Dziś liczy się kuchnia „prosto od człowieka”

Rozmowa z Waldemarem Suliszem

O zapamiętanych z dzieciństwa smakach, ukochanych miejscach Lubelszczyzny, życiowych pasjach i przemyśleniach z Waldemarem Suliszem, dyrektorem artystycznym Europejskiego Festiwalu Smaku w Lublinie, rozmawiała Agata Kusto.

Agata Kusto: Chciałabym zapytać o smaki Twojego dzieciństwa.
Waldemar Sulisz: Pochodzę z Galicji. Choć urodziłem się na Śląsku, w Nowej Rudzie, gdzie mama pracowała, to wróciliśmy do Dębicy, bo tam ojciec zbudował dom. Moja rodzina z jednej strony pochodziła z okolic Tarnowa, a z drugiej strony z Ropczyc koło tego Wielopola związanego z Tadeuszem Kantorem. W domu panowała mieszanka galicyjskiej kuchni. W najwcześniejszych wspomnieniach pojawiają się głównie placki. Tu, na Lubelszczyźnie mówi się fajercarze, a u nas się mówiło placki na blasze. Były z dodatkiem sody, duże, o długości około 50 cm i szerokości 30 cm. Zajmowały prawie całą kuchnię węglową. Najlepsze były ze świeżutkim i kwaśnym mlekiem. Do tego jeszcze smarowało się je masełkiem. Drugi smak stanowiły wszelkiego rodzaju krupniki. Pamiętam taki krupnik na dróbkach, z serduszkami. Takich smaków nie ma w Lublinie! Zawsze też było w domu takie przeczucie (echa kuchni żydowskiej), że mięsa nie można łączyć z mlekiem. Oczywiście pamiętam też rozmaite pierogi, natomiast słodyczy raczej nie. No i smak pomidorów, których już nie ma. Malinówki, bawole serca, pomidory fioletowe, które smakowały zupełnie wyjątkowo. To już pewnie odeszło.

Kolejny ważny etap w Twoich poszukiwaniach to Lublin. Jak wyglądało życie kulturalne tego miasta w latach 70. i 80.?
Studia zaczynałem w Krakowie, a do Lublina przyjechałem w roku 1976. Pamiętam do dziś, jak Maciek Znamierowski, mój kolega, który mieszkał w Lublinie, zaprosił mnie na pierwszą pizzę, jaką w życiu zjadłem. Pizzeria, której dziś już nie ma, mieściła się wówczas przy Ogrodzie Saskim. Byłem zszokowany, że istnieje coś takiego! Pamiętam także smak stołówki akademickiej. Na uniwersytecie były w rzeczywistości trzy różne kuchnie: stołówka dla studentów, gdzie wszyscy jadali, część profesorska, gdzie jadała moja ukochana prof. Irena Sławińska, i jeszcze kolejna kuchnia, którą poznałem, jak zacząłem pracować w teatrze Leszka Mądzika i czasem zdarzało mi się bywać na salonach rektorskich. Była zupełnie inna niż pozostałe miejsca. Jadał tam z innymi profesorami kardynał Karol Wojtyła, gdy przyjeżdżał na zajęcia, a także kiedy zawitał do Lublina jako papież. Po latach dopiero udało mi się poznać panią Marię Wal, szefową kuchni w salonach rektorskich, z którą rozmawialiśmy o tym, co lubił jadać Wojtyła. Zgodziła się nawet dać mi przepis na sernik, który mu piekła, a który on tak uwielbiał.

