wydarzenia zaangażowali się: agencja ICP Group SA i jej dział Poland Concept oraz instytucja kulturalna Katowice Miasto Ogrodów.

Prezentowane poniżej teksty są efektem programu Krytyka Mu­zyczna 2.0” realizowanego przez Instytut Muzyki i Tańca we współpracy z Katowicami Miastem Ogrodów – Instytucją Kultury im. Krystyny Bochenek oraz „Pismem Folkowym” podczas Targów Muzyki Świata WOMEX 2017 (World Music Expo) w Katowicach. Warsztaty prowadziła Ewelina Grygier (Instytut Sztuki PAN), a wykład inauguracyjny wygłosił dr Łukasz Smoluch (Instytut im. Oskara Kolberga, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza).

 

DZIEŃ I
Na dobry początek. Koncert otwarcia
Lautari, Kapela Maliszów, VOŁOSI, Orkiestra Kameralna AUKSO
/ NOSPR

Muzyka tradycyjna i klasyczna od dawna inspirują się nawzajem, a połączenie obydwu idiomów najpełniej uwidoczniło się w mazurkowej twórczości Fryderyka Chopina. Także kompozycje na składy orkiestrowe nie są u nas zupełną nowością, wystarczy wspomnieć choćby „Małą suitę” Lutosławskiego z inspiracjami muzyką Pawła Kalinki, tarnobrzeskiego muzyka ludowego, grającego na fujarce, czy „Aus aller Welt stammende” Zygmunta Krauzego, powstałe na bazie sandomierskich „światówek” w wykonaniu Stanisława Gąsowskiego. „Światówki” te zresztą, wraz z nową wersją wykonania kompozycji, ukażą się niebawem jako wydawnictwo płytowe. Będzie je wykonywał Maciej Filipczuk – skrzypek grupy Lautari, która jako pierwsza wystąpiła 25 października w katowickiej Sali NOSPR-u.
Lautari to zespół, który świadomie i odważnie wykonuje muzykę tradycyjną. Muzycy nie boją się ani współczesnych harmonii, zahaczających niejedną septymą i noną o jazz, ani petryfikacji instrumentu (tu zwłaszcza króluje Jacek Hałas na fortepianie), ani jeszcze swobodniejszych niż w utworach źródłowych improwizacji. Poszczególni członkowie grupy spędzili wiele czasu na graniu z muzykami tradycyjnymi, dzięki czemu dogłębnie poznali tę kulturę muzyczną. Lautari to świetni, zgrani ze sobą instrumentaliści, co dobitnie potwierdza ich koncertowa płyta „Vol. 67”. Podczas WOMEX-owego koncertu otwarcia ich muzyka zabrzmiała zgoła inaczej, niż przyzwyczaili do tego słuchaczy. Kompozycje te same, improwizacje równie oryginalne, harmonie śmiałe, ale… no właśnie: wszystko brzmiało jakby grzeczniej, było bardziej „uładzone”, klasyczne, zabrakło „dzikiego pazura” tej muzyki, który ujawnia się zawsze podczas solowych koncertów. Była to zatem odsłona nieco inna, być może lekko zadziwiająca dla stałych słuchaczy grupy, ale ze względu na ogromne poszerzenie składu wykonawczego z pewnością także niezwykle interesująca. Niektóre utwory w aranżacji z orkiestrą zabrzmiały przepięknie, w szczególności kantylenowy „Cyheł” – kompozycja napisana na podstawie pieśni żałobnej „Smutku, smutku”, zanotowanej przez Kolberga w Kaliskiem. Michał Żak opowiedział w tym utworze na pięknie brzmiącym, drewnianym flecie poprzecznym historię zapierającą dech. Doskonale wtórował mu na skrzypcach Maciej Filipczuk, a kontrabasista Marcin Pospieszalski i Jacek Hałas na fortepianie dopełnili całości.
Jako druga na scenie pojawiła się rodzinna Kapela Maliszów. Głową grupy jest ojciec – Jan Malisz, który podczas koncertu zagrał na instrumentach z własnej pracowni. Towarzyszyli mu córka Zuzanna (śpiew i bęben) oraz syn Kacper (skrzypce, kompozycje). Kapela Maliszów to ogień i energia, a jednocześnie wyważenie i spokój. Opinia taka brzmi paradoksalnie, jednak tacy są Malisze. Połączenie to zawdzięczają bliskim więzom rodzinnym – słuchacz ma poczucie, że mówią wspólnym językiem i że się rozumieją. Ponadto w muzyce rodziny Maliszów zestawione są – nie dla kontrastu, lecz dla kontrapunktu – odmienne dla poszczególnych pokoleń sposoby myślenia i przekazu. Mamy tu ogromną energię płynącą ze śpiewu i gry Zuzanny (głos ma przejmujący i mocny, a na bębnie gra, aż wióry lecą; weselnicy na wsi z pewnością byliby zadowoleni) oraz z ekstatycznych improwizacji Kacpra. Niezwykle ciekawe solo muzyk zaprezentował w wiązance autorskich mazurków. Wielka to sztuka, by w tak młodym wieku grać dobrze technicznie, a przy tym jednocześnie ciekawie i dojrzale. Nie ma tu zbędnej gonitwy po gryfie dla samego tylko faktu uzyskania rekordu prędkości, są za to piękne, przemyślane dźwięki. Wyważone basowanie Jana Malisza wspaniale spajało brzmienie rodzinnej kapeli. W przeciwieństwie do Lautari Malisze, grając z orkiestrą, nie zatracili swojej energii. Tak o swoich wrażeniach ze wspólnego występu z orkiestrą mówił Kacper Malisz: „Nasza muzyka jest oparta w dużej mierze na improwizacji, nie mówiąc już o metrum, którego tak naprawdę nie da się policzyć. Wydaje mi się, że taki typ zespołu jest najbardziej «orkiestrooporny». Całe szczęście, że AUKSO nie trzymało się sztywno partytury, a raczej słuchało solisty i jego sygnałów. Mnie osobiście bardziej ograniczała sama świadomość grania w dużym składzie. Nie mogłem sobie pozwolić na tak dużo swobody i wolności jak zazwyczaj, nie było możliwości przedłużenia utworu o minutę lub nagłego zmienienia tonacji. W teorii nic nie powinno się zmienić, bo przecież dostaję czas na solo tak samo, jak w trio i to ode mnie zależy, jak to rozegram. W praktyce jednak z tyłu głowy zostaje myśl, że nie mogę aż tak poszaleć, bo zaraz trzeba będzie złapać wyznaczony takt, co dla mnie jest totalnie obce, bo zazwyczaj gram, dopóki nie postanowię skończyć (to najlepsze rozwiązanie). Brzmienie Kapeli z orkiestrą trudno porównywać do naszego grania w trio. Jest pełniejsze, potężniejsze, bardziej wypełnione, spójne, orkiestra zapewnia tło dla melodii. Nie ma tutaj możliwości stwierdzenia «lepsze» czy «gorsze», po prostu odrobinę bardziej uporządkowane i odrobinę mniej spontaniczne. Całe szczęście, że wszystko dzieje się bez utraty tego dzikiego pierwiastka”.
Z uwagi na skład instrumentalny (kwintet smyczkowy), pozornie najłatwiejsze, ale może jednak najtrudniejsze zadanie połączenia swojej twórczości z orkiestrą AUKSO miał zespół VOŁOSI, w którego skład wchodzą muzycy wykształceni klasycznie i górale z Beskidu Śląskiego. Grają szybko i energicznie, stoją bardzo blisko siebie, niemalże na sobie. Wytwarzają dzięki temu niezwykle intymną relację, jakby nieco ignorując obecność publiczności. Jednocześnie jest to bardzo popisowe granie, „sześćdziesięcioczwórki” mkną po gryfach, a włosie wiruje nad smyczkami i instrumentami. Owa intymność sytuacji komunikacyjnej sprawia, że słuchacz (widz!), pozostający w ciągłym napięciu, ma wrażenie, że artyści raz rozmawiają, a raz kłócą się ze sobą. Śmiech wywołany tym, co dzieje się na scenie, może być pobłażliwy, gdy ktoś fałszuje, ironiczny, gdy muzyk gra zbyt egzaltowanie, ale może być i radosny, gdy słucha się występu VOŁOSÓW. Bowiem ani barwa, ani wykonanie nie tracą nic przy scenicznej akrobatyce, a ich sztuka, dzięki połączeniu techniki, doświadczenia, ale i zrozumienia potrzeby współczesnego widza, sprawia, że słuchacz otrzymuje profesjonalne, ciekawe tak muzycznie, jak i w wymiarze performatywnym show. Marek Moś odważnie poprowadził orkiestrę, zostawiając miejsce na szaloną energię górali beskidzkich, a jednocześnie dopełniając ich intymną konwersację pełnią brzmienia orkiestry.
Wspólny występ (w etniczno-symfonicznym zestawieniu) musiał być wyzwaniem nie tylko dla muzyków folkowych, ale także dla Orkiestry Kameralnej AUKSO. Jej dyrygent, Marek Moś, uważnie obserwował i przysłuchiwał się improwizującym artystom tak, by koniec improwizacji był jednocześnie początkiem wielkiego tutti zespołu i orkiestry. Współpraca ta wypadła nad wyraz dobrze (niektórym muzykom orkiestrowym chyba naprawdę się podobało, skoro „po ludowemu” tupali nogą do taktu), aranżacje i orkiestracje kompozycji wszystkich trzech zespołów były może nieco zbyt wyważone, ale przynajmniej nie przesadzone. Całość brzmiała spójnie, choć chciałoby się, żeby wykonawcy sięgnęli głębiej do poszczególnych idiomów muzycznych. Istnieją na świecie ciekawe aranżacje i instrumentacje różnej muzyki ludowej, które wydobywają z orkiestry więcej tradycyjnego sposobu gry (akcentowanie, ornamentacja), niż ona sama na co dzień reprezentuje (vide „Symphonie Bretagne” Didiera Squibana czy twórczość Hugh de Coursona). Być może okazja ku temu jeszcze się nadarzy, bowiem już niebawem AUKSO wystąpi wspólnie z Kapelą Maliszów w warszawskim Studiu im. W. Lutosławskiego.
W Polsce mamy bogatą historię inspirowania się muzyką tradycyjną przez kompozytorów klasycznych (o czym świadczą choćby przykłady wymienione we wstępie), nieco mniej eksploatowane jest pole zestawień dwóch różnych, równorzędnie traktowanych idiomów (choć i takie próby miały miejsce, np. Apolonia Nowak i Ars Nova). Wydaje się, że jest to niezwykle trudna – choć ciekawa – droga dla współczesnych artystów. Koncert otwarcia pokazał, że nawet jeśli jesteśmy nieco romantyczni, jak w kompozycji „Cyheł” zespołu Lautari, to nie boimy się przełamywania utartych schematów, a rodzimi muzycy, niezależnie od tego, czy pochodzą z wielkich miast, czy małych wiosek, są niezwykle utalentowani.

