Daleko stąd

Daleko stąd, na samej granicy Tupiszcza, żył Mierzwiej. Dom miał taki, jakich się zwykle nawet nie zapamiętuje, bo i nie ma o czym opowiadać: proste białe ściany, porosłe ze wszech stron zielskiem aż po eternit na dachu. Szare zasłony w oknach, ganek taki ot, żeby przycupnąć, na kulawym drewnianym zydelku. I jeszcze studnia przed domem, i rower oparty o ścianę. A na ścieżce prowadzącej w dół, ku wiosce, Mierzwiej - przygląda się jak słońce, wielkie i czerwone, chowa się za jego chałupką.

- Do jutra, słonko! A żebyś do nas wróciło... - Mruknął do słońca i troszkę do siebie, zarzucił sobie tobołek na plecy i nucił dalej, idąc w dół wzgórza, jakąś piosenkę, której nikt już tu nie pamiętał.

Mierzwiej był stary. Jak stary? Nikt nie próbował zgadywać, ile tak naprawdę ma lat. Kuśtykał powoli, w wełnianej czapce wciśniętej na uszy, choć był dopiero październik, w wytartych portkach, kaloszach i z pękatym węzełkiem pełnym szmat. Czasem śmiał się po cichu, przygryzał wargi i nagle czerwieniły się jego okrągłe policzki... Wyglądał wtedy jak dzieciak, który spłatał komuś psotę... Mimo ciężkiego oddechu i siwej brody kryjącej rumieniec. Ale mógłby przypominać wam też złośliwego skrzata, gdybyście znali któregoś z tych szelm i zawadiaków.

Szedł w dół ku wiosce, widział już wyraźnie, w których domach pali się światło, a kto jeszcze spędza gęsi z łąk... Ktoś krzyknął od strony pól, echo poniosło się po stawie ku wiosce... O tej porze dzieciaki powinny już wracać do domów. Uśmiechnął się na myśl o dzieciarni, która biegnie teraz przez łąki i ani jej w głowie zostawione nad stawami ptactwo...

I w tej chwili, tak jak to często bywa jesienią, znikąd nadeszła ciężka, lepka mgła. Domy rozmyły się nagle i tylko droga i ciepłe światła okien dawały znaki, obiecywały, że wciąż coś tam jest, przed nami, gdzieś...

Mierzwiej skręcił ze ścieżki, szedł teraz miedzą przez pola. Wszystko wydało mu się wilgotne od mgły, zimne, szare i ciężkie. Z zaoranych skib unosił się zapach ziemi. Nie było jeszcze całkiem ciemno, a na niebie już czekały na noc pierwsze blade gwiazdy. Mierzwiej zatrzymał się na moment, przez chwilę szperał w kieszeniach, mruknął:

- No tak, tak to się zdarza... Dobrej nocy, Łysy.

Nieopodal majaczyła już ściana lasu. Między nią a nim znajdowało się pole, teraz już zarośnięte zielem, kawał ugoru zapomniany od lat. Nie wypasano tu nawet krów, zielska sięgały głowy Mierzwieja. Szedł teraz bardzo powoli. Przy każdym jego kroku wyschłe łodygi badyli, wspomnienia po wrotyczy i dziurawcu, ustępowały z przejmującym trzaskiem. W końcu zatrzymał się. W ciszy, która nastała, można było usłyszeć ściszone głosy kilku osób. Dziecięce głosy. Staruszek ułożył się wygodnie w trawie i czekał. Resztki dnia zdążyły już ustąpić miejsca nocy, od ziemi ciągnęło chłodem, a on był po dniu ciężkiej roboty; ale teraz nie czuł nawet tego wszystkiego. Dzieciaki cichły, i nagle rozległ się inny głos - nie dziecięcy i nie dorosły, zupełnie inny. Dużo w nim było trzaskania gałązek, takiego jak w sosnowym lesie pod bosymi stopami, i dużo ciepłego wiatru, i wróblego ćwierkania. I ten ktoś - ten głos - opowiadał:

- Ta historia, którą chcę wam opowiedzieć, dzieje się jeszcze zanim pojawiły się tu trolle i błędne ogniki, i kłobuki. Może było to na początku czasu smoków. (…)

Obudził się dużo później przemarznięty i przemoknięty od rosy. Wokół było cicho i pusto, nie licząc dziesiątków nocnych nawoływań i szelestów, jakimi dawały sobie znaki pozmrokowe stworzenia. Księżyc oddalił się od sosen na piędź - było pewnie koło trzeciej w nocy.

Mierzwiej przekręcił się na plecy i patrzył w gwiazdy, ogłuszony gadaniną świerszczy, Zeschnięte badyle wrotyczy wbijały mu się w plecy, oczy powoli przyzwyczajały się do mroku.

Trzeba wstać.

Usiadł powoli, nie chcąc zakłócać spokojnego mamrotania ciemności. Nawet szum jego własnego ciała niemal ustał. Raz nawet zatrzymał się w pół ruchu, a całym jego ciałem zatrząsł nagły, tłumiony śmiech. Zwyciężył go wreszcie i ruszył po omacku ku ścieżce.

Droga powrotna do domu zawsze wydawała mu się dłuższa. Nie raz i nie dwa było tak istotnie - czasem po prostu potykał się o korzeń, nieistniejący za dnia; innym razem łąka niepostrzeżenie przechodziła w las. Zdarzało się, że ocknął się na bagnach lub, że światła, ku którym szedł, gasły nagle. Jeśli był wystarczająco skupiony, mógł je odróżnić od realnych świateł wioski, dzięki chichotom, jakie rozlegały się, gdy już gotów był zabłądzić. Ledwo słyszalne, unosiły się jednak spomiędzy szelestów. Czasem jednak zwyczajnie był już zbyt zmęczony. Poruszanie się po podmokłej łące wymagało dużego wysiłku, łatwo było tu stracić orientację, a jesienią chłód i brak snu dawały się tym bardziej we znaki. Nierzadko, zanim jeszcze znalazł się u stóp swego wzgórza, patrzył, jak przed oczami tańczą mu kolorowe plamy.

Toporne drzwi z nieheblowanych desek obsadzono w tych zawiasach wieki temu. Wypaczone, opierały się całym ciężarem na klepisku tak, że otwierało się je najprościej, szturmując całym ciężarem ciała. Żar pod kuchnią mienił się jeszcze, wrzucił więc weń sporą wiązkę chrustu i stał jeszcze chwilę nad piecem, chcąc się choć trochę ogrzać.

Nie spodziewał się, że ranek nastąpi tak wcześnie. (…)


Maria Tarkowska - studiowała etnologię, filozofię, socjoterapię - jak dotąd nie kończąc niczego. Wciąż się nie poddaje (obecnie na kulturoznawstwie UMCS). Dzieli czas między akcje naukowe, artystyczne i obywatelskie a walkę z paranoją. Najbardziej czuje się włóczęgą i opowiadaczem. Jak dorośnie - chce być tłumaczem światów.
Skrót artykułu: 

Maria Tarkowska - studiowała etnologię, filozofię, socjoterapię - jak dotąd nie kończąc niczego. Wciąż się nie poddaje (obecnie na kulturoznawstwie UMCS). Dzieli czas między akcje naukowe, artystyczne i obywatelskie a walkę z paranoją. Najbardziej czuje się włóczęgą i opowiadaczem. Jak dorośnie - chce być tłumaczem światów.

Dodaj komentarz!