Do Czeremchy zawsze warto!

Podobnie jak w kilku latach ubiegłych nieoficjalna część muzyczna zaplanowanego na trzy lipcowe dni Festiwalu „Z Wiejskiego Podwórza” w Czeremsze rozpoczęła się już w pociągu śpiewaniem akustycznych rebel songów i innych folków gitarowych zakropionych odpowiednim procentem emocji.

Część oficjalną rozpoczął bułgarski zespół Oratnitza, który wcześniej miałem okazję widzieć w Warszawie, w Bułgarskim Instytucie Kultury. I – podobnie jak wówczas – tym razem też zachwycił mnie proporcją między prostotą, pomysłem a energią bijącą ze sceny. Sama nazwa „Oratnica” wywodzi się z pradawnego rytuału oczyszczania ogniem. I ten koncert był czymś właśnie takim! Nieustanny dialog bułgarskiej muzyki ludowej z didgeridoo, transowo-ambientowe melorecytacje à la chór mnichów kontra energetyczno-akustyczne dubstepy i ciekawie na tenże bit nałożone hiciory bułgarskiego folku (np. „Mari Marijko”) były idealne na otwarcie festiwalu.
Kolejną ekipą meldującą się na scenie byli klezmerzy z Sankt Petersburga, czyli doskonale już u nas znani Dobranotch. Od samego początku złapali kontakt z publicznością, na rozgrzewkę zapodając prostą, ale skoczną nutę na wzór dechovki, by szybko przejść w swoje wersje folkowej klasyki, takiej jak „Ionel Ionelule”, „Ciurleandra” (a nawet „Krakowiak”), zagranej w dowcipnej wersji znad Newy. Po kolejnym kawałku, który anonsowany był jako turecki, panowie zrobili małą aluzję muzyczną i zasugerowali, że na zapleczu można nabyć ich nową płytę, z której pochodził następny zagrany utwór, czyli „Winograd”. Roztańczona już publiczność chciała jeszcze – i dostała hit, na który wielu czekało, czyli hebrajsko-klezmerską wersję Rammsteinowego „Du Hast”! A na koniec serbskie kolo i wspólne, bezprądowe muzykowanie pod sceną niczym pod jednym z petersburskich mostów! I na ten roztańczony kocioł wyszła Czeremszyna z potężnym pakietem swoich największych hitów, wśród których znalazła się także znana przyśpiewka „Tyż mene pidmanuła”. Grali u siebie, dla swoich – a w Czeremsze to właśnie oni są od lat numerem jeden!
Krótki sen i już jest sobota rano, śniadanie w szkole i szybki marsz na Estadio Dajnaluz (czyli Kahankę), gdzie parę minut po godzinie dziesiątej sędzia odgwizdał początek meczu otwarcia II edycji Błotnej Ligi Mistrzów, czyli Swampions Soccer League między obrońcą tytułu Orłem Kleszczele a debiutantami, czyli stołeczną drużyną Rycerzy Walentyny. Zmagania turniejowe trwały bite dwa dni i zakończyły się finałem między Old Boys Czeremcha a Torfowym Dr. Tuszem Białystok, wygranym w karnych przez miejscowych. Te dwa dni meczowe całkowicie wypełniły mi czas między snem a wieczornymi koncertami, więc tym razem ominęły mnie również warsztaty śpiewaczo-muzyczno-rzemieślnicze oraz pokazy filmowo-teatralne. Ale nie żałuję, bo błotne emocje były olbrzymie!
Sobotnie koncerty rozpoczął Mosaik, którego występ oparty był w dużej mierze na najnowszej płycie „Wolno!”, przeplatany od czasu do czasu dźwiękami z poprzedniego krążka. Mówiąc krótko: Słowianie + Afryka Gwidona i związany z nią akustyczny blues + trochę Orientu zagrane z przedwieczornym luzem. Na sam koniec grupa przyspieszyła i zagrali folkowy cover stareńkiego hitu z czasów italo disco „Tora, tora, tora” jako „Toja, toja dziewoja”, robiąc jednocześnie dobre wejście Węgrom.
Podobnie jak w kilku latach ubiegłych nieoficjalna część muzyczna zaplanowanego na trzy lipcowe dni Festiwalu „Z Wiejskiego Podwórza” w Czeremsze rozpoczęła się już w pociągu śpiewaniem akustycznych rebel songów i innych folków gitarowych zakropionych odpowiednim procentem emocji.