Czyli już wówczas miałeś to szczególne spojrzenie na kuchnię, na smaki?
Tak, to wiązało się z kilkoma rzeczami. Miałem szczęście pracować w teatrze Leszka Mądzika wtedy, gdy było bardzo trudno wyjechać z Polski. Mogłem być praktycznie w każdym zakątku Europy, co oznaczało, że próbowaliśmy kuchni niemieckiej, włoskiej, francuskiej, belgijskiej. Zderzaliśmy się z tą niezwykłością europejskiej kuchni, z restauracjami, targami rybnymi, owocami morza. W tym czasie w Lublinie, na Starym Mieście była tylko „Czarcia Łapa” i dawna „Trybunalska”, przy Krakowskim Przedmieściu mieściła się „Basztowa”, dalej „Polonia” vis-à-vis kościoła św. Ducha, wreszcie istniejąca do dziś „Europa”. Przy ul. Kościuszki była natomiast słynna restauracja „Pod Kaczuszką”, a koło Teatru Starego – „Śródmiejska”. Trakt kulinarny kończył się przy Ogrodzie Saskim, gdzie stał lokal „Wisła”. Pamiętam, że to była świetna , ale jednak mało finezyjna kuchnia PRL-u – z jednym wyjątkiem. W restauracji „Powszechna”, w obecnym „Grand Hotelu” (kolejki u drzwi, dżentelmen w liberii) pracował słynny szef kuchni, pan Kazimierz Mirosław. Bywałem tam, kiedy już nie pracowałem w teatrze Leszka Mądzika, lecz zacząłem pracę w Teatrze Osterwy, a potem założyłem i prowadziłem Teatr Studyjny. To był świetny okres. Do teatru przyjeżdżali wspaniali aktorzy. Wszyscy lubili dobrze zjeść i napić się dobrej wódeczki. Pamiętam taką kolację z Romanem Wilhelmim, z Bogusławem Lindą... I rzeczywiście, ta kuchnia była świetna. Ale Zachód był zupełnie inny. Tam pojawiały się knajpki chińskie, kuchnia orientalna – tego u nas nie było. Teraz, z perspektywy czasu przyglądam się dzisiejszej kuchni i wspominam te potrawy z PRL-u niczym wzorzec z Sévres. To było coś wyjątkowego, czego dziś próżno szukać.

A kiedy zaczęło się pisanie o kuchni?
No właśnie! Zawsze kochałem teatr i kocham go do dziś. Nawet wymyśliłem sobie coś takiego jak jem Teatr, czyli teatr kulinarny, który od czasu do czasu daje swoje spektakle. Człowiekiem, który zmienił mój sposób myślenia o kuchni, był Kazimierz Grześkowiak. Zacząłem już wówczas pisać swoje pierwsze teksty do „Kameny”. Redakcja mieściła się przy ul. Curie-Skłodowskiej. Tam także swoje felietony pisał Grześkowiak, a ja przynosiłem swoje pierwsze teksty kulinarne. Spotykałem się z nim kilkakrotnie, a miał ogromną wiedzę z tego zakresu. Znał kuchnię wielu światów, fascynował się orientalnymi smakami. Mieszkał w maleńkim mieszkanku na LSM-ie, składającym się z maleńkiego pokoiku obwieszonego obrazami Jerzego Dudy-Gracza, jego przyjaciela. Pisał tam swoje książki, komponował muzykę. W równie maleńkiej kuchni wyczarowywał cuda, kisił czosnki itd. To tam uczył mnie gotowania żurku, golonki. I mówił: „Chłopie, zacznij pisać o jedzeniu, ale w inny sposób!”. Na moje pytanie „jak?” on odpowiadał: „Jak piszesz o jakiejś potrawie, to pisz o całej jej otoczce, o kulturze”. On to doskonale wyczuwał.

Wtedy zrodził się pomysł zawodowego pisania o jedzeniu?
Tak, i próby badania historii kuchni lubelskiej, definiowania tej kuchni, ale także podróży kulinarnych. Piszę już 20 lat, na to złożyło się kilkaset tekstów, ale największą frajdę sprawiali mi ludzie, do których zajeżdżałem czy zachodziłem. Tych spotkań było bardzo dużo, poczynając od gospodyni mieszkającej nad samym Bugiem, która w języku chachłackim opowiadała mi o pierogach rusińskich i o pierogach z ziemniakami, a kończąc na mieszkankach biłgorajskiego, które pokazywały mi niewydarzone kapustki zwane krężałkami, które po ukiszeniu były arcydziełem. Potem potrawa ta zrobiła karierę. Poznałem także modelkę Brunona Schulza, która mieszkała nad „Karczmą Słupską” – restauracją, której dziś już nie ma. Ona właśnie opowiadała mi o kuchni Drohobycza. Następnie zacząłem robić wywiady. Mam ich na koncie bardzo dużo. Moimi rozmówcami byli bardzo znani poeci, aktorzy, muzycy. Od Jerzego Radziwiłowicza poczynając, przez Michała Urbaniaka, Józefa Skrzeka, Ernesta Brylla, Jana Nowickiego, Andrzeja Seweryna, Wacka Oszajcę – ich wszystkich pytałem o smak życia, smak jedzenia, pytałem także o rodzinne smaki.