Ewelina Grygier

 

Dzień II
Mieszanka wybuchowa
Dakh Daughters
/ Spodek

Występy showcase'owe rządzą się swoimi prawami. Artyści otrzymują zwykle 30-45 minut na zaprezentowanie tego, co najlepsze w ich repertuarze, by przyciągnąć uwagę agentów, promotorów czy też publisherów z całego świata. Nie inaczej było w tym roku w Katowicach, podczas światowych targów WOMEX.
Kolejny wieczór w kultowym Spodku otworzył występ Ukrainek z Dakh Daughters. Zespół siedmiu dziewczyn, grających w sumie na piętnastu instrumentach, zaprezentował show niczym z kabaretu. Mimo iż są aktorkami kijowskiego Dakh – Centrum Sztuki Współczesnej, odnajdują się znakomicie w roli instrumentalistek, wokalistek i performerek.
Ich występ to postmodernistyczna mozaika dźwięków i tekstów inspirowanych poezją – od Tarasa Szewczenki, przez Szekspira, aż po Charlesa Bukowskiego – połączonych z wystudiowaną grą sceniczną oraz ostrymi makijażami niczym z teatru mimów. W utworach nie brakuje cytatów z kultury popularnej, jak np. hitów hip-hopowych sprzed lat, które artystki łączą ze śpiewem tradycyjnym. To istna mieszanka wybuchowa, która przyciąga uwagę widza od samego początku, aż po diaboliczny ukłon na sam koniec.
Muzycznie więcej tu odniesień do punk rocka niż do ukraińskiej muzyki tradycyjnej. Energii i metalowego noise'u w grze na wiolonczelach mogą dziewczynom pozazdrościć nawet Finowie z Apocalyptiki. Czy uda im się odnieść sukces na miarę siostrzanego zespołu DakhaBrakha po występie na targach WOMEX 2012? Czas pokaże.