Cimbaliband od pierwszych taktów porwał swoim żywiołem! Csango przeplatało się ze świetnymi, technicznymi solówkami skrzypcowymi, nutą mołdawską, transylwańską i całą paletą brzmień południowej Europy. Lider grupy co rusz pokrzykiwał do publiczności (także po polsku), zachęcając do wspólnego śpiewania, co najlepiej wyszło w cygańskim szlagierze „opa diridi, opa dirida, opa diridiridirida” śpiewanym chóralnie z publicznością nawet wtedy, gdy na koniec seta zabrakło prądu, a do tego cymbalista wyciął solóweczkę, grając z czarną opaską na oczach i wzbudzając tym nielichy entuzjazm!
Drugą wielką gwiazdą wieczoru była formacja Makoomba z Zimbabwe. Już od seta Mosaik pod sceną czujni byli afrykańscy studenci z flagą, czekając na występ swoich krajanów i wynagrodzeni zostali możliwością wspólnego zatańczenia z zespołem na koniec. Mimo że fanem afro-beatu nie jestem, przyznać muszę, że zespół przekonał mnie do siebie kilkoma motywami. Po pierwsze, w pełni profesjonalnie zagraną muzyką, a pokaz, jaki przy okazji tego dali, robił wrażenie. Lider grupy, obdarzony niesamowicie mocnym, wręcz rockowym głosem, potrafił dobrze go zaprezentować tak w szybkich, wręcz etnorockowych kawałkach, jak i w rzewnej balladzie. Druga rzecz to rzeczona, spora dawka rocka progresywnego zagrana po afrykańsku. Na początku koncertu Makoomba wykonała coś, co kojarzyło mi się z twórczością Pink Floyd, oczywiście przetransponowaną na brzmienia z Czarnego Lądu. I to było autentyczne, współcześnie afrykańskie. Na koniec gorączki sobotniej nocy szaleństw muzycznych przyszedł, jak się okazało, czas na swoiste wyciszenie przy dźwiękach Lights of Babylon. Ta formalnie turecka, ale realnie irańsko-izraelsko-francuska formacja muzycznie była bliższa, jak dla mnie, twórczości np. Yasmin Levy czy nawet niektórym bardziej drapieżnym pieśniarkom fado niż folkowi jako takiemu. Doceniam niepokojący głos wokalistki i rozumiem, że mógł się podobać – ale mnie nie przekonał, toteż końcówkę ich koncertu wysłuchałem już z miejsca noclegowego.
W niedzielę część muzyczną otworzył konkurs harmonijkarzy, a po nim nastąpiło zderzenie dwóch kompletnie różnych muzycznych kultur folkowych: tradycyjnej Kapeli Maliszów i wenezuelskiej Gypsy Ska Orquesta, będącej w europejskiej trasie koncertowej. Malisze zagrali bardzo rdzenno-korzennie, porywając do wirowania publiczność mazurkową. Ekipa z Ameryki Południowej wykonała przede wszystkim rytmy ska, w których od czasu do czasu przewijała się salsa, trochę Karaibów i nuty latynoskiej. Muzycznie było to w mym odczuciu dość wtórne (choć stylistycznie zagrane bardzo poprawnie), ale na wieczorne poskakanie pod sceną było idealne i na pewno nie było banalne – a staniki pod koniec seta leciały na scenę. Na bis zeszli do publiczności, grając akustycznie spontaniczny klimat taneczno-fiestowego Caracas. A potem pociąg festiwalowy odjechał w kierunku Dworca Wschodniego w Warszawie, unosząc z sobą trzydniowe, festiwalowe echa. Warto było! Zresztą do Czeremchy zawsze warto pojechać.

Witt Wilczyński

Skrót artykułu: 

Podobnie jak w kilku latach ubiegłych nieoficjalna część muzyczna zaplanowanego na trzy lipcowe dni Festiwalu „Z Wiejskiego Podwórza” w Czeremsze rozpoczęła się już w pociągu śpiewaniem akustycznych rebel songów i innych folków gitarowych zakropionych odpowiednim procentem emocji.

Fot. W. Wilczyński: Dobranotch

Dział: 

Dodaj komentarz!