Czyli dla wszystkich, z którymi rozmawiałeś, kuchnia była bardzo ważna?
Smak był bardzo ważny. Wówczas nawet się nie zastanawiałem, dlaczego tak jest. Dopiero dwa lata temu, relatywnie niedawno, przy okazji Europejskiego Festiwalu Smaku Paweł Potoroczyn, dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza, powiedział mi, że kuchnia jest częścią kultury, taką samą jak teatr, film czy taniec. Taką samą sztuką! Każda z tych części ma swoje korzenie, ma ludzi, którzy ją tworzą. Więc kiedy dzisiaj ludzie pytają, co dzieje się z lubelską kuchnią, to widzę, że przyszedł taki czas, gdy liczy się kuchnia prosto od człowieka. Wiemy, kto za tą kuchnią stoi, za tym jabłkiem, marchewką, za ziemniakami, które kupujemy, za grzybami, które od kogoś dostaliśmy, czy za śliwkami, z których zrobimy nalewkę. Sami to potem przerabiamy, omijając wielkie produkcje i unikając konserwantów. Obserwuję, że na bazie tej kuchni „prosto od człowieka” powstaje najlepsza dieta podyktowana porami roku. Najlepiej, jak jada się to co wyrośnie w twoim ogrodzie, a więc pigwę, a nie cytrynę. To jest nowy trend na świecie, który może okazać się antidotum na rozwój chorób nowotworowych.

Skąd takie zainteresowanie Europejskim Festiwalem Smaku w Lublinie?
No tak, wszyscy gotują, wszyscy piszą książki kucharskie. Oznacza to, że ludzi to interesuje. Mniej lub bardziej. Jak ktoś nie ma pieniędzy, to stać go przynajmniej na gazetkę „Przyślij Przepis” za 1,60 zł i też gotuje. I tak naprawdę wszyscy gotują, wszyscy o tym mówią. Skoro to ludzi dotyka i łączy, to pomyślałem sobie, że warto zrobić festiwal, który będzie festiwalem kultury, będzie dawał dobry towar, ale jednocześnie będzie ogniskował ludzi, którzy lubią dobrze zjeść, lubią poszukiwać smaku. Był 2006 rok, kiedy myślałem nad pierwszym festiwalem. Spotkaliśmy się wówczas na Zamku Lubelskim, w gabinecie dyrektora Zygmunta Nasalskiego wraz z Krzysztofem Wiejakiem, naczelnym „Dziennika Wschodniego”, prezydentem Włodzimierzem Wysockim i Piotrem Franaszkiem, dyrektorem Departamentu Promocji i Turystyki. Lublin starał się wtedy o miano Europejskiej Stolicy Kultury i Wysocki dodał do nazwy słowo „europejski”, sugerując, że należy pokazywać polską kulturę Europie, a tę europejską – Polsce.

Czemu wprowadziłeś edycje tematyczne?
Żeby odbywać fascynujące podróże. Rok temu pojawiła się edycja węgierska z kapitalnym koncertem legendarnej Omegi. Ostatnio kierunkiem była Gruzja, z megagwiazdą Katie Melua. Teraz zaczęliśmy przygotowania do kolejnej, ósmej edycji. Z wielką kuchnią Ormian. Bardzo się cieszę, bo w Zamościu jest ulica Ormiańska, Madonna Ormiańska, zachowały się nawet ormiańskie kuchnie w budynkach muzealnych. Ormianie mieszkali w Lublinie, w Kazimierzu, mieszkali też w innych miastach Lubelszczyzny. Tu są restauracje ormiańskie, tu żyją Ormianie, mają swój związek i jest ich sporo. To bardzo dobry kierunek, wpisany w wielokulturową historię Lublina i regionu. Dzięki temu taki festiwal może umożliwić mieszkańcom i turystom smakową podróż do Armenii, która potrwa tydzień. Przed Ratuszem stanie Ormiańskie Miasteczko Smaku, na Starym Mieście Jarmark Inspiracji będzie pachniał Orientem. Doprawimy to sztuką i muzyką.