Justyna Galińska

 

Koktajl muzyczny
AUX
/ Spodek

Kolejny koncert w Spodku zaprezentował równie liczny, bo siedmioosobowy, zespół z Korei Południowej, AUX. Ich repertuar to koktajl muzyczny w głównej mierze oparty na elektrycznych gitarach, keyboardzie czy perkusji, ale w połączeniu z tradycyjnymi instrumentami koreańskimi, takimi jak obój piri czy szałamaja taepyoungso oraz ze śpiewem pansori w wykonaniu wokalistki, Eunkyung Min, wywodzącej się z Narodowego Teatru Koreańskiego. W sumie daje to efekt co najmniej intrygujący.
Znów więcej tu np. rocka progresywnego czy psychodelii niż muzyki tradycyjnej, aczkolwiek owo zderzenie ze śpiewem pansori daje na tyle zaskakujące połączenie, że nie dziwiłby ich występ np. podczas katowickich OFF Festivalu czy też Tauron Nowa Muzyka. Festiwalowa publiczność na pewno z zachwytem przyjęłaby tę europejsko-azjatycką mieszankę dźwięków jako coś świeżego i pożądanego.

Justyna Galińska

 

Powrót do korzeni
Marta Topferová i Milokraj
/ NOSPR, sala kameralna

Niezwykłe połączenie muzyki środkowoeuropejskiej i argentyńskiej można było usłyszeć podczas koncertu czeskich muzyków – Marty Topferovej i zespołu Milokraj. Artystka jako dziecko opuściła swoje rodzinne strony, wychowała się w Stanach Zjednoczonych i tam narodziła się jej fascynacja muzyką latynoską. Jej najnowszy projekt, Milokraj, to powrót do korzeni. Po latach śpiewania po hiszpańsku artystka postanowiła zacząć pisać piosenki w ojczystym języku i zgłębić brzmienia swojego regionu. Nie porzuciła jednak całkiem wpływów latynoskich i tak powstała ta wyjątkowa mieszanka, którą można usłyszeć na płycie „Tento svĕt”.
Od pierwszych chwil zachwycił mnie niski, ciepły głos Marty Topferovej, być może jeden z najciekawszych na tegorocznym WOMEX-ie. Z tą barwą i emocjonalnością dobrze odnalazłaby się, śpiewając tanga. Zresztą kojarzących się z muzyką argentyńską rytmów i harmonii dodawali gitarzysta David Dorůžka i kontrabasista Róbert Ragan. Ciekawie było obserwować zestawienie ich brzmienia z dźwiękiem cymbałów – instrumentu związanego z inną kulturą muzyczną – na których doskonale zagrał Mykhaylo Zakhariya. Swoim dźwiękiem i wyczuciem w improwizacjach zachwycił mnie również skrzypek – Stanislav Palúch, wyraźnie inspirujący się grą wielkich, romskich mistrzów.
Mimo że Milokraj wykonuje muzykę nawiązującą do tradycji czeskich i morawskich, gra nowe, autorskie kompozycje Marty Topferovej. Przyjemnie słuchało się tych pięknych, melodyjnych piosenek, lecz jedna z nich wzruszyła mnie szczególnie. Był to utwór skomponowany do wiersza czeskiego poety Jana Zahradníčka. Tekst powstał w latach 50., podczas gdy autor, znany ze swoich antysocjalistycznych poglądów, był więźniem politycznym. Topferová bardzo sugestywnie i przejmująco zinterpretowała ten wiersz-list, który poeta napisał do żony.
Cieszę się, że dzięki WOMEX-owi miałam okazję poznać doskonałą muzykę czeską. To smutne, że artyści z kraju tak bliskiego nie są w Polsce bardziej znani.

Julia Brodowska

 

Szczerze i porywczo
Waldemar Bastos
/ NOSPR

Angola kojarzy się dziś w Polsce głównie z kizombą i sembą – popularnymi tańcami. I właśnie ta taneczna muzyka angolska dominuje na koncertach artystów, takich jak Bonga czy Paulo Flores. Pewną odmianą i okazją do poznania bardziej melancholijnego oblicza Afryki był koncert Waldemara Bastosa.
Jego muzyka wyraźnie powiązana jest z afrykańską tradycją, jednak to artysta, dla którego najważniejsza jest uniwersalność języka, dlatego to, co rdzenne, łączy z brzmieniem europejskim i brazylijskim. Wpływy te nie wzięły się znikąd – artysta na początku lat 80. musiał opuścić Angolę. Tułał się po świecie, a podróże i przeżycia związane z przymusowym wygnaniem odcisnęły piętno na jego twórczości.
Już sam początek koncertu wprowadził słuchaczy w pewien trans – łagodnie kołyszące dźwięki gitar w piosence „Muxima” uzupełniały delikatne szmery instrumentów perkusyjnych. Na tym tle głos Bastosa brzmiał niesamowicie przejmująco. Zawsze wzrusza mnie jego drżący, rozwibrowany i szalenie charakterystyczny wokal. Bastos opowiada swoje historie z głębi serca, szczerze i porywczo, wykorzystując różnorodną barwę i moc głosu. Towarzyszący wokaliście muzycy – Rui Meira i João Mouro na gitarach oraz Mick Trovoada na perkusji – swoją subtelną grą współtworzyli magiczny klimat koncertu. Miękkie, lekko jazzujące improwizacje gitary elektrycznej wprowadzały element wyraźnie europejski, tym samym przełamując tę tęskną, afrykańską melancholię. W żywszych, tanecznych piosenkach także Waldemar Bastos dał się poznać, jako pełen temperamentu gitarzysta.
Po koncercie wciąż wracała do mnie melodia nuconej przez publiczność piosenki „Sofrimento”. To właśnie w niej Bastos zawarł cały ból i smutek związany z wojną domową w Angoli, sztucznymi podziałami między ludźmi i bratobójczą walką. Jednak przede wszystkim ukazał ogromną tęsknotę i miłość do swojego kraju.