Okazuje się, że Festiwal Smaku przepełniony jest muzyką świata.
Jest przepełniony muzyką świata, ma też duszę folkową, która się mocno tam przebija. Zaczynaliśmy skromnym koncertem Stanisława Sojki. On sam na placu Po Farze i pełen aplauz. Pokazywaliśmy świetny zespół Dagadana, Kapelę ze Wsi Warszawa, Orkiestrę Gorana Bregovicia. Ten rodzaj muzyki, tęsknej, romantycznej porywa ludzi, a my staramy się taką muzykę im pokazywać. W tym roku po raz pierwszy pojawił się Izrael, zespół A-Wa roztańczył Lublin. Ale też po raz pierwszy połączyliśmy coś niemożliwego, jak nam się początkowo wydawało, czyli zespół Haydamaky i Rokiczankę. W finale razem zaśpiewali trzy nowe utwory. Teraz zaczynamy nową, niełatwą przygodę w kierunku nowej płyty, DVD i koncertu tych obu zespołów.

Chciałabym zapytać jeszcze o to, czym jest dla Ciebie fotografowanie?
To jest moja pasja. Podobnie jak teatr, ale w tym wypadku jest to rodzaj obsesji. Sięgającej jeszcze szkoły podstawowej. W siódmej i ósmej klasie chodziłem na zajęcia z ciemni fotograficznej. Prowadził je mój fizyk, który miał hopla na punkcie fotografii. Później w liceum były kółka fotograficzne i bawiłem się Smieną. Następnie dostałem od rodziców nie Zenita, ale Prakticę z bardzo dobrym obiektywem. I kiedy przyszedłem na KUL, to trafiłem na świetną pracownię fotograficzną, którą prowadził Janusz Kolasa. Poszedłem tam czasem zajrzeć i pogadać z tymi fotografami, czasem wywołać sobie jakiś film. Ta pewnego rodzaju mania jest we mnie cały czas. Jestem fanem aparatów marki Leica i maksymy, że „niektóre rzeczy starczają na całe życie, a Leica starcza na dłużej”, bo mogę ją przekazać swojemu synowi i ona dalej będzie działać. Zacząłem od małego IXUS-a, a potem obrałem taki cel, że kiedyś kupię sobie pierwszą cyfrową Leicę, model M8. Pomyślałem z żalem, że nigdy nie będzie mnie stać na samo body za 30 tysięcy złotych. Po pewnym czasie udało mi się ściągnąć z Wiednia M 8.2, aparat powystawowy, demonstracyjny, który kosztował już znacznie mniej. Podpinałem pod niego świetny rosyjski obiektyw i tak zaczynała się przygoda. Jedzenie natomiast fotografuję profesjonalnym Nikonem pełnoklatkowym. Teraz przyszedł taki czas, że kończy się pewna epoka fotografowania. Rozwój technologii poszedł tak bardzo do przodu, że dzisiaj iPhone’em możesz zrobić fotografię do albumu, nakręcić film na poziomie kinowym. A ponieważ w fotografii chodzi tak naprawdę o ten jeden moment, to czasem jedynym wyjściem jest użycie komórki. Fotografia zatrzymuje więc czas, zatrzymuje nasze życie, które strasznie pędzi. Mam takie podświadome przekonanie, że fotografując, czyli zamrażając sekundę czasu, trochę ten czas zwalniamy. Może to moje złudzenie...

Czy czas jest z tego powodu dla Ciebie ważniejszy?
Dopiero teraz zaczynam rozumieć, jak relatywnie mało czasu zostało i jak trzeba każdy dzień w miarę sensownie zaplanować i mądrze go wykorzystać. Jedno przysłowie wiejskie mówi, że „człowiek planuje, a Pan Bóg krzyżuje”, a mój mistrz duchowy Ha.nh Thích Nhâ’t mawia, że „każdego ranka na człowieka czekają 24 nowiuśkie, jeszcze nie napoczęte godziny i człowiek nie potrafi tego wykorzystać”. To jest proste tylko pozornie i ja się tego uczę. Żyjąc w wielkim pędzie, ogarniając produkcję dużego festiwalu, pisząc książki, tego się trzymam. Potrzeba wiele determinacji, żeby to wszystko zagrało. Jest to niezłe zadanie. W związku z tym nauczyłem się jednej rzeczy. Kiedy idę do pracy czy na spotkanie, to wychodzę wcześniej. Idę schodami Zaułka Hartwigów, zatrzymuję się, czekam na słońce, które rozmaluje te schody cieniami i półcieniami.