Julia Brodowska

 

Z ulic Bamako
The KutiMangoes
/ Międzynarodowe Centrum Kongresowe, scena offWOMEX

Odkryciem wieczoru był dla mnie dęto-perkusyjny kolektyw The KutiMangoes wprost z Kopenhagi. Duńczycy muzycznie rozkręcili pod sceną offWOMEX niezłą imprezę taneczną rodem z ulic Bamako. Zaskakuje już sam pomysł na promocję zespołu: na okładkach ich obu płyt i plakatach pojawiają się wyłącznie fotografie uliczne ze stolicy Mali czy też Burkina Faso, gdzie nagrywali swój ostatni album „Made in Africa” (2016, Tramp Records). Na scenie występuje sześciu białych jak mąka, przystojnych i nieprzyzwoicie radosnych Duńczyków, ubranych co prawda w kolorowe, afrykańskie stroje, ale grających free jazz à la Ornette Coleman zmieszany z wyraźnym i przenikliwym afrobeatem ich patrona Feli Kutiego.
Mamy tu to, co najlepsze w tradycji dętych, jazzowych zespołów: saksofony lidera grupy Michaela Blichera oraz Aske Drasbæka, puzon Gustava Rasmussena w połączeniu z iście afrykańskimi, tanecznymi bębnami Caspera Mikkelsena i instrumentami perkusyjnymi Magnusa Jochumsena. Tej tropikalnej mieszance rodem z północnej, protestanckiej Europy towarzyszą karaibskie wręcz keyboardy Johannesa Buhl Andersena i wesołe riffy gitary wspomnianego Rasmussena.
Zgodnie z tytułem debiutanckiej płyty zespołu „Afro-Fire” (2014, Tramp Records) słuchacze dostają kawał porządnego, jazzowego grania, a afrykańskie nuty aż palą się pod palcami Duńczyków. Kto nie zdążył zobaczyć i usłyszeć ich występu podczas targów WOMEX – nic straconego. Już pod koniec kwietnia zespół zawita znów do Katowic w ramach 7. JazzArt Festivalu (26-30 kwietnia 2018 r.) dzięki zaproszeniu dyrektor artystycznej imprezy, Martyny Markowskiej. Trzymajmy kciuki, żeby i inni promotorzy festiwali jazzowych zechcieli The KutiMangoes zaprosić na występy do Polski, bo to objawienie ostatnich lat.
Jak widać i słychać po pierwszym dniu targów WOMEX 2017, w dźwiękowej wieży Babel można się odnaleźć i dać się ponieść zupełnie niespodziewanym, muzycznym odkryciom z całego świata. Coś w sam raz na zimne i deszczowe październikowe polskie wieczory.

Justyna Galińska

 

Prosto z serca
Leyla McCalla
/ NOSPR

Czasami warto poczekać. Nawet na najlepszych festiwalach nie zawsze jest przestrzeń, żeby wybrzmiała muzyka, która może głęboko poruszyć. Po fajerwerkach koncertowych drugiego dnia WOMEX-u dopiero po północy zadziało się coś kameralnego, ale wielkiego.
„Good morning” – przywitała się z publicznością Leyla McCalla, amerykańska artystka o haitańskich korzeniach. Mimo późnej pory oczy zmęczonej publiczności przestały się kleić. Na scenie była jeszcze dwójka muzyków – altowiolistka Free Feral i grający na gitarze, trójkącie i banjo Daniel Tremblay. Chwilę później zaczął się koncert wyjątkowy. WOMEX-owa formuła showcase'ów nie sprzyja skupieniu. Dlatego łatwiej jest przebić się zespołom, które ze swoich występów robią show. Jednak na mnie duże wrażenie zrobiło amerykańskie trio, które po prostu zagrało muzykę – od serca, z pełnym przekonaniem i wielkim spokojem.
Leyla McCalla zdobyła wykształcenie jako wiolonczelistka, ale zrezygnowała z muzyki poważnej na rzecz folku, który prowadzi ją czasem bardziej w stronę bluesa czy jazzu. Wróciła do tradycji kreolskiej, którą nosi w sobie, choć sama nigdy nie opanowała dobrze języka kreolskiego. Muzyczna i życiowa droga Leyli biegnie z nowoczesnego Nowego Jorku do oddychającego jazzem i bluesem Nowego Orleanu.
Nie każdy artysta potrafi wypełnić trudną przestrzeń siedziby NOSPR-u. Pieśni tradycyjne (haitańskie i amerykańskie) oraz utwory autorskie, nawiązujące do tychże tradycji, przenosiły gdzieś daleko – malowały krajobrazy mokradeł Luizjany i ścieżek przez lasy i plantacje Haiti. Muzyka potomków afrykańskich niewolników jest pełna metafor. O tym też mówiła Leyla McCalla, komentując niektóre z utworów. Pojawia się w nich wiele elementów codzienności i życia w jego czasem tragicznych odsłonach – śmierć, mordercza praca, bieda.
Aranżacje i wykonanie prostych pieśni były bardzo wysmakowane. Altówka w zestawieniu z harmonijnym akompaniamentem gitary czy banjo, czasem wiolonczeli, to zestaw zadziwiająco spójny i pełny. Zarówno Leyla, jak i Daniel swobodnie zmieniają instrumenty w czasie koncertu. Kiedy już wyeksplorują jeden kierunek brzmieniowy, sięgają po inny zestaw, tworząc niepowtarzalny klimat utworu.
Muzyka Leyli wynika z wewnętrznej potrzeby dotarcia do źródeł i opowiadania historii już za pomocą własnego języka. Słychać to zwłaszcza w śpiewie – prostym, mocnym, choć czasem chropawym albo delikatnym. Jest w nim siła, kojarząca się z zaśpiewem kobiet gdzieś z Karaibów czy Luizjany, w którym słychać echa Afryki. We własnych tekstach Leyla nawiązuje do niestarzejących się ludzkich problemów. Trudno być obojętnym choćby wobec tragedii, która dotknęła Haiti w 2010 r. i sprawiła, że wielu Haitańczyków, ryzykując życie, ruszyło na tratwach do Stanów Zjednoczonych. Poruszająca piosenka „A Day for The Hunter, A Day for The Prey” opowiada właśnie o tym.
Na koniec koncertu artystka podzieliła się refleksją, że mimo tak poważnej, czasem wręcz ponurej, tematyki melodie kreolskie są w większości taneczne i wydają się pogodne. To kolejny dowód na magiczne działanie muzyki – muzyka leczy, pozwala oswoić nawet najtrudniejsze emocje. Bezpretensjonalne prowadzenie przez Leylę koncertu przybliżało jej utwory i zmniejszało dystans pomiędzy widownią i sceną. Widać też było, że cała trójka artystów jest sobie bliska. Wracając z koncertu, wciąż miałam w uszach muzykę, która rozgrzewa – jednocześnie boli i krzepi. Jak to w Nowym Orleanie.