A Twoje miejsca związane z Lublinem lub Lubelszczyzną?
To ważne pytanie. Lublin to jedno, a Lubelszczyzna to drugie. Lubię to miasto, wręcz je uwielbiam i żałuję, że na Starym Mieście jest coraz mniej takich zaułków, które są jeszcze niewyremontowane. Kiedyś szedłem z Julią Hartwig i w pewnym momencie ona tak patrzy na Hotel Alter i mówi: „Panie Waldku, jak oni tak to wszystko wyremontują, to będzie tu jak w Warszawie”. Kawałek takiego miejsca został przy ul. Grodzkiej, kawałek biegnie do Teatru Starego od Dominikanów. Gotyckich uliczek zostało tyle co nic. Są jeszcze podwórka jak w Weronie czy Padwie. Moje ukochane miejsca w Lublinie to kościół na Czwartku i kapliczka, która została przeniesiona z zamku. To jest miejsce, z którego przepięknie widać całe Stare Miasto, a jednocześnie miejsce, z którego nie widać kolorowego Centrum Onkologii. Drugim moim ukochanym miejscem jest Teatr Stary i zaułki wokół niego – tam, gdzie stawał w bramie Józef Czechowicz. Trzecim miejscem jest plac Rybny z wszystkimi mrocznymi legendami. Tam reaktywujemy targ rybny podczas festiwalu. Następnie plac Po Farze. Magiczny. Zawsze mam w pamięci fakt, że kiedy przed wojną robotnicy rozkopywali mensę ołtarza, to pod nią znaleźli pień starego dębu, co uwiarygodnia trochę legendę o Archaniele Michale. Oczywiście, ważny jest kościół powizytkowski, w którym z Małgosią braliśmy ślub. Udzielał go nam Wacek Oszajca i on też tam chrzcił naszego syna, Igora. Jeśli zaś chodzi o Lubelszczyznę, to z pewnością będzie to kraśnicka fara. Jeden z najpiękniejszych kościołów w Europie, nagrobek Jana i Cecylii z piękną, romantyczną legendą. Takiej fary nie ma Wrocław ani Poznań. Moim ukochanym miejscem jest też na pewno Kazimierz Dolny, szczególnie wtedy, gdy odbywa się tam targ i nie ma zbyt wielu turystów. Takim ważnym miejscem jest wreszcie Włodawa i jej okolice. Oczywiście, Tarnogród jest dla mnie niezwykły ze względu na obrazy Domenico Tintoretta, które ogląda cały świat, a my czasem o tym nie wiemy. Kierunkiem duchowym zaś jest Wschód – czyli Kodeń z resztkami zamku Sapiehów, z portem rzecznym, z którego spławiano towary do Gdańska i maleńkim klasztorem karmelitanek. A jeżdżę tam ze względu na tę małą kaplicę, gdzie mieści się sześć ławek po jednej i drugiej stronie. Na środku jest krzyż, a ołtarz stoi bokiem. Za kratą są niewidoczne dla nas siostry. Słychać stamtąd nieziemski śpiew. I chociaż słyszałem różne śpiewy gregoriańskie, prawosławne, to ten jest wyjątkowy. Tam zawsze po festiwalu jadę na dwa tygodnie ładować akumulatory. Ale w tym małym klasztorku dziękuję Opatrzności za to, co już było i proszę o dobrą energię na kolejne działania. Tam też jest coś takiego, że mamy tylko las, za którym jest Bug – granica, kompletnie dzika. Idziesz brzegiem rzeki, znajdujesz chaszcze, a tam kawałek studni i resztka dawnych zabudowań. Domu już nie ma, ludzi już nie ma, ale wokół rosną drzewa owocowe, które ciągle rodzą tak samo. Został ten smak śliwek, gruszek. Można uciąć gałązki, zaszczepić na podkładkę i przenieść ten smak zapomniany na przykład do Konopnicy. Tam też jest znany wizerunek Matki Boskiej Kodeńskiej, chociaż my mamy też całkiem niezłą – Matkę Boską Wąwolnicką. Obok jest Jabłeczna, z prawosławnym monastyrem. Oczywiście, ważne jest też miejsce, w którym mieszkam, czyli gmina Konopnica. Jeśli mam dobry czas, to wsiadam na rower, przemierzam tutejsze wąwozy. Jest tu takie miejsce, do którego się skręca z w miarę cywilizowanej drogi. Są to okolice słynnego grodziska w Motyczu. Miejsce to pamięta czasy, kiedy Lublin leżał jeszcze pod Motyczem. Tam są ostępy puszczańskie, mokradła. Jak się przysiądzie w takim miejscu rano, to słychać tylko dzikie ptaki i można poczuć tę ciągłość tradycji. To jest moje miejsce na ziemi, przepiękne i niezwykłe. Czasem ktoś przychodzi do redakcji i mówi: „K..., jakie będzie zimno jutro!”, „Czemu jest, k..., takie zimno rano?!”, a ja wychodzę rano z psem i oczywiście jest mi zimno, ale jak zobaczę tę przestrzeń za domem, oszroniony ogród, to zachwycam się: „Jakie to jest piękne!”. To jest ta różnica, że jak siedzisz w bloku z kaloryferem, to dla ciebie to jest coś strasznego, a jak jesteś blisko natury, to jest to przepiękne i niesamowite. Szkoda, że starzy ludzie z reguły umierają na zimę, a powinni umierać wiosną, kiedy jest najpiękniej. I na koniec taka refleksja. Moim nauczycielem był Władysław Panas, który mówił, że my mamy Anioła Stróża, a Żydzi mają Anioła Śmierci. Pan Bóg mówi do Anioła, aby leciał w kierunku człowieka. Anioł leci i widzi, że ten człowiek pracuje, wiele robi. Anioł popatrzy, popatrzy, czasem przez dzień się przyjrzy i wraca do Pana Boga, mówiąc, że nie da rady, bo ten człowiek bardzo dużo pracuje. To Pan Bóg mówi: „Poszukaj sobie więc innego, co nic nie robi”. To zapamiętałem od profesora Panasa. Wiedział, że interesuję się historią Lublina i sugerował, że powinienem napisać książkę o magicznym Lublinie. Napisałem o magicznym Teatrze Starym w Lublinie, ale on powtarzał: „Pamiętaj o smaku, jedzeniu, pamiętaj o śliwowicy”. Mówił, że jak Polacy pili wódkę, to po to, aby się napić, a jak Żydzi pili śliwowicę, to tańczyli i się radowali. A tym tańcem i radością wielbili Najwyższego. A wracając do podróży, są jeszcze dwa miejsca w Polsce, które uwielbiam i w których staram się bywać raz w roku. To jest Lanckorona, cudowne, maleńkie miasteczko między Krakowem a Wadowicami i moje drugie ukochane miasteczko Tykocin, za Białymstokiem. I tam wystarczy mi na trzy dni pojechać i pofotografować. Robię to już od lat, zdjęć ciągle przybywa i ubywa koloru. Skala szarości potrafi pokazać więcej.

Dziękuję za rozmowę i życzę tej dobrej energii na kolejne działania.
I ja dziękuję.

Opracowanie: Agata Kusto

Waldemar Sulisz
rocznik 1956, absolwent Gimnazjum im. Władysława Jagiełły w Dębicy (skończyli je także Anna Augustynowicz, Tadeusz Łomnicki, Krzysztof Penderecki), ukończył studia magisterskie i doktoranckie na KUL pod kierunkiem prof. Ireny Sławińskiej, uczeń prof. Władysława Panasa, akustyk w Scenie Plastycznej Leszka Mądzika, założyciel Teatru Studyjnego, pierwszej impresaryjnej sceny w Lublinie. Spektakl Plaisirs d’ amour przygotowany przez Zofię Kalińską dostał główną nagrodę w Edynburgu. Autor albumu o Leszku Mądziku Mój teatr, publikacji i reportaży. Właściciel portalu regionalnego jemlublin.pl – poświęconego historii, kulturze i regionalnej kuchni. Prezes Kresowej Akademii Smaku, organizator Ogólnopolskich Turniejów Nalewek Kresowych. Pomysłodawca i dyrektor Europejskiego Festiwalu Smaku. Dla Roberta Makłowicza przygotował scenariusz trzech odcinków jego „Podróży kulinarnych”. Z Krzysztofem Miklaszewskim przygotował film Ostatnia szansa Wielopolaków, bulterierów i antyków.

Skrót artykułu: 

O zapamiętanych z dzieciństwa smakach, ukochanych miejscach Lubelszczyzny, życiowych pasjach i przemyśleniach z Waldemarem Suliszem, dyrektorem artystycznym Europejskiego Festiwalu Smaku w Lublinie, rozmawiała Agata Kusto.
fot. tyt. Cz. Czapiński

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!