Jolanta Kossakowska

 

Dzień III
Czarny kwiat z Belgii
Black Flower
/ NOSPR

Wiele obiecywałam sobie po zespole Quwanqwa z Etiopii, który miał wystąpić na WOMEX-ie. Tymczasem okazało się, że to, czego mi boleśnie zabrakło podczas ich koncertu, znalazłam ze zdziwieniem podczas występu innej grupy, pochodzącej z Belgii. Black Flower to jazzujący kwintet, który swoją muzyką przenosi nas gdzieś w lata 60. do najlepszych lokali Addis Abeby i jeszcze dalej, w niezwykle ciekawe muzycznie rejony. Na scenie najbardziej charyzmatyczny jest lider Black Flower, Nathan Deams, grający na saksofonach, fletach ney, kaval i washint w sposób sugerujący, że zna nie tylko repertuar Mulatu Astatke czy Mohammada Ahmeda, ale że odnalazłby się też jammując do rana w niejednym klubie Antwerpii, Paryża czy Nowego Jorku. Wraz z pozostałymi muzykami (Jon Birdsong – kornet, muszle; Filip Vandebril – bas; Niels Verheest – keyboard; Simon Segers – perkusja) tworzą bardzo spójną, nasyconą mieszaninę brzmień, której niczego nie brak i w której można się zatracić.
Niesprawiedliwie byłoby powiedzieć, że Black Flower grają po prostu etno-jazz, że grupka młodych jazzmanów skrzyknęła się po przesłuchaniu kilku płyt, na których usłyszeli egzotyczne dla europejskiego ucha skale i ornamenty. W ich muzyce jest coś znacznie więcej. Podczas koncertu, wciąż zadziwiali publiczność kolejnymi improwizacjami i zwinnie wymykali się gatunkowym schematom. W jakich czasach umiejscowić te brzmienia? Czy cofamy się do lat 60.? Czy eksperymentujemy na styku XX i XXI wieku? A może sięgamy do archaicznych, pozaeuropejskich korzeni jazzu i zaglądamy do legendarnej krainy Księdza Jana? O tej ostatniej postaci wspomina sam Nathan Deams, opisując dokonania zespołu i mistyczne, pełne psychodelii ścieżki, które doprowadziły go do nagrania ostatniej płyty „Artifacts” (2016, sdban)
Gdy szukałam odnośnika, do którego można by porównać młodych Belgów, przypomniał mi się rewelacyjny koncert The Heliocentrics z Mulatu Astatke zagrany w 2009 r. w warszawskim klubie Palladium. Mimo iż Black Flower zagrali na WOMEX-ie w sali NOSPR-u, gdzie dobre nagłośnienie zespołu okazało się zbyt dużym wyzwaniem, zrobili na słuchaczach wielkie wrażenie. Szkoda, że publika była skazana na siedzenie w fotelach, bo potrafię sobie wyobrazić, co by się działo w bardziej sprzyjających słuchaniu takiej muzyki okolicznościach. O Black Flower już jest głośno i bez wątpienia wiele jeszcze przed nimi, bo dla muzyków z taką wyobraźnią domem jest cały świat.

Jolanta Kossakowska

 

Karnatycka lekcja
Jyotsna Srikanth
/ NOSPR

Wyciszenie przyszło wraz z występem niezwykłej indyjskiej skrzypaczki Jyotsny Srikanth. Artystka ta wykonuje muzykę karnatycką, charakterystyczną dla południowych rejonów Indii.
Jej koncert był nie tylko dźwiękowym doznaniem, ale także solidną lekcją na temat muzyki tego regionu. Jyotsna szczegółowo opisywała poszczególne kompozycje, objaśniając, na jakich ragach (indyjskich skalach) są oparte oraz jaką mają budowę. Podczas występu towarzyszyło jej dwóch muzyków: Ramachandra Rao Narsimha Prakash, grający na mridangam – perkusyjnym instrumencie charakterystycznym dla muzyki karnatyckiej i Kandiah Sithamparanathan na morsingu, czyli drumli. Na repertuar koncertu złożyły się różne kompozycje, zarówno nowe, jak i sprzed wieków. Moją szczególną uwagę zwrócił współczesny utwór karnatycki, w którym Jyotsna przeplatała dwa sposoby gry. Wykorzystywała zarówno ornamentacyjne glissanda, nierozerwalnie związane z brzmieniem muzyki indyjskiej, jak i prostszą, bardziej europejską artykulację. Uświadomiło mi to, jak bardzo różni się postrzeganie i wykorzystanie skrzypiec
w kulturze europejskiej i wschodniej. Pod koniec koncertu Jyotsna opowiadała także publiczności
o tym, że w muzyce indyjskiej dźwięk i sposób grania na skrzypcach wynika z naśladowania głosu ludzkiego. Udowodniła to, prezentując fantastyczny śpiew karnatycki, swoją ornamentyką do złudzenia przypominający wcześniejsze dźwięki skrzypiec.
Koncert na WOMEX-ie nie był moim pierwszym spotkaniem z tą skrzypaczką, a mimo to wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla jej wiedzy, kunsztu i wirtuozerii.

Julia Brodowska

 

Brzmienie Persji
Alireza Ghorbani
/ NOSPR

Po północy swój występ rozpoczął pieśniarz z Iranu – Alireza Ghorbani, jeden z najwybitniejszych wykonawców perskiej muzyki klasycznej. Urodził się w Teheranie w 1973 r. i już od najmłodszych lat uczył się sztuki recytowania Koranu, a także gry na tarze – tradycyjnym, perskim instrumencie strunowym szarpanym. W swoim śpiewie wykorzystuje tahrir – charakterystyczną technikę wykonania pieśni perskich, przypominającą jodłowanie. Muzyka, którą gra Alireza Ghorbani, jest silnie osadzona w tradycji, mimo że często to twórczość współczesnych kompozytorów. Podczas koncertu na WOMEX-ie zabrzmiały kompozycje z najnowszej płyty artysty – „Eperdument... Chants d'amour persans” – autorstwa Samana Samimiego, wirtuoza kemancze.
Są takie koncerty, podczas których zupełnie daję się ponieść muzyce, wchodzę w świat, jaki kreują artyści i wsłuchuję się w tworzone przez nich dźwięki. Tutaj od początku wiedziałam, że będę miała do czynienia z czymś magicznym i mistycznym. Mistrzowskie improwizacje Samana Samimiego przy ostinatowym akompaniamencie Milada Mohammadiego na tarze i Husseina Zahawy na bębnie, wprowadziły głos Alirezy Ghorbaniego. To głos przejmujący i kształtowany niezwykle świadomie. Wszystkie melizmaty w wykonaniu tego artysty są niczym wyszywanka, precyzyjnie nakreślone, a kulminacje z wykorzystaniem techniki tahrir zapierają dech w piersiach.
Był to jeden z niewielu koncertów na WOMEX-ie, podczas którego muzycy w żaden sposób nie próbowali łączyć swojej bliskowschodniej tradycji z europejską. Zaprezentowali czyste brzmienie tradycyjnych perskich instrumentów i śpiewu. Urzekali nadzwyczajną techniką i wirtuozerią, wypieszczonym dźwiękiem i wyczuciem czasu na wybrzmienie. Ich melodie przeplatały się ze sobą, uzupełniały, sprawiając wrażenie jednego, wielobarwnego instrumentu. Słuchając ich, myślałam sobie, że to chyba najcichszy koncert, jaki usłyszałam podczas tych targów i bez wątpienia prezentujący najwyższy poziom artystyczny.

Julia Brodowska

 

Dzień IV
Fińska kołysanka z Krainy Umarłych
Maija Kauhanen
/ Międzynarodowe Centrum Kongresowe

W muzyce najważniejsze są emocje. Niby oklepany banał. Najbardziej wyświechtany truizm. I jak odnaleźć emocje na imprezie typowo wystawienniczo-sprzedażowej, takiej jak targi WOMEX? Czy w miejscu, gdzie wszyscy prężą muzyczne muskuły, można odnaleźć coś wyrastającego z tradycji, ale przemawiającego do emocji współczesnego odbiorcy? Otóż tak. Jak to określili dwaj Amerykanie po koncercie Maiji Kauhanen: „Finns did it again”, czyli biuro Music Finland po raz kolejny zaproponowało artystkę, która jest świadoma swojej sztuki, świadoma swojego warsztatu gry na instrumencie – kantele i świadoma swoich walorów wokalnych. Co ważne, mówi ona swoim własnym głosem, pisząc teksty do tradycyjnych melodii lub na odwrót, pisząc muzykę do tradycyjnych pieśni czy wierszy. Maija czerpie np. z historii swoich przyjaciółek („Raivopyörä”/„The Whirl of Rage”) czy też kwestii aktualnych społecznie („Alttarille”/„To the Altar”), jak śluby z dziećmi-żonami w kręgach muzułmańskich.
Kauhanen znana jest już na scenie world music jako jedna z liderek elektrofolkowej formacji Okra Playground, która zawojowała WOMEX w roku 2016. W swoim solowym występie podczas dziennych showcase’ów na scenie Międzynarodowego Centrum Kongresowego potrafiła oczarować licznie zgromadzoną publiczność. Jej one woman show to muzyczna podróż do współczesnej Finlandii, w której pielęgnuje się w piękny sposób tradycję. Śpiew i gra na kantele w połączeniu z jednoczesną grą na instrumentach perkusyjnych nadaje niezwykły rytm jej melodiom. Finka udowodniła, że nie trzeba „tańczyć, śpiewać, recytować” i łączyć swojego występu z rozbudowanymi wizualizacjami, by zwrócić uwagę wymagającej publiczności targów, która widziała już wszystko w dwudziestopięcioletniej historii tej imprezy. Emocje sięgnęły zenitu w finałowej kołysance:

Ach, śpij, moje dziecko, snem odwiecznym,
Znajdziesz tam twój nowy dom,
Będą ściany ze szkieletów świerszczy,
A cokoły z kości rena,
Drzwi z jabłoni wyciosane,
Strzecha porośnięta mchem[1]

Ten iście symboliczny obraz, niczym z nordyckiej mitologii, zadziałał na wyobraźnię szczególnie w przeddzień Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego, tak głęboko zakorzenionych w naszej tradycji. Utwór wybrzmiał nader emocjonalnie. Mnie, przyznam szczerze, łzy same płynęły po policzkach, bo kołysanka uwolniła strumień wspomnień o bliskich zmarłych. A festiwalowa publiczność nagrodziła artystkę owacją na stojąco, co nie jest częste przy tak wymagających odbiorcach. Występ Maiji Kauhanen to prawdziwe zjawisko. Urodziwa blondynka, ubrana w czarną, koronkowo–tiulową suknię niczym Tarja Turunen, potrafi bez żadnych ozdobników czy wizualizacji i teatralnych efektów przyciągnąć i utrzymać uwagę widzów tylko za pomocą swojego śpiewu i gry na instrumentach, wplatając w to zręcznie historie związane np. z budowaniem dla niej instrumentów przez ojca czy też szukaniem inspiracji do własnych tekstów.

Justyna Galińska

 

Niecodzienne brzmienia
Park Jiha
/ Międzynarodowe Centrum Kongresowe

Spośród prezentacji zespołów na WOMEX-ie szczególne wrażenie wywarła na mnie Koreanka Park Jiha, która komponuje utwory mocno osadzone w jazzie i minimal music. Artystka gra jednak na tradycyjnych instrumentach: piri – podwójnostroikowym bambusowym oboju, taepyeongso – przypominającym szałamaję, saenghwang – harmonijce ustnej o niezwykłym kształcie oraz yanggeum – koreańskich cymbałach. Te niecodzienne dźwięki, silnie związane z muzyką Wschodu, w jej zespole łączą się z brzmieniem wibrafonu, kontrabasu, klarnetu basowego czy saksofonu. Już samo to zestawienie sprawia, że trudno nie zaciekawić się muzyką uroczej Koreanki.
Moją uwagę od początku zwrócił wibrafonista – John Bell, ponieważ w większości utworów grał na jedynym w tym składzie, poza saenghwang, instrumencie harmonicznym. Eksperymentował z wybrzmieniem, poszukiwał nieoczywistych akordów, lecz jednocześnie utrzymywał muzykę zespołu w jazzowej harmonii. Na tym tle miejsce na prowadzenie pięknych, rzewnych melodii lub ostrych, świdrujących improwizacji miała Park Jiha, a także towarzyszący jej na klarnecie i saksofonie Kim Oki oraz kontrabasista Jeon Jekon. Mimo że większość czasu Koreanka poświęciła prezentowaniu instrumentów dętych, jeden utwór zagrała solo na cymbałach i to zdecydowanie był właśnie ten moment, kiedy ze wzruszenia wstrzymałam oddech, a dźwięk zdawał się wypełniać szczelnie całą salę. Prowadziła prostą, oszczędną melodię w jednej ręce przy ostinatowym akompaniamencie drugiej, bawiąc się jedynie dynamiką. Budowała napięcie powtarzanymi uderzeniami aż do kulminacji, kiedy dźwięk stał się niemal przesterowany, by na koniec uspokoić znów łagodnym tematem. Nie mogłam wyjść z podziwu dla piękna i emocji zawartych w tym utworze.
Po takich koncertach trudno słuchać czegokolwiek, potrzebna jest tylko cisza i długi czas na wybrzmienie.

Julia Brodowska

 

Instrumentalna układanka
Osama Abdulrasol Quintet
/ NOSPR, sala kameralna

Od czasu wyjazdów do krajów arabskich w dzieciństwie mam ogromny sentyment do muzyki tamtych rejonów. Wystarczy kilka dźwięków, bym poczuła się... swojsko. Dokładnie takie odczucia miałam na koncercie kwintetu Osamy Abdulrasola. Jak to jednak bywa w world music, twórczość ta to mieszanka różnych wpływów. Osama Abdulrasol – wirtuoz kanunu, arabskiego instrumentu wywodzącego się od cytry – urodził się w Iraku, ale obecnie mieszka w Belgii. Z tego europejskiego kraju pochodzą także pozostali członkowie zespołu: Philippe Thuriot (akordeon), Lode Vercampt (wiolonczela), François Taillefer (perkusja) oraz wokalistka – Helena Schoeters. W ich muzyce słychać wpływy francuskie, hiszpańskie, a to wszystko okraszone jest jazzową energią i improwizacją.
Nietypowy skład zespołu sprawia, że każdy z muzyków w tym kwintecie odgrywa istotną rolę, jednak wyraźnym liderem pozostaje Osama Abdulrasol. Jego gra na kanunie jest porywająca i szalenie precyzyjna, nadaje kompozycjom orientalny koloryt. Bardzo podobało mi się zestawienie brzmień poszczególnych instrumentów, dialogi z akordeonem i wiolonczelą, umiejętność wykorzystania barwy i charakteru każdego z nich. Tak, jakby każdy z muzyków przedstawiał inny styl i inny świat. Takim innym światem była także wokalistka, niestety, nie do końca w pozytywnym znaczeniu. Zespół najlepiej brzmiał bez jej udziału, a takich momentów było niewiele. Pozbawione autentyzmu arabskie melizmaty i nieprzyjemny dla ucha sopran nie pasowały do klimatu tworzonego przez pozostałych muzyków, wręcz burzyły tę misterną, instrumentalną układankę.
Mimo to z koncertu wyszłam z dobrymi wrażeniami, mając w uszach dźwięki ostatniego, tanecznego utworu, w którym wszyscy muzycy mieli okazję popisać się solowymi improwizacjami. Utwierdzili mnie w przekonaniu, że warto śledzić ich dalsze poczynania.

Julia Brodowska

 

O rytuale w globalnej wiosce
Ifriqiyya Electrique
/ Spodek

Trafiłam na ten koncert przypadkiem, namówiona przez kogoś, żeby choć na chwilę zajrzeć, posłuchać, a potem pobiec do siedziby NOSPR-u na inne, WOMEX-owe występy.
Z rezerwą podeszłam do napisów na wielkim ekranie wyjaśniających, czym jest rytuał Banga. Nastawiałam się tego wieczoru na słuchanie muzyki, a nie wycieczkę etnograficzną z przewodnikiem na tunezyjską pustynię, gdzie potomkowie niewolników z subsaharyjskiej części Afryki dają się opętać duchom. Zresztą – czy rozrywkowo nastawiona publiczność jest w stanie głęboko wniknąć w rytuał? Perspektywa obserwowania tajemnicy i obcego nam świata z pozycji konsumenta show biznesu wydawała mi się nieco niesmaczna. Okraszenie rdzennych brzmień elektroniką, żeby nam, sytym Europejczykom, było strawniej, uznałam za tani chwyt. Tak myślałam, kiedy zaczynała grać muzyka, a na ekranie nad sceną ukazały się obrazy nagrane w Dżarid, na innym kontynencie, w innej rzeczywistości. Koncert rozpoczęła trójka wokalistów, wysokich, czarnoskórych mężczyzn, śpiewających monotonnie, przy wtórze krakabów[2]  i bębna. Tarek Sultan, Yahia Chouchen i Youssef Ghazala są ważnymi członkami lokalnej wspólnoty w Tauzarze i już od pierwszych dźwięków słychać, że wiedzą, o czym śpiewają. Prócz nich na sali chyba nikt nie władał językiem hausa, ale zaangażowanie, z jakim śpiewali, pozwalało się domyślić, że nie mamy do czynienia z pieśniami romantycznymi czy rubasznymi. Do wokalistów dołączyła dwójka muzyków europejskich, basistka Giana Greco i gitarzysta François R. Cambuzat, postaci z najbardziej mrocznych, pełnych noise'u i postindustrialu podziemi, jakie jesteście sobie w stanie wyobrazić.
Wystarczyła chwila w ciemnościach pod sceną i zrozumiałam, że bardzo myliłam się w swojej pierwszej ocenie. Koncertu słuchałam z uwagą do ostatniej nuty. Surowe głosy, polirytmia perkusyjna i dzikie, awangardowe dźwięki ze wzmacniaczy, równie surowe, co rdzenna część projektu – to niby prosty pomysł, ale właśnie takie okazują się często najtrafniejsze.
Tego typu koncert musi być zagrany głośno, żeby drgania fal dźwiękowych czuć było przez podłogę. Nie sposób się tej muzyce oprzeć. Jest monotonna, ale wnika się w nią coraz głębiej, podróżuje po różnych jej warstwach. To już nie tylko podróż dźwiękowa. Muzyka wciska się pod skórę. Coś się zaczyna w człowieku zmieniać. Natężenie dźwięku jest może męczące, ale jednocześnie chce się, żeby trwało. Kiedy wreszcie zapada cisza, światła gasną, a na ekranie widać samochód oddalający się od Tauzaru przez pustynię, trudno jest wrócić do codzienności.
Nawet gdyby się wzbraniać przed głośną i nieokiełznaną muzyką, to projekt Ifriqiyya Electrique nikogo nie pozostawi obojętnym. Zaczęło się od 300 godzin materiału filmowego o muzyczno-mistycznym rytuale na Saharze. Teraz wieść o Banga dociera w przedziwne rejony globalnej wioski, w której wielkie festiwale world music zajęły miejsce przynależne kiedyś jarmarkom i festynom. Dobrze jest wyjść czasem poza obszar swoich podejrzeń i przyzwyczajeń, żeby przekonać się, że świat wciąż może zadziwić, a muzyka może przenosić tam, dokąd może nigdy nie dojedziemy.

Jolanta Kossakowska

 

W szalonym tańcu
Betsayda Machado + Parranda El Clavo
/ Spodek

Nie przepadam za tanecznymi i głośnymi koncertami, ale postanowiłam, że w trakcie WOMEX-u muszę doświadczyć choć jednego takiego wydarzenia. Wybrałam Betsaydę Machado z zespołem Parranda El Clavo i to był strzał w dziesiątkę!
Artyści z Wenezueli byli niesamowicie autentyczni, a ich muzyka i taniec niemal rytualne. Zresztą nic dziwnego – zespół podtrzymuje tradycję stylu tambor, charakterystycznego dla muzyki afrykańskich niewolników pracujących w Ameryce Południowej. Muzycy występowali na przeróżnych festynach, weselach i pogrzebach przez prawie 30 lat, nigdy nie opuszczając jednak okolic małego miasteczka El Clavo. Jedynie Betsayda Machado jako młoda dziewczyna wyjechała do Caracas i szybko stała się ważnym głosem czarnoskórej społeczności w Wenezueli. Po latach powróciła do El Clavo, by dokonać nagrań wraz z La Parranda. Współpraca zaowocowała wspólną trasą koncertową, której częściowo mogliśmy być świadkami podczas WOMEX-u.
Artyści na scenie posługują się jedynie instrumentami perkusyjnymi i swoimi głosami, co jest charakterystyczne dla stylu tambor. Chyba nigdy na koncercie nie doświadczyłam tak niezwykłej energii – muzycy porwali publiczność do tańca od pierwszej minuty. Nad tym wszystkim górował mocny głos Betsaydy Machado, który nikogo nie pozostawiał obojętnym. Przysłuchując się okrzykom po każdym utworze, zauważyłam, jak wielu spośród słuchaczy zapewne pochodziło z Ameryki Południowej. Czułam, jak wciągają innych w swoją kulturę i odczuwanie rytmu, bo to on w tej muzyce jest najważniejszy.
Dwoje z członków zespołu – Nereida Machado i Orheo Gomez – dali się poznać jako doskonali tancerze. W pewnym momencie zeskoczyli ze sceny i wciągnęli publiczność do szalonego tańca. Patrzyłam z zachwytem na to spiętrzenie, na ich doskonałe ruchy i powoli zapominałam, że jestem w hali Spodka w zimnych, polskich Katowicach.
Tak zakończył się mój ostatni wieczór na WOMEX-ie. Wracałam do domu przepełniona słońcem, energią, a w mojej głowie wciąż kołatały taneczne rytmy.

Julia Brodowska

 

[2] Krakaby – metalowe instrumenty perkusyjne występujące w północnej Afryce, przypominające wyglądem i sposobem gry kastaniety.


[1] Tłumaczenie z jęz. fińskiego Ewelina Bator.

 

 

 

 

Skrót artykułu: 

W tym roku Międzynarodowe Targi Muzyki Świata WOMEX po raz pierwszy w swej 25-letniej historii zorganizowane zostały w Polsce. W dniach 25-29 października na Śląsk zjechali artyści i menedżerowie z całego świata, a Katowice stały się dźwiękową wieżą Babel. Nieprzypadkowo miasto zostało wybrane na organizatora targów. Katowice to ośrodek o wielkich tradycjach muzycznych, związany z klasyką, jazzem, ale także ze sceną offową i awangardową. Dodatkowo od 2015 r. szczyci się posiadaniem tytułu Miasta Kreatywnego UNESCO w dziedzinie muzyki.

fot. R. Kaźmierczak: Dakh Daughters

Dział: 

Dodaj komentarz!